Bułgarski weekend / 19.06.2014 - 21.06.2014



Nadeszła wiekopomna chwila – ta krótka weekendowa wycieczka do Bułgarii będzie dla mnie niejako odwołaniem się do wspomnień rodziców, którzy w czasach głębokiego PRL dotarli na swoje zagraniczne wczasy do Bułgarii – wtedy jeszcze bezpośrednim pociągiem z Warszawy do Burgas. Plany odwiedzenia Bułgarii wylęgały się w mojej głowie już dawno temu, ale zawsze pierwszeństwo miały bardziej atrakcyjne kierunki, które zazwyczaj miałem zarezerwowane ze znacznym wyprzedzeniem i na kurorty Morza Czarnego nigdy nie starczało już czasu i funduszy. Tym razem o fundusze nie musiałem się martwić, ponieważ dzięki Marsjaninowi cena za lot linią easyJet (Berlin SXF – Sofia) oraz Bulgaria Air (Sofia - Burgas) była bardzo korzystna, a ostatni lot linią WizzAir kupiłem wkrótce po tym, jak węgierski przewoźnik wrzucił do letniego rozkładu swoje sezonowe połączenie z Burgas do Warszawy. Odpowiednio wcześniej kupiłem jeszcze bilet promocyjny na pociąg EC Berlin-Warszawa-Express, zarezerwowałem apartament w Bułgarii na 2 noce i mogłem odliczać dni do odlotu.
Długie weekendy mają to do siebie, że liczba podróżnych jest wtedy większa niż zwykle – tak było i tym razem, w środowy wieczór na Dworcu Centralnym kłębią się tłumy podróżnych, okupywane są okienka kasowe oraz informacyjne. Jak to dobrze, że nabyłem bilet znacznie wcześniej na stronie internetowej PKP Intercity i ominęła mnie ta kolejka. Na peronach czarno, co kilka minut słychać zapowiedź o opóźnieniach kolejnych składów. BWE także nie może być gorszy i wjeżdża na stację około 15 minut po czasie. Przy okazji małe wyjaśnienie dla czytelników – tym razem pociąg BWE prowadzi ze sobą grupę wagonów do Amsterdamu. Jeszcze w poprzednim rozkładzie jazdy pociągów wieczorne połączenie BWE oraz pociąg EuroNight kursowały oddzielnie w około godzinnym odstępie (fakt, do Berlina jadą tą samą trasą), ale najwidoczniej szukając cięć budżetowych postanowiono te dwa pociągi połączyć. Część wagonów do Amsterdamu jest odczepiana na stacji Berlin Ostbahnhof i następnie dołączana do innego składu pociągu. Ach, przypomniała mi się moja nocna podróż do Amsterdamu EN Jan Kiepura w lipcu 2009 roku – kiedy to było, teraz dopiero widzę, jak ten czas szybko leci...
Zajmuję moje miejsce w wagonie bezprzedziałowym przy oknie, w wąskim przejściu tłoczą się pasażerowie, a pociąg rusza już z 15-minutowym opóźnieniem. To taka "przypadłość” Dworca Centralnego, kiedy mamy do czynienia z wagonem bezprzedziałowym podróżni nie zdążą zająć swoich miejsc a lokomotywa już pędzi na Dworzec Zachodni, jeszcze kilka lat temu pociągi EC/IC nie zatrzymywały się na tej stacji. Walizki latają po korytarzu, ale wreszcie każdy może usiąść - zdecydowana większość miejsc jest zajęta, ponieważ jak wspomniałem zaczyna się długi weekend. Kiedy przychodzi do kontroli biletów okazuje się, że sporo osób w Poznaniu przesiada się na pociągi do Szczecina czy Piły, a z uwagi na fakt, że jest to ostatnie połączenie, to ma zostać zapewnione skomunikowanie.
Czas szybko mi upływa na lekturze zaległej prasy i rozwiązywaniu testów z Olimpiady Języka Niemieckiego z ostatnich lat - mam słabość do tego konkursu po etapie szkoły średniej. Po około godzinie jazdy rozdawany jest darmowy poczęstunek - kawa, herbata, woda lub sok oraz wafelek Tago. Mijamy nowoczesny dworzec w Poznaniu (już za równy miesiąc znów zagoszczę w stolicy Wielkopolski) i LuxTorpeda mknie ku polsko-niemieckiej granicy. W Zbąszynku do wagonu wsiada grupa funkcjonariuszy Straży Granicznej, którzy przechodzą przez skład, na dworcu we Frankfurcie wsiadają zaś niemieccy policjanci. Spora część pasażerów wysiada na Dworcu Wschodnim w Berlinie, tam też przepinane są wagony, które z innym składem pojadą dalej do Amsterdamu. Wprawdzie na lotnisko Schoenefeld miałbym bliżej z Ostbahnhof, ale mam jeszcze ochotę na spróbowanie specjałów w McDonald’s, a wiem, że ten na Hauptbahnhof będzie wciąż otwarty mimo późnej pory. Wysiadam na znajomym mi dworcu, co by nie mówić, Berlin to moje ulubione miasto i doskonale się tam czuje. Kto wie, może jeszcze będzie mi dane przenieść się tam na dłużej?
Po wizycie w McDonald’s od razu wsiadam w kolejkę S7, przesiadam się na dworcu Ostkreuz (wciąż w częściowym remoncie) i wsiadam do pociągu S9. W wagoniku pustawo, na końcowej stacji przy lotnisku Berlin Schoenefeld oprócz mnie na peron wysiadają tylko dwie osoby. Jest około 00:30, na lotnisku krzątają się jeszcze służby sprzątające a na górnym poziomie jest nieco osób oczekujących. O zajęciu miejsc w terminalu linii easyJet mogę tylko pomarzyć, ale bez problemów zajmują sprawdzoną miejscówkę na górnym poziomie już dwa razy tam oczekiwałem (czyt. "koczowałem") na moje połączenia - dawno temu w lutym 2011 roku na lot linią Pegasus do Stambułu i przed dwoma laty na lot na grecką wyspę Mykonos. Krzesełka na górnym poziomie (np. przy kasach biletowych białoruskiej Belavii) dają możliwość ułożenia się do snu na dłuższą chwilę, bagaż mam pod ręką, nawet dało radę się zdrzemnąć. O 4 rano na zewnątrz jest już jasno, czas na poranna toaletę i€“ to chyba najsłabszy punkt tego wysłużonego szaroburego lotniska SXF, ale władze w nic nie inwestują, skoro nieopodal czeka już wybudowany nowoczesny port lotniczy BER, którego oddanie do użytku jest cały czas opóźniane. Pamiętam, że już 2 lata temu miałem startować z nowego lotniska, ale z ostatnich zapowiedzi medialnych nie wynika, że lotnisko szybko zostanie otwarte.
Do stanowiska odprawy nie ma kolejki, proszę dość egzotyczną panią o wydrukowanie karty pokładowej - easyJet w przeciwieństwie do FR czy W6 nie każe sobie słono płacić za taki drobiazg, a jako kolekcjoner chętnie stanę się posiadaczem pomarańczowej karty. Pani proaktywnie proponuje za darmo przewiezienie bagażu w luku, z czego skwapliwie korzystam – jakże miły akcent, nie muszę szwędać się po lotnisku z walizeczką a na dodatek dostanę kolejną naklejkę z kodem lotniska. Jestem jednak wybredny niczym piesek francuski, bo nie podoba mi się czcionka, w której wydrukowany jest kod lotniska SOF. Litery są bowiem maksymalnie wyciągnięte i napis jest bardzo duży - mocno przesadzili - z kolei kiedy ostatnio nadawałem bagaż, to kod lotniska był ledwo widoczny. Ale to juz takie moje fanaberie, normalny pasażer nie będzie zwracał uwagi na takie drobnostki ;) Szybko kieruję się do kontroli bezpieczeństwa, tym razem udało mi się nie piszczeć (a ostatnio już kilka razy piszczałem na warszawskim Okęciu), odbieram mój mikrobagaż podręczny, czyli czarną torbę na ramię Adidas i wędruję po strefie wolnocłowej - akurat trafiam na półce na zapach perfum Gucci Pour Homme II, które w Polsce nie są już łatwo dostępne w sprzedaży, więc z nutą nostalgii spryskuję się nimi. Czas mija niesamowicie szybko i ani się obejrzałem, aż zaczął się boarding, kontrola dokumentów (Bułgaria jest poza strefą Schengen) i oczekiwanie na wejście do samolotu. Muszę przyznać, że po raz kolejny pracownicy lotniska sprawdzają ilość sztuk bagażu podręcznego i przy większych gabarytach nakazują włożenie plecaków czy toreb do metalowego stelaża, by sprawdzić, czy spełnia on odpowiednie rozmiary. easyJet i tak jest najbardziej łagodną tanią linią lotniczą, nie ma limitu wagowego a na dodatek dopuszczalne rozmiary bagażu są nieco większe.


Wreszcie można wejść na pokład, biało-pomarańczowy Airbus A320 stoi zaparkowany tuż przed terminalem, kilka kroków do tylnego wyjścia i już zajmuję przydzielone mi przez system miejsce 16F – jak ja lubię miejsca przy oknie. Obok mnie dosiadają się Hiszpanie, a w samolocie przeważają… Polacy. To już tradycja, że jest ich na lotnisku Schönefeld całe mnóstwo, a skoro w Polsce jest długi weekend, to nic dziwnego, że jest tutaj dużo rodaków. Na pokładzie easyJeta pojawił się (po raz kolejny zresztą) także polski akcent w postaci starszej stewardessy z naszego kraju. Startujemy o czasie, przede mną 2 godziny lotu, pilot dość szybko wynurza się z chmur, zostaje wyłączona sygnalizacja zapięcia pasów, przez cały lot nie było żadnych turbulencji. Chwilę po starcie rozpoczyna się serwis pokładowy, tradycyjnie sprzedawane są napoje i przekąski wszelkiej maści, a później jeszcze kosmetyki oraz perfumy. W porównaniu do Ryanaira tutaj serwis jest znacznie bardziej dyskretny, obsługa się nie przekrzykuje a ja w tym czasie mogę lustrować magazyn pokładowy. Lądowanie na sofijskim lotnisku kilkanaście minut przed czasem, teraz trzeba przestawić zegarek o godzinę do przodu i już wychodzę po schodkach do autobusu. Dla tanich linii lotniczych w Sofii dedykowany jest stary terminal 1 – widać wyraźnie, że budynek nie jest pierwszej młodości i prezentuje się bardzo mało atrakcyjnie. Błyskawiczna kontrola dokumentów a potem dość długie oczekiwania na bagaże – nigdzie mi się nie spieszy, więc mogę poczekać. Po wyjściu do hali przylotów znajduję bankomat (jest tez przed lotniskiem bankomat UniCredit Bulibank – odpowiednim naszego Banku Pekao S.A.) i wypłacam niezbedną gotówkę, obok jest też kantor, do którego ustawia się spora kolejka. Jest też mały automat z kawą i herbatą, informacja turystyczna (zaopatruję się w bezpłatne mapki bułgarskiej stolicy), biura korporacji taksówkowych czy firm “rent a car” oraz automat biletowy, w którym można kupić bilety na dwa autobusy odjeżdżające z lotniska do miasta. Automat przyjmuje bilon oraz drobne banknoty a drukowane bilety nie podlegają już kasowaniu i są ważne przez 60 minut. Nie muszę długo czekać na transport do centrum, bo dosłownie chwilę po moim wyjściu na przystanek autobusowy tuż przed budynkiem podjeżdża autobus. Już na pierwszym przystanku robi się tłoczno, naprzeciwko mnie siedzi grupa czterech młodych chlopaków z Polski, ich sposób bycia jest bardzo mało kulturalny i wulgarny, jeden z nich z dużym brzuchem (adekwatny pseudonim “Słoniu”) siedzi rozkraczony na dwóch siedzeniach, rzucają “mięsem” na prawo i lewo, w końcu nikt ich tutaj nie rozumie. Wstyd mi za rodaków, którzy tak reprezentują nasz kraj, ale nic nie poradzę na bydło, które jest wszędzie. Okazuje się, że z każdym przystankiem ludzi przybywa i są to przeważnie starsi pasażerowie jadący na bazar – te same wózki jak w Polsce, o Jezuniu :-P Po około trzech kwadransach  w ścisku prawie cały motłoch wysiada przy uniwersytecie, ja jadę dalej do ostatniego przystanku na ul. Generala Gurko – już naprzeciwko przystanku jest coś, co mnie satysfakcjonuje, a mianowicie kawiarnia ulubionej sieciówki Starbucks Coffee z cenami niższymi niż w Polsce. Na kawę przyjdzie jednak czas nieco później, a teraz kontynuuję spacer ku centrum, by dotrzeć do gmachu poczty głównej i tam kupić widokówki i znaczki.

Po wizycie na poczcie (panie w okienku mówią komunikatywnie po angielsku) nieco zbaczam z ulicy gene. Gurko i kieruję się za strzałkami do restauracji  McDonald’s, gdzie na śniadanie testuje bagietkę oraz ulubione cappuccino. Nie jest to wprawdzie prawdziwa włoska kawa, ale niech będzie ;) Po raz kolejny mały szok kulturowy, bo w środku siedzi mnóstwo starszych pań, a młodzieży nie ma prawie wcale – rozumiem, że jest godzina 11 i pewnie młodsza generacja jest w tej chwili w szkole czy na uczelni, ale w Polsce takich ludzi w McDonald’s ze święcą szukać. Dłuższą chwilę odpoczywam i przez okno na piętrze rozglądam się po okolicy. Widzę, ze w Sofii kursują stare pomarańczowe tramwaje, podobne do tych z Lizbony. Zatrzymuję się jeszcze na małe zakupki w supermarkecie Billa, gdzie sprawdzam, co ciekawego z branży spożywczej jest dostępne na bułgarskim rynku – polecam jogurty Danone Men w czarnych opakowaniach (zwłaszcza orzechowy!) oraz cydr Somersby o smaku gruszkowym. Ceny bardzo przystępne i łatwo się je przelicza, 1 LV to nieco ponad 2 PLN. Następnie docieram do ulicy Kniazia Aleksandra, gdzie na zatrzymuję się na parkowej ławce i kontempluję fontannę, pobliski placyk oraz budynki pamiętające z pewnością czasy demokracji ludowej. Przez plac przechadza się ekipa telewizyjna, prezenterka zagaduje przechodniów, do mnie także podchodzi, ale kiedy tylko usłyszała, że nie mówię po bułgarsku powiedziała “OK, bye” i oddaliła się z ekipą – tym sposobem ominęła mnie okazja pokazania się w bułgarskiej TV, smuteczek...
Po odpoczynku spaceruję dalej, mijam kolejne siermiężne budynki, przed oczami staje mi Moskwa, widzę, że duch epoki wywarł bardzo duży wpływ na to miasto. Wreszcie docieram pod sobór Aleksandra Newskiego, pora na pamiątkowe zdjęcie pod ta słynną cerkwią. Po kolejnych minutach spaceru tym razem docieram do Biblioteki Narodowej, a chwilę później nadchodzi pora na kolejną regenerację w parku – w górze co kilka minut przelatują samoloty, dookoła rozkwita roślinność, milo tak posiedzieć i upajać się przyroda. Wracam z powrotem do gwarnego centrum, a tam już trwa życie w najlepsze – docieram do bulwaru Vitoscha, gdzie po obydwu stronach deptaka zlokalizowane są liczne sklepy popularnych sieciówek – wizytuję ulubioną Zarę, robię drobne zakupy w H&M i podjadam słodkie kolorowe pączki z Dunkin’ Donuts, które są tutaj obecne na rynku. W Polsce produkty tej firmy niestety nie wytrzymały próby czasu i przedsiębiorstwo wycofało się z kraju nad Wisłą. Widać, że jest już pora popołudniowa, bo na ulicach robi się tłoczno i gwarno, pojawia się młodzież, jest znacznie większy ruch samochodów i wtem zaczyna się nawałnica. Cale szczęście, że udało mi się szybko dotrzeć do przejścia podziemnego i tam przeczekałem burzę, a zaraz jak tylko deszcz się zmniejszył, udało mi się  dotrzeć na przystanek autobusowy. Bułgarska stolica żegna mnie ulewą, ale na lotnisko dojeżdżam, kiedy na niebie akurat pojawia się piękna tęcza.


Tym razem odlot mam z Terminalu 2, który w porównaniu z przaśnym Terminalem 1 wydaje się być wykonany bardzo profesjonalnie. Wieczorową porą nie ma już wielu odlotów, trwa odprawa lotu LH do Monachium, a później na lot Turkish Airlines (TK) do Stambułu. Ja dzielnie oczekuję na mój odlot do Burgas, będę miał po raz pierwszy okazję lecieć linią Bulgaria Air – bardzo cieszę się, że na tak krótką trasę linia podstawi duży samolot Airbus A319 – pierwotnie w systemie rezerwacyjnym widniał mały samolot Embraer, ale jakiś czas temu dokonano podmiany i lekko zmodyfikowano godziny lotów. Ruch na lotnisku jest znikomy, udaję się do odprawy, nadaję bagaż i oczekuję na odlot. Na około dwie godziny przed wylotem rozpoczyna się kontrola bezpieczeństwa dla lotów krajowych – odloty nie odbywają się z części międzynarodowej, ale z wydzielonego obszaru na parterze, gdzie znajduje się tylko jeden gate. Pół godziny wcześniej ma miejsce odlot do Warny, tam też udaje się większość podróżnych, lot do Burgas jest słabo wypełniony. Boarding następuje przez długi szklany korytarz, wchodzimy do autobusu, oczywiście trzeba poczekać jeszcze na spóźnialskich. Samolot wygląda na nowy, w środku gości wita uśmiechnięta załoga w stalowych mundurach; zajmuję wybrane podczas odprawy on-line miejsce – standardowo przy oknie i czekam na start maszyny. Następuje moja ulubiona instrukcja bezpieczeństwa, a że siedzę z przodu samolotu, to widzę dokładnie, jak młody steward instruuje pasażerów na temat procedur ewakuacji. Jeszcze tylko zaciemnienie kabiny i można startować, nocą (jest kilka minut przed północą) Sofia z lotu ptaka wygląda nader atrakcyjnie. Pilot szybko wzbija się do góry, omija chmury i lecimy na czarnomorskie wybrzeże. Kiedy tylko zgasła sygnalizacja zapięcia pasów załoga błyskawicznie rozpoczyna serwis pokładowy – wprawdzie sam lot trwa ok. 35 minut, ale dostajemy czekoladkę oraz napoje ciepłe lub zimne – zatem większy wybór niż w PLL LOT, gdzie na trasach krajowych dostaniemy tylko wodę mineralną. Bardzo pozytywnie zaskakuje mnie magazyn pokładowy – wprawdzie sama linia lotnicza Bulgaria Air jest mała i oferuje niewiele połączeń, ale dzięki lotom code share jej siatka jest bogatsza. Mimo że nie latają do Brazylii, to tematem przewodnim numeru jest właśnie ten latynoski kraj oraz trwający właśnie mundial. Miło poczytać i powspominać koniec listopada, kiedy to opalałem się na Copacabanie i Ipanemie. Lot krótki i bardzo gładki, szczerze mówiąc nie przepadam za nocnymi lotami, bo nic nie widać za szybą, a lubię pooglądać krajobraz za oknem. Wprawdzie sam lot jest krótki, ale w jego trakcie odzywa się także pilot i podaje podstawowe informacje dotyczące rejsu. Niebawem przyziemiamy w Burgas, na zewnątrz dość mocno wieje i powoli zaczyna kropić deszcz.
Nowoczesny terminal mimo późnej pory jest rozświetlony, jego projekt przypomina mi lotnisko w Kutaisi, w części dla pasażerów odlatujących widzę sporo osób oczekujących na odloty swoich rejsów czarterowych. Tym razem także trzeba długo poczekać na bagaż, ku mojemu zaskoczeniu na mojej walizce znajduje się przywieszka “last bag”  z logo agenta handlingowego Swissport. Podejrzewam, że bagaż został załadowany jako ostatni do samolotu na lotnisku w Sofii i stąd taka dekoracja ;) Po wyjściu z budynku szybko mijam parking, za nim rondo ze starym samolotem z nazwa linii lotniczej Balkan, dalej potężną estakadę drogi szybkiego ruchu (prowadzi z Burgas do Warny) i już jestem na rogatkach Sarafova, czyli części Burgas zlokalizowanej bezpośrednio przy lotnisku. Z uwagi na mój nocny przylot do BOJ i poranny odlot w sobotę do WAW celowo wybrałem apartament w tej części miasta, by nie tracić czasu (i pieniędzy) na dostanie się do centrum Burgas. Szybko znajduję adres mieszkania, przez obsługę zostałem wcześniej mailowo poinformowany, by zgłosić się do całodobowych delikatesów, co też czynię – chwilę później pojawia się sympatyczny młody Bułgar imieniem Pavlin, wręcza mi klucze i prowadzi do apartamentu “Sunny Sands” na 5. pietrze bloku mieszkalnego. Moją uwagę zwraca przeszklona winda, z której widać cały dziedziniec a na wyższych kondygnacjach (blok ma 6 pięter) także morze. Pokazuje mi mieszkanie, płacę za wynajem dwóch nocy i wreszcie mogę odpocząć – po prawie dwóch dobach w podróży kąpiel i nocleg w wygodnym łóżku to jedyny luksus, o którym teraz marzę. Samo mieszkanie bardzo porządnie wyposażone, nie mogę narzekać na brak różnorakich sprzętów, mam balkon z widokiem na plażę i Morze Czarne, telewizor z satelitą, sprawną klimatyzację oraz szybkie łącze wi-fi. Sen przyszedł tej nocy wyjątkowo szybko, rano specjalnie pospałem nieco dłużej, w końcu jestem na urlopie.

Kiedy wstaję rano, niebo jest mocno zachmurzone, niestety na opalanie tego dnia się nie zanosi, zatem wybieram się na pierwszy spacer po okolicy. Tuż obok po przeciwnej stronie ulicy wypatrzyłem bardzo gustowną kawiarnię – cała w biało-różowych barwach, już tymi kolorami mnie kupili na wejściu. Na dzień dobry poranne cappuccino, nie wyobrażam sobie lepszego początku leniwego poranka. Po krótkim relaksie dochodzę na plażę, jest bardzo pusto, ale pogoda nie rozpieszcza. Schodzę w dół ku morzu, na piasku stoją wbite parasole z trzciny, przypominają te na Majorce wzorowane na Hawajach. Przy plaży jest tez jedna knajpa, o dziwo ktoś się tam krząta, może robią porządki, bo przy takiej pogodzie nie wróżę im klienteli. Kilka osób wyprowadza psy po okolicy, a ja wracam i nadal wizytuję bulgarską wioskę. Mam szczęście, na przystanku stoi spora grupka pasażerów i za moment podjeżdża autobus numer 15 jadący do centrum Burgas. Autobus przeciska się przez wąskie uliczki, podjeżdża pod lotnisko i wyjeżdża na ruchliwa główną trasę, by po około 30 minutach dotrzeć do przystanku końcowego zlokalizowanego przy porcie w Burgas – obok znajduje się dworzec kolejowy – jak na takie duże miasto spodziewałbym się czegoś większego, a stacyjka jest mala, na peronach nie ma żadnych pociągów, w oddali na bocznicy stoją zdezelowane wagony kolei bułgarskich. Ale myliłby się ten, kto stwierdzi, ze teren dworca jest opustoszały – to właśnie tutaj koncentruje się cały ruch pasażerski, co kilka minut podjeżdżają kolejne autobusy i taksówki. 

Razem z tłumem przechodzę na deptak, przy którym zlokalizowane są rożnego rodzaju sklepy, kawiarnie czy punkty usługowe (przeważają oczywiście banki i apteki). Po bulwarze przechadzają się wczasowicze, tym razem czuć, że to miejscowość nadmorska. Na końcu ulicy znajduję Billę oraz ulubioną restaurację MdDonald’s, nie ma to jak tost serowy przedpołudniową porą. Po posiłku skręcam w kolejną uliczkę, na placyku trwa degustacja Fanty z miniaturowych puszek. Na deptaku spotykam Polaków – kolejny bardzo często spotykany w zagranicznych kurortach motyw to nadmierne eksponowanie polskości poprzez zakładanie trykotowych koszulek w barwach narodowych lub doklejanie do plecaków rożnego rodzaju gadżetów z flagą Polski. Jeszcze tylko wystarczy przejść przez ulicę i już jestem w pięknym parku nadmorskim, można odpocząć przy fontannie. Ja jednak kieruję się dalej główną alejką bezpośrednio ku morzu – na klifie przed plażą umiejscowiony jest punkt widokowy, jako tło mogą posłużyć nam białe kolumienki, widok na plażę, Morze Czarne i położone nieopodal molo. Kilka fotek na pamiątkę i po majestatycznych schodach zmierzam na nadmorski deptak i molo – pomost sięga daleko w morze a na jego końcu znajduje się jeszcze antresola, gdzie przysiadam na dłużej, wdycham jod i delektuję się szumem morskich fal. Po powrocie spaceruje jeszcze po mieście, powoli się wypogadza, ale że zbliża się pora popołudniowa, to zmykam na pętlę autobusową – tym razem linia numer 15 na dojazd do Sarafova potrzebuje aż 50 minut, ruch na drodze jest większy. Czas coś przegryźć, moją uwagę zwraca knajpa fast food stylizowana na Starbucks Coffee – logo jest żywcem ściągnięte ze Starbunia, różnią się tylko kolorem, bo ten bar zamiast koloru zielonego ma kolor pomarańczowy w logo a jego nazwa to Fresh Bar. Zamawiam kawałek pizzy w bardzo przystępnej cenie i zajmuję miejsce na zewnątrz, gdzie mogę nieco przyjrzeć się życiu bułgarskiej ulicy. Czas szybko płynie i wracam do mieszkania, by rano wstać na lot wypoczętym. Nigdy nie miałem problemów ze wstawaniem, ale przede mną jeszcze cała sobota w Warszawie.

Jest szósta rano czasu lokalnego, już dawno świta, kiedy wychodzę z mieszkania i w delikatesach oddaję klucze. Kilka minut później jestem już na lotnisku, akurat rozpoczyna się odprawa na lot WizzAir do Warszawy. Wygląda to nieco podobnie do lotniska w Kutaisi – karty z odprawy on-line nie są akceptowane, trzeba z nimi podejść do stanowiska odprawy, wtedy obsługa wydrukuje karty na własnym papierze, przykleja adekwatna naklejkę (duży bądź mały bagaż podręczny) i można udać się do kontroli bezpieczeństwa – sadząc po tym, ze pani ręcznie wpisywała nazwisko i zrobiła przy tym literówkę, to w systemie na lotnisku zbyt wiele nie widzą. Pani akurat instruowała nową koleżankę, że jeśli na karcie jest wizerunek małej walizeczki, to oznacza on “duży bagaż podręczny” i wtedy umieszcza się na karcie odpowiednią naklejkę. To może być furtka dla osób, które taką kartę zechcą przerobić, bo dla chcącego nic trudnego, programy do zamiany plików PDF na Word są w sieci dostępne za darmo. Kolejka do kontroli bezpieczeństwa mimo natłoku pasażerów (bardzo dużo turystów z Białorusi) szybko posuwa się do przodu i po kilku minutach mogę już cieszyć się większą przestrzenią w strefie przeznazczonej dla pasażerów. W lotniskowym bistro zamawiam cappuccino z biszkoptem i uważnie obserwuję podróżnych, to bardzo ciekawe zajęcie. Tym razem dominują pasażerowie odlatujący do Mińska (w ciągu dwóch/trzech godzin do MSQ odlatują aż trzy maszyny – na lotnisku widzę starego Tupolewa w barwach Belavii) oraz do Niemiec, ale później pojawiają się także Polacy. Na krzesłach przede mną rozkładają się dwie tłuste rapszle ze swoimi partnerami – jedna prezentuję się w obcisłych szarych dresach z brzuchem jak bęben w różowych trampkach z cekinami – o zgrozo! Tak się złożyło, że ta ekipa stała do boardingu w kolejce tuż przede mną. Na szczęście nie mam koło nich miejsca w landrynkowym Airbusie linii WizzAir, szybko udało mi się zająć wygodną miejscówkę z przodu kabiny po prawej stronie przy oknie – start jest opóźniony, ponieważ samolot spóźnił się z Katowic. Półgodzinne opóźnienie już się nie zwiększyło, a sam lot był bardzo spokojny. Oczywiście stewardessy także prowadziły sprzedaż na pokładzie, ale WizzAir nie jest tak bardzo nachalny jak Ryanair, chociaż oferta, dzięki której można zaoszczędzić raptem 1 euro jest po prostu żałosna. Nad Polską dużo chmur, tuż po lądowaniu w Warszawie rozlegają się oklaski – klasyka gatunku, sasasa :) Do zobaczenia niebawem!

 

Kraków by night / 13.06.2014



Nadchodzi kolejny weekend – tym razem wzorem ostatnich tygodni także czeka mnie lot krajowy. Jest to niejako powtórka z rozrywki, ponieważ dokładnie 4 miesiące temu leciałem na tej samej trasie Warszawa – Kraków. Tym razem ze „względów operacyjnych” zdecydowałem się na jeszcze późniejsze połączenie, a przy zakupie biletów po raz kolejny pomocny był serwis AFT.
Odlot z Warszawy zaplanowany jest na godzinę 22:45, kilka minut po godzinie 21 pojawiam się w hali odlotów Lotniska Chopina i na dzień dobry zaskakuje mnie dość spora kolejka do stanowisk „baggage fast drop” w PLL LOT. Wprawdzie jestem już odprawiony on-line (ach, ten wybór miejsca przy ulubionym oknie!), ale standardowo nie odmawiam sobie podejścia do stanowiska po oryginalnie wydrukowaną kartę pokładową – w kolejce do „klasycznej” odprawy dla osób bez wydruków z Internetu prawie nikogo nie ma i pan z obsługi błyskawicznie wydaje dla mnie kartę. Podczas kontroli bezpieczeństwa bramka zapiszczała, więc po raz kolejny była macanka – nie ma reguły, a system działa naprawdę losowo – na szczęście nie stanowi to dla mnie żadnego problemu. Chwilę później z kuwety odbieram swoje drobiazgi i rozpoczynam wędrówkę po lotnisku. Trwa wieczorny szczyt, o tej samej porze odlatuje bardzo dużo maszyn. Widać, że zaczyna się weekend, bo pasażerów jest więcej niż zwykle – kilka razy byłem na lotnisku o tej godzinie w innych dniach tygodnia i świeciło ono pustkami, a tym razem tak nie jest. Na wyświetlaczu pojawiają się interesujące mnie kierunki jak Keflavik (WOWair) czy Erewań oraz Tbilisi – ach chętnie skoczyłbym po raz kolejny na Zakaukazie lub na Islandię, w tym roku kalendarz mam już mocno zapełniony, ale w przyszłym roku oprócz Chorwacji (najprawdopodobniej easyJet z Berlina do Dubrovnika) są to zdecydowanie destynacje, które chciałbym odhaczyć.  Nie spieszy mi się, chłonę całym sobą atmosferę warszawskiego lotniska, powoli przechodzę w stronę wyjścia 42, które znajduje się na samym końcu terminala. Obok mojej bramki przy gate 43 będzie nieco wcześniej boarding do Wilna. I pomyśleć, że gdyby nie Security Checz na AFT.de, to niebawem także mógłbym odwiedzić na krótko stolicę Litwy. Ale póki co nie było mi to pisane, a ja zabieram się za prasówkę z całego tygodnia, mam nieco zaległości do nadrobienia, więc odpływam nad swoimi myślami w fotelu i czas szybko mija. Zanim się obejrzałem wybija godzina 22, przy wyjściach 42 i 43 pojawiają się panie z obsługi naziemnej, najpierw na pokład wpuszczani są pasażerowie lotu do Wilna, ok. 22:25 rozpoczyna się Boarding mojego lotu. Tym razem podaję pani wydrukowaną wcześniej kartę pokładową i tym samym zachowuję całą kartę pokładową a nie tylko jej część, bowiem pani odrywa kawałki kart i pasażerom zostawia tylko ten mniejszy kwitek z podstawowymi danymi. Jeżeli komuś zależy na poszerzaniu swojej kolekcji kart, to warto nieco pokombinować ;)
Po schodkach schodzimy do autobusu, większość pasażerów to tranzyt, przylecieli z innych zagranicznych lotów i czekali na skomunikowanie z Krakowem. Dominują panowie w garniturach, którzy odbywali podróże służbowe. W autobusie moją uwagę przykuwa nieco starszy dość nonszalancko ubrany pan z walizką, czerwoną plakietką CREW oraz identyfikatorem PLL LOT.  Jak się chwilę później okazało, siedzieliśmy obok siebie, ale nie wiem, czy był to jakiś pilot czy też steward albo jeszcze ktoś inny. Na zewnątrz jest już ciemno, na dodatek pada deszcz, jest mokro i wieje wiatr, nienajlepsza pogoda na wieczorny start. Już w Bombardierze Q 400 Eurolotu dowiadujemy się od szefa pokładu (jeżeli dobrze zapamiętałem, to nazywał się Tomasz Skowron), że musimy jeszcze poczekać na kilku pasażerów przesiadkowych oraz na odpowiednie dokumenty od służb lotniskowych. O dziwo nie trwa to tak długo, zanim zaczniemy kołowanie następuje tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa, zauważam, że w tym typie samolotów nie ma wzmianki o maskach tlenowych, podejrzewam, że skoro maszyna leci na niższym pułapie, to nie grozi jej dehermetyzacja i takich udoskonaleń po prostu nie ma na wyposażeniu maszyny. Kapitan Ireneusz Piasecki rozpoczyna kołowanie, małym „kuruźnikiem” trwa to całkiem sporo. Dzięki dobrej miejscówce mogę podziwiać start i wzbijanie się w chmury innego większego samolotu z floty PLL LOT, który wystartował tuż przed nami. Wreszcie nadchodzi i czas na nas, w kabinie robi się nieprzyzwoicie głośno, zwłaszcza że siedzę nieopodal śmigła, maszyna wzbija się w górę i moim oczom ukazuje się piękny krajobraz rozświetlonej Warszawy, PKiN, biurowiec Złota 44 i inne wieżowce na horyzoncie wyglądają fenomenalnie. Niestety, trzeba skręcić i moje oczy nie mogą długo napawać się takim widokiem. Skoro stolica Polski wygląda tak zjawiskowo, to aż nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak prezentuje się Las Vegas – ale na takie widoki muszę jeszcze poczekać do października.
Wkrótce po starcie kapitan wyłącza sygnalizację „zapiąć pasy”, steward rozdaje małe Prince Polo (kto wie, czy nie zmienią ich na Grześki, bo ostatnio LOT ma promocję z tą marką wafelków), sporo pasażerów jednak odmawia sobie tej słodkiej przekąski. Jeszcze tylko rozlewanie wody mineralnej (wybór między gazowaną a niegazowaną), chwila lotu i rozpoczynamy zniżanie do lotniska w Balicach. Niebo nad stolicą Małopolski jest bezchmurne, zatem wszystko widać z lotu ptaka jak na dłoni. Lotnisko jest znacznie dalej od centrum niż warszawskie Okęcie, więc niestety nie widać feerie barw za oknem. 35 minut lotu, delikatne przyziemienie i już jestem na miejscu. Za moment wybije północ, dobranoc!

Poznañ - miasto doznañ / 06.06.2014 - 07.06.2014

Kolejny weekend i kolejny lot krajowy – tym razem do Poznania docieram pociągiem TLK Goplana (bardzo miła niespodzianka na finisz - pociąg zatrzymuję się na Dworcu Letnim!), wieczorny spacer wzdłuż ulicy Święty Marcin i clubbing w stolicy Wielkopolski. Nad ranem niczym Kopciuszek wymykam się z klubu niepostrzeżenie, jeszcze tylko kawa i ciastko nocną pora w McDonald's Poznań City Center przy Dworcu Głównym i ruszam autobusem nocnym w drogę na lotnisko Ławica. Docieram kilka minut przed 4 rano, jest piękny sobotni poranek, słońce właśnie wschodzi na horyzoncie, a w hali terminala pojawiają się już pierwsi podróżni – z tego, co widzę, to zdecydowana większość z nich odlatuje do Londynu Luton linią WizzAir. Mimo że do odlotu jest mniej niż 2 godziny, to pracownicy obsługi lotniska pojawiają się przy stanowiskach odprawy biletowo-bagażowej dopiero na ok. 1,5 h przed planowanym odlotem. Bardzo mnie to dziwi, bo check-in standardowo rozpoczyna się na 2 godziny przed odlotem, być może w Poznaniu wygląda to inaczej, ponieważ port nie ma tak dużej liczby odlotów – tego ranka są jednocześnie jedynie 4 operacje – mój lot PLL LOT (wykonywany przez Eurolot) do Warszawy (WAW), następnie Monachium (MUC) linią Lufthansa, WizzAir do Londynu (LTN) i SAS do Kopenhagi (CPH). Z rozkładu jasno wynika, że później następuje przerwa, jest kilka połączeń Ryanair a na deser loty czarterowe, w końcu zaczyna się już sezon wakacyjny.
Jestem bodajże piąty w kolejce do odprawy, stanowisko LOTu obsługiwane jest przez dwóch panów, którzy sprawiają takie wrażenie, jakby pracowali za karę i  nadawali bagaże pasażerom z wielkiej łaski. Mają jakieś problemy z odprawą osób przede mną, podróżni nerwowo przestępują z nogi na nogę, a tymczasem za mną tworzy się niezły ogonek. Prawie wszyscy odlatujący do Warszawy udają się dalej w kolejny rejs, tym razem już zagraniczny. Ja jestem już odprawiony on-line, miejsce jest wybrane, podaję tylko dowód osobisty i odbieram kartę pokładową, tym razem nie nadaję bagażu rejestrowanego, musiałem zadowolić się podręcznym. Przed kontrolą bezpieczeństwa zmierzam się z surowym strażnikiem lustrującym karty pokładowe i dokumenty – wszystko zależy od lotniska, przykładowo na Okęciu dokumenty nie są weryfikowane przy przejściu do strefy dla pasażerów, natomiast jak widać w Poznaniu już tak. Pani przede mną pokazuje tylko potwierdzenie rezerwacji WizzAir i upiera się, że jest to karta pokładowa. Nierozgarnięta pasażerka zostaje odesłana do stanowiska odprawy, tam już ocieszą się z dodatkowego zastrzyku gotówki za wydrukowanie karty wstępu na lotnisku. Kontrola bezpieczeństwa przebiega sprawnie, moją uwagę zwróciła bardzo dobrze zorganizowana taśma, na której kładzione są plastikowe kuwety  - po odebraniu przedmiotów osobistych pojemniki automatycznie są przesuwane do specjalnego odbiornika i układane w stos, który pracownik służby ochrony lotniska może łatwiej przenieść na początek kolejki. Terminal jest nowoczesny, ale raczej opustoszały i chyba nie wygląda na to, by miał się w dużej mierze zapełnić ludźmi – odnoszę wrażenie, że wszystkie nowe terminale budowane na Euro 2012 były mocno na wyrost, ale może chodzi tutaj o perspektywiczność, gdy potoki pasażerskie się zwiększą, nie trzeba będzie przebudowywać terminala, by zwiększać jego przepustowość. Zajmuję miejsce w pobliżu wyjścia numer 3 i dzielnie oczekuję na lot, oczy same mi się zamykają, ale jakoś daję radę. Widzę nieco cudzoziemców, którzy czekają na inne samoloty, do Warszawy lecą w większości Polacy. Mój boarding się opóźnia, pada komunikat, ze będzie opóźniony o 15 minut z powodu mgły na Lotnisku Chopina w Warszawie. W rzeczywistości wsiadamy do autobusu ok. 30 minut po czasie, co wzbudza dozę zaniepokojenie pasażerów przesiadkowych. Tez bałbym się, ze nie zdążę na kolejny lot w takiej sytuacji. Nikomu nie życzę takich nerwów!

Na pokładzie samolotu Dash Q-400 witają nas dwie stewardessy, jednej obrywa się na wejściu od jakiegoś gburowatego pasażera, który jest niezadowolony z opóźnienia. Tym razem podróżnych nie ma tak wielu, zatem wszyscy szybko zajmują miejsca, następuje moja ulubiona instrukcja bezpieczeństwa i startujemy. Mam miejsce 4D, miejsce obok mnie 4C jest wolne, zatem czuję zdecydowanie większą przestrzeń. Pilot dość długo wznosi się na wysokość przelotową, następuje kilka skrętów i w końcu zostaje wyłączona sygnalizacja zapięcia pasów – stewardessa proponuje tradycyjnie małe klasyczne Prince Polo (o limitowanej karmelowej wersji XXL tylko można pomarzyć) i łyk wody mineralnej. Wkrótce potem przemawia kapitan z kokpitu, przeprasza bardzo serdecznie za powstanie opóźnienie i jednocześnie podkreśla, że priorytetem nas wszystkich jest w takim wypadku bezpieczeństwo. Według informacji z kokpitu wcześniej widzialność na lotnisku Okęcie wynosiła zaledwie 200 metrów, teraz jest już lepiej i wynosi ona 700 metrów, więc bezpiecznie lądujemy. Co ciekawe, u góry na niebie chmur praktycznie nie ma, niska ich warstwa unosi się lekko nad ziemią i można odnieść wrażenie, że niemalże ślizgamy się na warstwie chmur. Bombardier gładko przyziemia na pasie, kołujemy i wsiadamy prosto do autobusu. Kiedy przechodzę przez strefę lotniska dla pasażerów wylatujących (z powodu remontu strefy te są teraz pomieszane, ale tak jest na wielu lotniskach w Europie na stałe) trafiam akurat na stewarda w uniformie – tego samego, o którym wspomniałem w poście dotyczącym lotu z Gdańska. Jaki ten świat mały! Po przejściu do hali odbioru bagażu widzę, że trwa szczyt porannych przylotów – przybyły nocne połączenia z Tbilisi, Erewania i Aten, bardzo dużo podróżnych tłoczyło się przy biurze tranzytowym. Nie dla mnie takie atrakcje tego sobotniego poranka, ta krótka podróż już się dla mnie skończyła, do zobaczenia w przestworzach za tydzień…

Sopockie impresje / 31.05.2014 - 01.06.2014

Zaczyna się weekend, pora na kolejny wypad. W swoich wakacyjnych planach zawsze uwzględniam Sopot, to według mnie letnia stolica Polski i w tym roku nie mogło być inaczej, zwłaszcza że w ubiegłym roku byłem tam jedynie zimą, bo z racji mojej niekorzystniej lokalizacji (Wrocław) miałem do Trójmiasta po prostu daleko. Bilet do Gdańska kupiłem już w styczniu korzystając z bardzo atrakcyjnych cen linii Ryanair - 39 zł za lot z Modlina do Trójmiasta to naprawdę atrakcyjna stawka. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że na wiosnę serwis AFT udostępni kody zniżkowe, dzięki którym będzie można odbyć loty krajowe w PLL LOT po bardzo atrakcyjnych stawkach. Ponieważ lot z Modlina jest w sobotni wieczór postanowiłem, że tym razem nigdzie mi się nie spieszy i spędzę w Sopocie całą niedzielę. Dlatego też zarezerwowałem lot powrotny wylatujący z GDN o 21:00, jak zdecydowana większość połączeń wykonywany jest on przez Eurolot na maszynach Dash Q 400 - to ta sama maszyna, którą leciałem w Walentynki do Krakowa i nie tak dawno do Katowic.
Aby dostać się do Modlina musiałem najpierw podjechać autobusem miejskim na Dworzec Zachodni, skąd z peronu 8. odjeżdżają pociągi Kolei Mazowieckich do Modlina. O ile na pierwszej stacji pociąg był niemal pusty, to na Dworcu Gdańskim wsiadło bardzo dużo pasażerów i zrobiło się naprawdę ciasno. Niedaleko mnie w przejściu ustawili się panowie z piwem, którzy tylko czekali, by skorzystać ze sposobności i się napić - to typ takich brzuchaczy po 40., którzy wyrwali się zonom z domu i jechali zaszaleć- wynikało z ich okraszanej dosadnymi przerywnikami rozmowy.
Z pociągu Kolei Mazowieckich na stacji w Modlinie wysiadła zaledwie garstka podróżnych, w tym kilka Greczynek odlatujących do Salonik. Sam wprawdzie tego języka nie rozpoznałem, ale uświadomił mnie w tym komentarz Polaka, który stał obok z polską parką także odlatującą do Grecji. Z rozmowy wynikało, że poznali się w pociągu i ten facet postawił sobie za cel opowiedzieć im o Helladzie, gdyż sam wielokrotnie tam podróżował, ma tam rodzinę i jest mocno związany zawodowo z tym krajem. Miło było posłuchać, ale nie wiem, czy gdybym leciał z moja druga połówką, to chciałbym, by zagadywał mnie obcy dość nachalny facet, nawet jeśli informacje, które przekazywał, były interesujące. Pewnie to wynika z mojego charakteru, jestem ciekawy, jak długo wytrzymali towarzystwo tego samozwańczego przewodnika po Grecji. Tymczasem pod stacje kolejowa podjeżdża autobus KM jadący do terminala, kilka minut i już jestem na lotnisku w Modlinie, jak dawno mnie tam nie było! Wcale nie żałuję, bo jakoś to lotnisko jest dla mnie takie bezduszne, zdecydowanie preferuję inne porty lotnicze w naszym kraju. Mam do odlotu do Gdańska nieco ponad 2 godziny, w to sobotnie popołudnie odlotów praktycznie nie ma, oprócz wspomnianych Salonik jest jeszcze tylko wieczorny lot do Londynu i Wrocławia. Na początek kontrola dokumentów, gdzie pracownik sprawdza moją wcześniej wydrukowaną kartę pokładową, następnie kontrola bezpieczeństwa. Akurat w czasie, kiedy ją przechodzę, przez Heimanna prześwietlane są €"podręczne” bagaże dwóch utytych Rosjanek, które nie mówią po polsku (po angielsku też nie) i nie są w stanie porozumieć się z firmą ochroniarską. W swoich sakwach panie miały bowiem bardzo dużo przedmiotów, które nie spełniały surowych norm bezpieczeństwa €- lakier do włosów w spray’u, flakoniki, nożyczki itd. Pracownicy starali się od nich dowiedzieć, czy te bagaże nie powinny być włożone do luku, ponieważ zarówno ich zawartość jak i wymiary mogły sugerować, że jest to bagaż rejestrowany. Rosjanki jednakże nadal nie rozumiały (a może nie chciały zrozumieć), co takiego chce od nich obsługa lotniska - nie wiem, jak sprawa się skończyła, bo odszedłem dalej i zatrzymałem się przy bistro oferującym hot dogi z kiełbaską sojową. Niby nic specjalnego, ale chciałem jakoś zagłuszyć głód, bo tego dnia nie zdążyłem przygotować sobie obiadu.
Zająłem jedno z miejsc na krzesłach po środku bramek i lustrowałem pasażerów tworzących kolejkę przed lotem do Salonik. Ku mojemu zaskoczeniu dużą część podróżnych stanowili Grecy - boarding trwał bardzo długo, miałem wrażenie, że ta kolejka nigdy się nie skończy, ale wreszcie wszyscy pasażerowie przeszli do gate’u. No, może prawie wszyscy, bo wspomniane wcześniej Rosjanki podchodzą do wyjścia dopiero wtedy, kiedy zostaje ogłoszony Final Call i wcale się nie spieszą, za to po drodze dokupiły jeszcze jakieś souveniry. Widząc ich bagaże obsługa oczywiście prosi je o włożenie walizek do sizera i zaczynają się schody, z bagaży wylatują karimaty i panie z całej siły próbują upchnąć wszystko gdzie popadnie. Po dłuższych przepychankach zostają puszczone, ale nie jestem pewien, czy nie musiały płacić magicznej opłaty za nadbagaż

Na lotnisku robi się cicho, powoli zbierają się pasażerowie lecący do Gdańska, przeważa kwiat polskiej młodzieży. Wkrótce na płycie lotniska widać już Boeinga 737, który przyleciał z bazy we Wrocławiu, następuje deboarding, zaczyna się wpuszczanie pasażerów na pokład. Najpierw oczywiście trzeba swoje odstać pod wiatą, ale na dworze jest piękna wiosenna pogoda, więc tym razem nie stanowi to przeszkody. Boarding jest niemalże expressowy, polska załoga wydaje komunikaty z prędkością karabinu maszynowego. Zajmuję moje miejsce przy oknie, dwa miejsca obok mnie są wolne, ale już za kilka chwil wprasza się na nie babcia z wnuczkiem, by siedzieć w pobliżu córki z wnuczką, które to zajmują miejsca po przeciwnej stronie przejścia. Jak to dobrze, że lot trwał tylko około 40 minut, więc nie zostałem cały skopany przez dziecko siedzące na foteliku obok mnie. Za oknami piękne czyste niebo, podziwiałem polski krajobraz, w kontemplacji cały czas przeszkadzały mi jednak nachalne zapowiedzi załogi, która nawoływała do zakupu różnego rodzaju przekąsek, kartek-zdrapek i perfum po pozornie atrakcyjnych cenach. Wreszcie na koniec lotu na horyzoncie pojawia się Bałtyk, a przy lądowaniu bardzo pięknie widać Gdańsk z lotu ptaka - aż szkoda, ze lotnisko jest zlokalizowane tak daleko od miasta i trzeba zarezerwować sobie sporo czasu na dojazd.
Z autobusu wysiadam pod Galerią Bałtycką, tam robię małe zakupki na pobyt w Sopocie, a później już kolejką SKM podjeżdżam do Sopotu – wreszcie wyremontowano peron dla pociągów dalekobieżnych, powstaje nowy budynek dworca. Powoli zapada zmrok, ale szybko odnajduję Race Line Hostel przy torze gokartowym, rozgaszczam się w pokoju i już czas pójść w tango w Sopocie. Uprzedzam ewentualne pytania - nie, film mi się nie urwał...
Noc trwała dość krótko, ale piękne słońce zaglądające przez okno obudziło mnie kilka minut po 7 rano i po porannej toalecie wybywam na tradycyjne weekendowe śniadanie w McDonald’s. Po obfitym posiłku z kubkiem dużego cappuccino w dłoni dzielnie zmierzam deptakiem Monte Cassino do sopockiego mola. Słońce pięknie operuje nad Zatoką Gdańską, woda Bałtyku błyszczy w jego promieniach a w powietrzu wyczuwa się tak charakterystyczny dla morza zapach. Praktycznie całą niedzielę spędzam na plaży, krótki wypoczynek nad morzem to niemal wymarzony prezent na Dzień Dziecka, który sam sobie zafundowałem.
Odlot do Warszawy mam o godzinie 21:00, tym razem udaje mi się złapać autobus na lotnisko bezpośrednio z Sopotu i mogę uniknąć przesiadki w Gdańsku. Tym razem korzystam z nowoczesnego terminalu, bo przyloty odbywają się w star(sz)ej części w sąsiednim budynku. Lotnisko jest niemalże wymarłe, większa część pasażerów odlatuje na Wyspy Brytyjskie, później nieco pasażerów leci do Krakowa Eurolotem - to rzeczywiście dobre połączenie, ponieważ nie trzeba przesiadać się w stolicy. Równo na dwie godziny przed odlotem rozpoczyna się odprawa, nadaję bagaż, odbieram piękną kartę pokładową (a nie wydruk online check-in) i przechodzę do kontroli bezpieczeństwa. Za mną do odprawy stała para z personelu pokładowego PLL LOT  lecieli „po cywilnemu”, ale mieli ze sobą plakietki z czerwonym znaczkiem „crew”, więc od razu wiedziałem, z kim mam do czynienia. Wydaje mi się, że tego chłopaka już kiedyś gdzieś widziałem na lotnisku lub w samolocie. Po kontroli bezpieczeństwa rozsiadam się na wygodnych fotelach i ze zdziwieniem stwierdzam, że odlot będzie z bramki zlokalizowanej w starej części lotniska. Grrr! Po przejściu szklanym korytarzem łączącym dwa budynki moim oczom ukazuje się stary mocno zużyty terminal, no cóż, trzeba uzbroić się w cierpliwość, ale wreszcie nadchodzi ten moment, kiedy rozpoczyna się boarding i można wejść do autobusu, który podwozi wszystkich pasażerów do stojącego na płycie lotniska Dasha Q 400.
Towarzystwo starsze i jakby bardziej dostojne niż w linii Ryanair, nie ma się co dziwić, skoro połączenie LOTem czy Eurolotem jest z założenia droższe niż u taniego irlandzkiego przewoźnika. Zajmuję swoje miejsce, ponownie przy ulubionym oknie i w oczekiwaniu na start oraz instrukcje bezpieczeństwa przeglądam magazyn pokładowy Kalejdoskop - mamy 1. czerwca, zatem jest i nowy numer gazetki. Wkrótce tradycyjny instruktaż i wznosimy się do góry - w samolotach turbośmigłowych jest znacznie głośniej niż w klasycznych odrzutowcach - radzę być przygotowanym na tego rodzaju dyskomfort. Po osiągnięciu wysokości przelotowej przez korytarz przechodzi stewardessa z koszykiem małych wafelków Prince Polo, chwilę później panie rozdają wodę. Mniej więcej w połowie lotu odzywa się kapitan, informuje o parametrach lotu i już kilka minut później zbliżamy się do lotniska w Warszawie. Za oknami jest już ciemno, Warszawa rewelacyjnie prezentuje się o tej porze z lotu ptaka. Lądujemy, dobranoc Państwu!