Praha-Amsterdam-Bruxelles-Berlin / 23.06.2011-28.06.2011

Przygoda rozpoczyna się w czwartek, 23 czerwca 2011 roku, na warszawskim Lotnisku Chopina. Do terminala dotarłem równo na 2 godziny przed odlotem (rozkładowo o 12:35), przy stanowiskach odprawy pasażerskiej kłębiła się dość spora kolejka, bo PLL LOT robi przy swoich wszystkich "okienkach" jedną wspólną odprawę, nie jest istotny kierunek lotu, a przewoźnik, więc powoduje to spory tłok, bo wiadomo, że LOT to na Okęciu przewoźnik # 1. Podobne rozwiązanie jest też na paryskim lotnisku im. Charles'a  de Gaulle'a, co prowadzi do gigantycznych kolejek, zamieszania, tłoku i "wyławiania" pasażerów najbliższych lotów przez obsługę naziemną lotniska. Jako że jestem fanem porządku i niemieckiego "Ordnung muss sein", to taki system powoduje, że zawsze mam wątpliwości, czy zdążę nadać bagaż i przejść na czas wszystkie kontrole, by jeszcze chwilę zrelaksować się w lounge przez startem.

Tym razem moją uwagę w kolejce przykuła pewna zaopatrzona w ciemne okulary przeciwsłoneczne kobieta, która łudząco przypominała mi aktorkę Małgorzatę Kożuchowską. Spojrzenie w bok na mężczyznę stojącego obok i wszystko jasne - to przecież jej mąż Bartek, który pracował kiedyś w "Wiadomościach TVP". Mają ze sobą torby Louis Vuitton, czekają do odprawy w kolejce "fast drop", gdzie nie trzeba nadawać bagażu, mają ze sobą jedynie bagaż podręczny.
Kiedy stoję wśród pasażerów i nasłuchuję opowieści lecących do Budapesztu Polaków o handlu cukrem waniliowym w czasach komunizmu (sic!), nagle z głośników pada komunikat "final call", że pasażerowie odlatujący do Gdańska - i  tu padają nazwiska, a wśród nich właśnie Kożuchowska i Wróblewski - proszeni są do wyjścia numer 5. Zatem już wiem, dokąd lecą, pewnie się gdzieś zawieruszyli na lotnisku, czasem można się zagapić a gwiazdy mogą mieć swoje humory. ;)

Po nadaniu bagażu i odebraniu karty pokładowej przechodzę sprawnie kontrolę bezpieczeństwa, spaceruję bo strefie duty free zone i wyglądam za okno, świeci słońce, pogoda jest piękna, za szybą widać startujące i lądujące samoloty, przy moim wyjściu powoli usadawiają się kolejni pasażerowie podróżujący do Pragi, są praktycznie sami Polacy, przeważają starsi i dojrzali wiekowo ludzie, chyba będę najmłodszy w samolocie. Wszystko przebiega prawidłowo, 30 minut przed odlotem jesteśmy proszeni do wyjścia i moja karta pokładowa zostaje przepołowiona, część zostaje dla mnie (razem z kwitkiem na bagaż), część jest dla personelu naziemnego. W razie wypadku śledczy mogą na tej podstawie dojść, kto wsiadł na pokład feralnego samolotu (odpukać w niemalowane!). Aby nie było zbyt komfortowo, musimy podjechać do samolotu autobusem i wejść tam po schodkach - a dopiero co władze Okęcia tak się chwaliły nowymi rękawami. Nie wiem, kto z nich korzysta, ja jakoś rzadko mam okazję w Warszawie, za to za granicą zdecydowanie częściej. Po zajęciu miejsca 9 A w malutkim Embraerze produkcji brazylijskiej (rozkład miejsc 2 - korytarz - 2) okazuje się, że mam miejsce tuż przed lewym skrzydłem.

Niezbyt lubię tam siadać, bo wtedy podczas przechyłu samolotu skrzydło zasłania mi cały widok, ale kiedy rezerwowałem bilet, nie sprawdziłem rozkładu tego samolotu i tak wyszło. Następnym razem wezmę miejsce bardziej z przodu. Zaczyna się instruktaż, szefową pokładu jest starsza stewardessa, wygląda jak kopia mojej sekretarki z podstawówki :-P Towarzyszy jej krępy facet, dla mnie dość mocno odpychający, jak na członka załogi pokładowej to nie ma zbytniej prezencji, ale niech już będzie, konkurs miss i misterów miałem na kolejnych dwóch lotach liniami easyJet. Wita nas pilot, po chwili starujemy i oglądam Warszawę z lotu ptaka. Zazwyczaj leci się tylko nad południową częścią Warszawy, więc nie mam zbytnio okazji podziwiać ciekawych budowli, Pałac Kultury nie jest z tego ujęcia dobrze widoczny :/ Takie widoki tylko przy lądowaniu z kierunku zachodniego. Jako że lot trwa około godziny (jeden z moich najkrótszych, krócej leciałem tylko na trasach BCN-IBZ i BCN-PMI), to tuż po starcie zaczyna się serwis pokładowy, najpierw serwetki odświeżające, potem nieśmiertelny wafelek Prince Polo, następnie kanapka typu wrap, bardzo smaczna, z dużą ilością warzyw, oraz napoje do wyboru. Biorę kawę z mlekiem i cukrem oraz sok pomidorowy, jakoś zawsze w samolocie mam na niego ochotę. Po jedzeniu jeszcze przeglądam moje mapki oraz magazyn pokładowy LOT i już zaczyna się zniżanie, przygotowanie kabiny do lądowania i mogę podziwiać czeską stolicę z lotu ptaka, szczególną uwagę zwracają pięknie zawieszone nad Wełtawą (Vltava) kamienne mosty. Ma miejsce miękkie lądowanie i przez rękaw (a jakże!) wychodzimy do terminala, gdzie na nasze bagaże czekamy prawie 30 minut. To bardzo długo, tak długo czekałem jedynie w Rzymie, nawet na walizki z gigantycznego Airbusa na St. Martin czy z A380 w NYC nie trzeba było tyle czekać. Grunt jednak, że bagaż dotarł, bo po przygodzie z zagubioną walizką na Ibizie to jest chyba najbardziej stresujący punkt podróży, nawet nie turbulencje ;)
Za 110 CZK kupuję bilet na komunikację miejską w Pradze na 24 h i oczekuję na przyjazd autobusu 119 jadącego do stacji metra linii A Dejvicka. W orientacji pomagają kolorowe wyświetlacze, wszędzie wiszą mapy, rozkłady przystępnie wytłumaczone, oczywiście w kilku językach. Za chwilę podjeżdża bus, kasuję bilet i wsiadam do wysłużonego pojazdu. Szału nie ma, autobus lata świetności ma już za sobą, ale jedzie do celu i zabiera po drodze kolejnych podróżnych, powoli robi się ciasno, ale mam swoje miejsce przy oknie i obserwuję uważnie przedmieścia Pragi - to typowe szare blokowiska z płyty, nic specjalnego, generalnie tak może wyglądać każde miasto w Polsce.

Po około 20 minutach jazdy wysiadam na stacji Dejvicka i moim oczom ukazuje się bardzo ładne metro, jest świeżo, nowocześnie i kolorowo, widocznie metro musiało być remontowane, bo jego cały wygląd to zdecydowanie  bardzo współczesne czasy, trochę przypomina kolorową dyskotekę, ale okazałe pawilony nawiązują do metra w Moskwie.

Trzeba zwracać baczną uwagę na schody ruchome, bo te poruszają się tutaj w zabójczym tempie, można się na nich po prostu wyłożyć, jadą z dużą szybkością, ledwo zdążyłem postawić mój bagaż i już jadę za walizką do góry. Dobrze, że na nikogo nie wpadłem ;) Podobno to tempo "wschodnie" schodów i we wszystkich byłych krajach z bloku sowieckiego prędkość schodów jest reliktem z komunizmu. Jedynie Polska się wyłamała, bo nasze schody jeżdżą normalnie i spokojnie zdąży się na nie wejść. :) Po kilku stacjach docieram szczęśliwie do hotelu GEO.

Po dotarciu na miejsce (dzielnica Vinohrady) moim oczom ukazał się dość typowy krajobraz, jaki możemy zobaczyć w polskich miastach w częściach nieco oddalonych od ścisłego centrum. Wyblakłe budynki, odpadający tynk, czuć ducha poprzedniej epoki. Nie nastawiałem się jednak na żadne luksusy, więc otaczająca mnie okolica nie była dla mnie jakimś zaskoczeniem - najważniejsze, że do centrum były tylko trzy stacje metra, obok miałem jeszcze tramwaje i spore bardzo nowoczesne centrum handlowe Flora z ulubioną restauracją McDonald's w środku. Hotel sam w sobie dość zadbany, w stylu retro, miałem bardzo duży przestronny pokój, tradycyjnie już była to dwójka, więc w nocy miałem miejsca do woli. :]

Po rozpakowaniu się i odświeżeniu ruszyłem w tango! Na pierwszy ogień poszło Vaclavskie Namesti, czyli ichniejszy deptak z posągiem św. Wacława i muzeum narodowym na jego początku. To prawdziwy spęd turystów, ludzie gromadzili się i siadali przy pomniku, przypominało to mniej więcej warszawską Kolumnę Zygmunta. Obok ustawiona jest dość ciekawa wystawa poświęcona czasom komunistycznym w NRD, PRL, na Węgrzech i w Czechosłowacji w dwóch wersjach językowych (czeska i angielska), więc w ramach lekcji historii nadrobiłem zaległości ze szkoły. Dużo faktów było dla mnie nowych, bo przecież nie uczymy się wszystkiego. Na szczęście jeśli chodzi o Polskę, to akurat nie było tam dla mnie dużo zagadek. Przecież maturę zdawałem z tego przedmiotu w 2005 roku, coś powinienem jeszcze pamiętać...

Po wnikliwej lekturze ruszyłem w dół środkiem Vaclavskiego Namesti, obok powoli posuwały się samochody, a ja brylowałem wśród kwietników i krzewów. Po dwóch stronach ulicy znajdują się wysokie eleganckie kamienice, wszystko razem bardzo ładnie wygląda. Po pewnym czasie doszedłem do końca trotuaru i skierowałem się na starówkę, gdzie na placu przed zegarem dziki tłum coś obserwował - na co ci ludzie tak patrzyli i czekali - nie miałem pojęcia. Teraz dzięki uprzejmości przyjaciółki - pilotki wycieczek - dowiedziałem się, w czym rzecz. Jakoś udało mi się przecisnąć przez gawiedź i napatrzyłem się na stare miasto z drugiej strony. Potem pospacerowałem trochę wąskimi zabytkowymi uliczkami pełnymi sklepów z pamiątkami (bezcenna maskotka krecika zakupiona!) i dotarłem do Mostu Karola.



Szczerze mówiąc, praskie mosty to dla mnie największe rozczarowanie, z samolotu wyglądały zdecydowanie lepiej, a okazały się być dość małe, rzeka też nie tak szeroka jak Wisła i nie potrafiłem się zachwycić tym widokiem :( Za to ładnie prezentowały się z tej perspektywy Hradczany, gorzej już było na nie wejść, można się zmęczyć na schodach prowadzących na wzgórze zamkowe. Na szczęście nie było ze mną tak źle i po kilku minutach mogłem podziwiać zamek i panoramę Pragi.

Wygląda na to, że jeden brzeg miasta jest bardziej płaski a drugi zdecydowanie wyżynny, coś podobnego jak w Budapeszcie. Zaczęło się robić chłodno, bo był już dość późny wieczór, a ja zafundowałem sobie spacer drogą okrężną do stacji metra Hradčanska i musiałem sporo nadrobić, bo natrafiłem na roboty drogowe. Chciałem jeszcze zaliczyć drugie centrum handlowe Arkady Pankrac, w którym mieściła się moja ulubiona Zara, ale akurat trafiłem na zamknięcie. W drodze powrotnej zajrzałem więc do ulubionego McDonald's i skosztowałem ciekawej letniej oferty - McWrap Tzatziki :) Pychota! Wizyty w restauracjach sieci McDonald's to stały punkt każdego mojego wyjazdu. Zawsze przed podróżą sprawdzam w Internecie lokalne menu i wybieram te specjały, które w Polsce nie są dostępne.

Poranek powitał mnie dość pochmurną pogodą, ale nie padało a to najważniejsze, pojechałem do centrum handlowego wspomninego centrum handlowego Arkady i tam w supermarkecie zaopatrzyłem się w typowe czeskie specjały. W Zarze niestety nic mnie nie powaliło na kolana, ceny bardzo podobne do polskich, więc znów podjechałem do ścisłego City, by poczuć zabytkową atmosferę. Pospacerowałem, popatrzyłem, wypiłem kawę i po południu dotarłem na lotnisko. Miałem jeszcze sporo czasu, ale na kawę w Starbucks Coffee się nie skusiłem, bo ceny były oczywiście lotniskowe. :-/ Wcześniej zaś spróbowałem sandwicha Caprese Beef - wiadomo gdzie ;) Odprawa przebiegła błyskawicznie, ponieważ byłem trzeci w kolejce.

Wypatrzyłem też wodę mineralną Korunni o smaku czekoladowym - po prostu rewelacja! Szkoda, że w PL takiej nie ma :/ Lot do Amsterdamu opóźnił się 20 minut, bo samolot przyleciał z Barcelony z poślizgiem. Jak to zwykle w liniach easyJet tym razem na pokładzie jedzonko płatne, więc poczekałem już do holenderskiej stolicy. Lot trwał nieco ponad 1 h 15 minut, czas upłynął mi spokojnie na lekturze magazynu pokładowego i przysłuchiwaniu się rozmowie Amerykana z Czeszką; jacy oni są bezpardonowi w podrywie!

Bardzo spodobało mi się lotnisko Schiphol, jest ogromne i nowoczesne, ale jednocześnie bardzo gustownie wyposażone, brakuje pustych niewykorzystanych przestrzeni, jest kolorowo i przytulnie, zdecydowanie ładniej niż na CDG Paris. Przy wyjściu w hali przylotów czekał już na mnie mój holenderski kolega Tim, u którego też się zatrzymałem na dwie noce. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się takiej gościnności. Tim mieszka w bardzo uroczej dzielnicy, wszędzie są nowe bloki z czerwonej cegły, najwyżej czteropiętrowe, okolica bardzo zadbana, przystrzyżone trawniki i zadbane klomby kwiatowe, mimo tego, że zamieszkują ją przede wszystkim imigranci z krajów arabskich. Czułem się jak w Maroko, na ulicy byliśmy w mniejszości jako biali, oczywiście wszędzie kobiety w chustach, także w markecie na kasie, to taka enklawa, ale było bardzo bezpiecznie. Bardzo spodobało mi się też mieszkanie Tima, po drodze zrobiliśmy spożywcze zakupy, by rano zrobić sobie pożywne śniadanko. Zasnąłem snem sprawiedliwego po północy, a rano wstaliśmy dopiero po 11, bo pogoda za oknem była paskudna, lało jak z cebra. Dobrze, że byłem wyposażony w parasol. Pojawiliśmy się na arabskim targu, to niczym taki bazar jak w Polsce, tylko że klientela muzułmańska. Brakowało jedynie meczetu.

Po tej wizycie udaliśmy się tramwajem do centrum - jako ciekawostkę powiem, że do tramwaju wchodzi się wyłącznie przednimi drzwiami obok motorniczego bądź używa się specjalnie oznaczonych drzwi, gdzie w swojej kabinie siedzi kontroler - biletowy. Z przodu to właśnie kierowca kontroluje, czy każdy przyłożył kartę/bilet z chipem do czytnika. Co istotne, tam nawet bilet jednorazowy ważny jedną godzinę jest z chipem. Przy wyjściu z tramwaju kartę znowu się skanuje, by uiścić opłatę za przejazd. Nie jest więc tak różowo jak w Warszawie, że za cenę biletu miesięcznego ma się nieograniczoną ilość przejazdów. Dodatkowo transport w tym mieści jest wyjątkowo drogi. :/

Dojechaliśmy do centrum i udaliśmy się na ulicę pełną sklepów z ubraniami, bo interesowała mnie wspomniana już wcześniej ulubiona marka jaką jest Zara, na szczęście ceny były już przystępne i udało mi się zakupić t-shirt, spodnie oraz koszulę, a w Brukseli dokupiłem jeszcze kurtkę do kolekcji. Potem spacer po parku, dzielnica czerwonych latarni, gdzie córy Koryntu prezentują swoje wdzięki w oknach wystawowych i zapraszają chętnych panów do skorzystania ze swych usług, potem spacer wśród wszędzie dostępnych coffee shopów (jak ja nie znoszę tego "zapachu" marihuany - sprzedają nawet herbatniki i czekoladę z tym ziołem!) i kanałów, po których kursują łódki. Niestety, pogoda nie dopisywała, więc nie jechaliśmy stateczkiem. Na wieczór wizyta w Macu i degustacja tradycyjnej holenderskiej kanapki McKroket. Mniam, mniam! :-)

Przed wieczorem byliśmy w domu, pora się przygotować na imprezę - byłem w niezłym szoku, kiedy Tim powiedział, że pojedziemy na imprezę rowerem. Myślałem, że się przesłyszałem, ale nie - kolega wyjął rower i kazał mi usiąść na bagażniku! Jechaliśmy ponad 20 minut do centrum ścieżką rowerową, na początku miałem obiekcje, bo ostatnio w ten sposób jechałem może w wieku 6 lat z ojcem, ale po chwili zobaczyłem, że to całkiem popularny sposób kursowania po mieście ;] Tim musi mieć niezłą kondycję, bo przecież ważę te 70 kg! Zostawiliśmy rower na specjalnym darmowym całodobowym parkingu dla rowerów i poszliśmy na piwo do jednego z wielu barów a potem na imprezę do Bump! Club, całkiem sympatyczne wnętrza i muzyka, ludzie w zupełnie różnych stylach, ale to miasto jest tak wyluzowane, że nic na nikim nie robi wrażenia ;)

Całujące się pary gejów, ludzie palący trawkę na ulicy, faceci sikający do pisuarów ustawionych na ulicy (sic!) - tam to normalka :] Wróciliśmy przed trzecią w nocy, po drodze znów zaczęło padać, na szczęście mój szofer spisał się na medal. A w niedzielę po śniadaniu musiałem już zbierać się na pociąg do Brukseli. Miło było po raz kolejny przejechać się komfortowym wagonem i słyszeć zapowiedzi poszczególnych stacji w 3 językach...

W pociągu do Brukseli również kolorowo i międzynarodowo. Podczas podróży spoglądam za okno na zielone krajobrazy i po około trzech godzinach docieram na dworzec Bruxelles Gare de Midi. Belgia jest dwujęzyczna, więc wszystkie komunikaty, napisy itd. są podawane w dwóch językach - po francusku i po holendersku, co sprawia, że nie mam problemów komunikacyjnych. Oprócz tego każdy mówi bez problemu po angielsku, więc nie dogadać się tutaj jest bardzo trudno. Mnie cieszy fakt, że mogłem znów spróbować mojej francuszczyzny i za każdym razem zostałem rozumiany i ja też rozumiałem :] Jak widać, na pewnym poziomie da się nauczyć języka samemu.

Transportuję się do znanego mi hostelu Sleep Well tuż przy stacji metra Rogier, zaraz obok Rue Neuve, to jest taki reprezentacyjny deptak ze sklepami. Jako że to niedziela i wszystko jest pozamykane (oprócz McDonald's oczywiście), to ulica wygląda na wymarłą, ale w poniedziałek już po 9 rano tętniła życiem. Pogoda jest bardzo ładna, zmieniam garderobę i kieruję się na przepiękny Grand Place tonący w złocie. Tuż po chwili jestem przy chłopczyku Manneken Pis, tym razem ma na sobie holenderskie wdzianko :] Kiedy byłem tam przed dwoma laty to figurka nie była ubrana. Dreptam jeszcze trochę po tym zabytkowym mieście, krążę po zaułkach, próbuję czekoladek i wracam do hotelu, by przyszykować się na imprezę w Le You. Do klubu wchodzę tuż po godz. 22, jest już sporo ludzi, trzeba przyznać, że są bardzo zadbani i niesamowicie dobrze ubrani, dawno nie bawiłem się w takim towarzystwie fashionistów. Z głośników płyną najnowsze hity, jest to taka mieszkanka popu i house, bardzo miła dla ucha.

Na scenie występuje grupa taneczna, która naśladuje aktorów z amerykańskiego serialu/musicalu Glee, bardzo tam popularnego, coś a la High School Musical. Jedna z wykonawczyń tak bardzo wciela się w swoją rolę, że aż spada z podestu, tłum pomaga się jej podnieść. Oklaskom nie ma końca, bardzo ładnie to wygląda, wnętrza też jak najbardziej na poziomie, just dance! :) Po drugiej w nocy kończę moją przygodę z klubem, bo muszę być rześki na kolejny dzień, śniadanie wydają od 7 do 9 rano, zatem przez cały wyjazd mam włączony tryb Robocopa i w sumie nie odpoczywam. Po drodze spotykam sporo turystów, chyba też cierpią na bezsenność. ;)

Rano za oknem budzi mnie ekipa remontująca drogę, jeszcze chcę pospać, ale młot pneumatyczny nie daje za wygraną, więc robię się w łazience na bóstwo i schodzą na śniadanie, gdzie najliczniejszą grupę stanowią Hindusi i Japończycy. Siadam z boku i przy muesli z mlekiem powoli budzę się do życia. Na zewnątrz słychać już ludzki gwar, obok hotelu mam duże centrum handlowe City 2, zaopatruję się w hipermarkecie Carrefour w kolejne wiktuały i bagietki, sympatyczna pani pomaga mi z kasą samoobsługową, bo nie wiem, jak poprawnie nabić pieczywo. Francuski się przydaje ;) Potem buszuję po innych sklepach, z Zary wychodzę z cienką kurtką i poszukuję kafejki internetowej, okazuje się, że jest całkiem blisko, więc wysyłam maile i SMS do znajomych. Kieruję się w stronę rynku i dalej w stronę siedziby władze UE, bo ostatnio tam nie dotarłem. Im głębiej zapuszczam się w dzielnicę Luxembourg, tym bardziej widać, że to królestwo "white collar workers" :)

Mnie się podoba, gmach robi wrażenie, jest częściowo przeszklony, przed wejściem stoją elegancko ubrani ludzie, ach, pomarzyć dobra rzecz! Wracam do hotelu po bagaż i udaję się na przystanek autobusu jadącego na lotnisko. Tam mam jeszcze tradycyjnie trochę czasu, przepakowuję moje rzeczy i zjadam lekki posiłek. Dobrze, że to zrobiłem, bo na moje nieszczęście lot opóźnił się o 2 godziny! Wszystko szło zgodnie z planem, samolot przyleciał z Venezii, ale nagle okazało się, że nie działa rękaw łączący samolot z terminalem i zanim sprowadzono schodki do samolotu i wysiedli z niego pasażerowie minęło prawie 40 minut. Kiedy już weszliśmy na pokład okazało się, że straciliśmy slot i musieliśmy czekać na pozwolenie na start ponad godzinę, w końcu parę minut po 21 wzbiliśmy się w powietrze. Co ciekawe, na pokładzie easyJeta spotkałem polską stewardessę :) Już drugi raz miałem taki przypadek. Po drodze trochę trzęsło, ale już parę minut po 22 wylądowałem na Pięknym Polu pod Berlinem (Schönefeld).

Przy automatach biletowych BVG pomogłem kilku osobom, przez co uciekł mi S-Bahn, ale na szczęście za 15 min był następny i z przesiadką na Treptower Park dojechałem do stacji Schönebeg, gdzie odebrał mnie znajomy i ugościł w swoim nowym mieszkaniu. Akurat jest w trakcie przeprowadzki, więc warunki były niecodzienne, ale znalazło się dla mnie miejsce na materacu, lepsze to, niż oczekiwanie na dworcu na poranny BWE do Warszawy. Rano po mocnym epsresso stanąłem na nogi, zapowiadał się kolejny piękny i słoneczny dzień, z Schöneberg dojechałem S-Bahnem do Friedrichstrasse, gdzie w EDEKA zaopatrzyłem się w kolejne specjały (np. Vanilla Cola) a potem podjechałem na Hauptbhf. i czekała mnie tam uczta podniebienia: Starbucks Coffee, Dunkin' Donuts i McDonald's - mniam, mniam.
W Virgin zakupiłem bardzo ciekawą książkę niemieckiej stewardessy  Annette Lies pt. "Saftschubse", która opisuje swoje przygody na pokładzie. Lektura rewelacyjna! Pociąg podjechał o czasie, obyło się bez przygód i po 15:20 dotarłem do Warszawy. A po drodze zobaczyłem jeszcze posąg Chrystusa w Świebodzinie :D To taki akcent na podróż  do Rio, jak dobrze pójdzie w lutym 2012...



4 komentarze:

  1. Bardzo fajny blog :) Od rękawów na lotnisku zdecydowanie wolę autobusiki. Też chciałabym spróbować wody o smaku czekoladowym. Jedyne, czego mi tutaj brakuje to zdjęcie, jak jedziesz na bagażniku roweru ulicami Amsterdamu ;)

    Monika M.

    OdpowiedzUsuń
  2. fajny blog! gratuluje
    Pozdrawiam Mateusz

    OdpowiedzUsuń
  3. Ein bisschen zu rosig für mich aber der Text, wie immer, prima!

    Grüße aus München!
    Arek :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Masakra....kolejny wykształciuch, "młody, wykształcony, z dużego miasta".

    OdpowiedzUsuń