Weekend w Berlinie / 30.07.2011-31.07.2011

Przede mną kolejny wyjazd do Berlina. Podsumowując, będzie to już moja dziewiąta wizyta w niemieckiej stolicy, a czwarta w tym roku! Berlin ma w sobie taką magiczną moc przyciągania, pewnie jest to też związane z faktem, że jako absolwent filologii mam niepohamowaną słabość do języka niemieckiego i kultury naszych zachodnich sąsiadów. Zaraz pewnie usłyszę zarzuty, że to nasz wróg, w ruch pójdą skojarzenia z Hitlerem i niewybredne żarty o Polakach. Owszem, nie da się wymazać kart historii, ale jestem otwarty i tolerancyjny i nie mogę oceniać ludzi/kraju na podstawie tego, jak byliśmy traktowanie przez Prusy / Niemcy w przeszłości. Trzeba patrzeć w przyszłość, myśleć pozytywnie i starać się burzyć nieprawdziwe zakorzenione w głowach stereotypy. A co do Berlina, to myślę, że po tylu odwiedzinach w stolicy Bundesrepubliki mogę spokojnie powiedzieć cytując prezydenta J. F. Kennedy’ego: „Ich bin ein Berliner” ;)
Tym razem w mojej podróży towarzyszy mi koleżanka z okresu studenckiego na UW Marta, jej chłopak Robert oraz koleżanka z pracy Marty imieniem Ania wraz z mężem Wojtkiem. Inicjatywa tej wyprawy wyszła jednak od mojej księżniczki Eweliny (dla niewtajemniczonych „księżniczkami” nazywam grupę moich najbliższych i niezwykle urodziwych przyjaciółek, one także towarzyszyły mi już nie raz w wojażach po świecie). Na początku czerwca zarezerwowaliśmy po bardzo korzystnej cenie bilety na przejazd u debiutującego na rynku przewoźnika Polski Bus – to taki odpowiednik tanich linii lotniczych, im wcześniej dokona się rezerwacji, tym tańsza jest opłata za przejazd. W planach mieliśmy sobotni shopping na Ku’dammie, melanż w topowych berlińskich miejscówkach a w niedzielę chill out przy kawce i spacerki relaksacyjne po mieście. Jak to jednak czasem z planami bywa, idą one w łeb – tak też stało się tym razem. Wkrótce po zakupieniu biletów Ewelina dostała zaproszenie na ślub kuzyna, który miał odbyć się akurat w terminie naszego wyjazdu i nie mogła odmówić. Co ciekawe, ja także zostałem zaproszony na ślub i przyjęcie weselne na ten sam dzień. Różnica była jednak taka, że ja mogłem odmówić i tak zrobiłem. Rodzinne potańcówki pod tytułem wesela już mnie nie kręcą tak jak kiedyś, poza tym to była dość odległa przedstawicielka mojej rodziny, więc nie czułem się zobowiązany do brania udziału w tej uroczystości. Rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie godnego zastępcy bądź godnej zastępczyni dla Eweliny i mój wybór padł na Martę, bo nie miała jeszcze sprecyzowanych planów wakacyjnych. Ponadto w 2007 roku razem przez 4 lipcowe dni eksplorowaliśmy stolicę Reichu, więc wiedziałem, z czym mogę się liczyć podczas wyjazdu. Po kilku dniach zastanowienia Marta potwierdziła chęć uczestnictwa w wycieczce i dodatkowo uzupełniła znacznie listę jej uczestników o wyżej wymienione osoby. Nie miałem do tej pory w zwyczaju podróżować z zupełnie nieznanymi mi osobami, ale na szczęście wszystko poszło gładko i obyło się bez większych zgrzytów.
Spotykamy się w piątkowy wieczór, 29 lipca, na pętli autobusowej przy stacji Metro Wilanowska, gdzie stacjonuje przewoźnik. Punktualnie o 22:30 na stanowisko podjeżdża czerwony autokar z logo Polskiego Busa, formuje się kolejka chętnych do nadania bagażu (procedura podobna do tej na lotnisku, na walizki nakładane są naklejki z numerem, każdy pasażer dostaje samoprzylepny kwit i z tym potwierdzeniem może na miejscu przeznaczenia odebrać swój bagaż) oraz odrębna grupka tych, którzy podróżują jedynie z bagażem podręcznym. Tak się dobrze składa, że odjeżdżających do Berlina nie ma zbyt wielu, każdy z nas ma wolne miejsce obok siebie i nie musi dzielić przestrzeni z innymi, co znacząco podnosi komfort trwającej ponad 10 godzin podróży autobusem. W autobusie jest naprawdę wygodnie, cała podróż odbywa się bez zakłóceń z postojami w Łodzi i w Poznaniu. Radzę uważać na mikroskopijną toaletę zainstalowaną między schodami na środku autobusu. Nie wiem, jakim cudem zmieściłem się w tej klitce. WC w samolotach ma przy tym monstrualne rozmiary. Można się nieźle poobijać :( O poranku kierowca robi dłuższy postój na parkingu w gminie Torzym, można skorzystać z usług restauracji „Złota Grota”. Z naszych obserwacji wynika, że kierowcy Polskiego Busa przywożą tam uczestników wycieczki a ci, chcą nie chcąc, są zobligowania do skorzystania z restauracji o wątpliwej jakości. Ceny na pierwszy rzut oka są dość niskie, można się jednak nieźle przejechać, bo na magicznym paragonie wyliczane są pozycje, które nie była zamawiane. Radzę więc uważać i od razu upominać się swoich praw u kelnerki o urodzie Shazzy.
Pamiętajcie, że kromka chleba kosztuje 1 zł a przy niektórych posiłkach pani z góry zakłada, że zjecie ich 6, więc można się przejechać. Ja o poranku mam jedynie ochotę na cappuccino, bo wiem, że w Berlinie czekają na mnie inne smakołyki. Po ponad 40 minutach przerwy kontynuujemy podróż, niestety, pogoda pogarsza się z minuty na minutę, pada rzęsisty deszcz i w strugach wody przekraczamy most graniczny na Odrze. Miejsce po dawnej kontroli zieje pustką, a jeszcze kilka lat temu odprawa celna była obowiązkowa. Przypominają mi się te kolejki na przejściu granicznym w Kołbaskowie w 2003 roku, kiedy to do Berlina przyjechałem po raz pierwszy. Miałem niesamowite szczęście, bo akurat trafiłem na Love Parade, więc mogłem z bliska przyjrzeć się temu niesamowitemu przedsięwzięciu.
Do Berlina docieramy punktualnie po godzinie 9 rano, szybko zabieramy z luku nasze rzeczy i kierujemy się w stronę dworca kolejki S-Bahn ICC / Messe Nord. Kupuję bilet całodzienny (uwaga – Tageskarte w Berlinie ważne są do 3 rano dnia następnego, nie ma biletów na 24 h!) na strefy AB za 6,30 euro, znajomi decydują się bilet grupowy, dzięki czemu zaoszczędzą. Jako że nie lubię wiązać się z grupą i wiem, że z pewnością się rozdzielimy podczas zwiedzania, to nie dołączam się do ich biletu i zyskuję niezależność. Tuż po zejściu na peron podjeżdża nasza kolejka Ring S41, którą docieramy szybko do Innsbrucker Platz. Stamtąd już rzut beretem do naszego hostelu Sunshine House. To sprawdzona miejscówka, byłem tam już wcześniej 4 razy, chociaż ostatnio wolę zatrzymywać się w droższym i bardziej komfortowym A&O Hotel tuż przy dworcu ZOO – stamtąd już krok do centrum Berlina Zachodniego, w pobliżu są moje ulubione miejsca, gdzie mogę zjeść śniadanko, nabyć niemieckie książki i wypić ulubioną kawę. Uwielbiam, kiedy wokół mnie dużo się dzieje, jest głośno, są ludzi, jestem dzieckiem miejskiej dżungli. Na Innsbrucker Platz w dzielnicy Schöneberg tego wszystkiego nie ma, rytm życia wyznaczają najprawdopodobniej godziny otwarcia dyskont Lidl w przejściu podziemnym stacji, gdzie krzyżuje się linia S-Bahn oraz metro U4. A propos przejść podziemnych i stacji – prawie na każdym kroku w Berlinie można natknąć się na stoiska / kafejki (np. LE CROBAG, Wiener Feinbäcker) oferujące świeże pieczywo, wypieki cukiernicze, kanapki i kawę, więc z głodu się nie umrze ;)
W hotelu wita nas pracująca tam od kilku lat młoda Polka, po krótkich formalnościach dostajemy klucze do naszych pokojów, które są rozlokowane obok siebie. Jest godzina 10 rano a my już możemy cieszyć się pokojem, to naprawdę rzadkość, bo sama doba hotelowa kończy się o godzinie 11 a oficjalnie check-in startuje o 16. Czego nie robi się jednak dla stałego klienta :-P
Po odświeżeniu się i zmianie garderoby w samo południe wyruszamy na podbój miasta. Jak się okazuje dla mojej koleżanki priorytetem jest wizyta w dyskoncie Lidl i zakup tanich i podobno znacznie lepszych środków do prania niż te dostępne w Polsce. Nie będę polemizował z tą tezą, bo nie mam w tej materii doświadczenia. Dla mnie niemiecki Lidl to odpowiednim Biedronki, a ja nie bywam w tego rodzaju przybytkach, więc czuję się tam zdecydowanie nie na miejscu. Z niemieckich marketów z wyższej półki polecam zaś serdecznie EDEKA i Kaiser’s – tam mają naprawdę świetny wybór najrozmaitszych towarów i to właśnie w EDEKA E. Reichelt w centrum handlowym Alexa robię delikatesowe zakupy. Do koszyka trafiają m.in. pasta czekoladowa z chili, dżem firmy Schwartau o smaku multiwitaminy, guma Orbit Strawberry Daiquiri, ulubiona Vanilla Cola czy Mezzo Mix (cola z nutką pomarańczy). Kolejnym naszym przystankiem jest Alexanderplatz i wspomniane właśnie centrum handlowe Alexa. Jak żyję, nie widziałem takich tłumów w galerii handlowej. Ludzie przelewają się przez ultraeleganckie wnętrza z torbami pełnymi zakupów, przekrój społeczeństwa jest bardzo szeroki, jak ja lubię taki Multi-Kulti-Gesellschaft, ach! Chciałbym być bardzo kiedyś na stałe jego częścią. W H&M wpadają mi w ręce białe skarpetki stopki w dość niestandardowym kształcie, tzn. otwór na stopę znajduje się niejako na środku skarpetki ;) Jakiś czas temu były takie w Warszawie, ale przegapiłem ich transzą i szybko się rozeszły, a będą w sam raz pasować do moich białych tenisów Lacoste.
Teraz czas na wizytę w McDonald’s am Alex. Zaskakuje mnie dość spora kolejka do kas, ale obsługa idzie sprawnie i wkrótce mogę rozkoszować się sojową kanapką Veggie Burger oraz promocyjną kanapką Big Classic Cheese. Jest ogromna i bardzo smaczna, przynajmniej dla takiego entuzjasty fast food jak ja. Z okna restauracji obserwuję krajobraz przy największym placu w Europie. Niebo nad Berlinem spowite jest gęstymi chmurami, praktycznie cały czas pada deszcz, ale humor mi dopisuje.
Robimy krótką rundkę po placu, ma miejsce krótka sesja foto przy fontannie i Rotes Rathaus. W okolicy trwa budowa linii metra U5, więc „Alex” to teraz taki sporych rozmiarów plac budowy.
Kolejnym przystankiem jest Friedrichstraße, skąd już niedaleko do Checkpoint Charlie i fragmentów muru berlińskiego. Zawsze w tym miejscu ogarnia mnie zaduma, czytając po raz kolejny tablice dokumentujące historię Berliner Mauer czuję, że tu działa się historia. Niesamowite wrażenie robią archiwalne fotografie, są też polskie akcenty. Na środku ulicy przy starej budce strażniczej stoją ucharakteryzowani na amerykańskich żołnierzy aktorzy zarabiający w ten sposób na życie. Za przyjemność zrobienia sobie z nimi pamiątkowego zdjęcia trzeba oczywiście zapłacić.
Oddalamy się teraz w kierunku Bramy Brandenburskiej, chyba najbardziej rozpoznawalnego zabytku Berlina. Po drodze jedziemy najnowszą i imponującą linią metra U55. Na razie linia jest bardzo krótka i liczy tylko 3 stacje, ale po przedłużeniu o 3 kolejne na Alexanderplatz połączy się z istniejącą już od lata linią U5 jadąca w kierunku wschodnich rubieży miasta Hönow. W berlińskiej komunikacji bardzo pozytywne jest to, że na peronach S-Bahn i U-Bahn nie ma bramek, nie trzeba więc każdorazowo kasować biletu.
Są za to kontrole w pociągach, nam także udało się trafić na niemieckich kanarów – uwaga, oni celowo wyglądają jak „żule”, więc radzę nie zdziwić się, jeśli ktoś nieciekawie wyglądający podejdzie i zamacha przed nosem legitymacją. Pod Brandenburger Tor dość pusto, nic dziwnego, bo pogoda coraz bardziej nie sprzyja spacerom. Podchodzimy jeszcze pod siedzibę Reichstagu a a następnie udajemy się na Ku’damm. Moja grupa wycieczkowa (tak, tak, oficjalnie pełniłem rolę coacha) była bardzo zainteresowana zabytkowym kościołem cesarza Wilhelma. Niestety, w tej chwili Kaiser-Wilehelm-Gedächtniskirche jest w remoncie i nie można go zobaczyć od zewnątrz. Także sama Tauentzienstr. jest obecnie remontowana, nie ma więc rzeźby „Geteilte Stadt”, której wygląd (łańcuchy) symbolizują podział Berlina. Po drodze jeszcze tylko zakup pączków w Dunkin’ Donuts i powrót do hostelu w celach regeneracyjnych. Na sobotnią noc zaplanowałem bowiem wizytę w jednym z najbardziej trendsetterskich klubów Berlina – Felix. Jesteśmy zarejestrowani na liście gości, aczkolwiek mam spore wątpliwości, czy grupa w pełnym składzie przejedzie ostrą selekcję na drzwiach. Kilka chwil na łóżku, Red Bull Sugar Free, egzotyczne soczki firmy RAUCH, słodkie jogurty od firmy Zott (znany nam producent Jogobelli w Niemczech oferuje bardziej wyszukane smaki typu tiramisu, cytryna czy rabarbar), kilka kawałeczków czekolady Ritter Stracciatella, prysznic, zmiana image’u i fryzury, make-up i jestem gotów na nocną eskapadę. Gorzej sytuacja przedstawia się ze znajomymi, bo zasypiają zmęczeni i tracą siły na zabawę. W ostateczności decydują się jednak wyjść, jedynie Wojtek mówi pas i zostaje w pokoju. Na miejscu wita nas tradycyjnie spory tłumek, blichtr, lans, glitterati i te sprawy – czuję moje klimaty, jak bardzo żałuję, że w polskiej stolicy skończyły się już czasy Cynamonu i Utopii, to były moje ulubione miejsca. Tak, tak, jestem snobem i przedstawicielem bananowej młodzieży :-P
Grzecznie ustawiamy się w kolejce, ja idę na przód, bo z całej grupy wyglądam zdecydowanie najbardziej gustownie (ach, próżność mnie łechta) i wkrótce stają oko w oko z atrakcyjnym selekcjonerem. Widzę, że cały czas pracuje ten sam, ostatnio też on zapraszał mnie do środka. Nie może być inaczej, moja „famous face” funkcjonuje nie tylko w Warszawie, wchodzimy do klubu i jako „goście” dziewczyny mają bezpłatny wstęp a wszyscy dostajemy zniżki 50 % na drinki. Miły akcent ;) Eleganckie wnętrza szybko wypełniają się zadbanymi i rewelacyjnie ubranymi ludźmi, jako fashion victim chłonę ich estetykę całym sobą ;) Dziewczyny komentują, że w Polsce nikt tak się nie stroi do klubów. Oj, mam na ten temat inne zdanie, ale to wszystko zależy od lokalu. Na rozgrzewkę proponuję się udać na ul. Fredry 6 lub na Pl. Teatralny 1. :] Tej nocy ma miejsce impreza pod hasłem „Pacha Recordings”, zatem grane są przede wszystkim wysublimowane brzmienia house z hiszpańskiej Ibizy, na telebimach wyświetlane są video z tego legendarnego miejsca, wspominam mój pobyt w tym miejscu przed niespełna dwoma laty, miałem okazję bawić się do seta Davida Guetty na jego autorskim party z cyklu „Fuck Me, I’m Famous!”. Z Anią wchodzimy na podest, nasze ciała wibrują w takt muzyki, fakt, niestety dość ciężkiej dla nas. Mimo wszystko zostaję do rana w Felixie, a moi towarzysze przed 2 w nocy opuszczają lokal. Impreza się rozkręca, klubowi paparazzi cykają fotki, na barze tańczą gorące dziewczyny, klimat się zagęszcza. Do zobaczenia, Felixie, widzimy się w grudniu, obowiązkowo wpadnę na imprezę po moim pobycie w Maroku. ;)
Na zewnątrz jeszcze ciemno, oczywiście wciąż pada, bez problem docieram do hostelu (komunikacja S-Bahn i U-Bahn w Berlinie w weekendy jest całodobowa), przede mną 3 godziny słodkiego snu, budzę się po 9 rano rześki jak ptaszek, tryb Robocopa aktywowany, nadal działa sprawnie. Krem L’Oréal do twarzy niweluje wszelkie oznaki zmęczenia ;) Szykuję się na niedzielę w Berlinie. Mam w planach śniadanko w Macu, chcę spróbować innego menu niż w Polsce. Niestety, towarzystwo potrzebuje znacznie więcej czasu na ogarnięcie się, z Robertem zostaję jeszcze wysłany po kawę dla pań z pobliskiego bistro. Postanawiam więc samemu podjechać na Ku’damm do McDonald’s, a grupa dołączy do mnie, bo śniadania są do 11:30. Szybko kieruję kroki do U4, przesiadka na Nollendorfplatz w U12 i włączam bieg ze stacji Wittenbergplatz do restauracji. Niestety, 2 razy wstrzymują mnie czerwone światła i kiedy docieram do celu, obsługa właśnie zmienia świetlne tablice z menu. Ogarnia mnie rozgoryczenie i smutek, bieg á la „Lola rennt” zakończony porażką. :( Muszę zadowolić się sandwichem McDouble i kawą cappuccino. Po chwili dostaję SMS, że oni planują wizytę w wieży telewizyjnej na Alexanderplatz. Pogoda wciąż nie dopisuje, ja już kiedyś tam wjeżdżałem, więc proponuję spotkanie po południu. Tymczasem spacerują po Ku’dammie, który w niedzielę jest dość wymarły, bo sklepy są tutaj nieczynne. Na szczęście na Hauptbahnhof życie toczy się dalej, trochę czasu spędzam więc tam. Kiedy nieco się wypogadza ruszam na romantyczny spacer bulwarem Unter den Linden.
Zupełnie niespodziewanie trafiam na mojego znajomego Tomka, z którym kiedyś imprezowałem w Warszawie i z którym to miałem okazję także poznawać uroki nocnego Berlina 4 lata temu. Świat jest jednak mały! Kontynuuję spacer i kiedy docieram na wysokość majestatycznej Berliner Dom dostaję SMS od Marty. Proponuje, żeby spotkać się przy pomniku ofiar Holocaustu, co też czynimy. Zbliża się już godzina 16, po kluczeniu w labiryncie i zabawie w chowanego wśród kamiennych głazów odwiedzamy jeszcze pełen szklanych drapaczy chmur Potsdamer Platz i wracamy do hostelu po bagaże. Dziewczyny mają jeszcze ochotę na zakupy w Lidlu, nabywają kolejny egzemplarz cennego proszku do prania "Weißer Riese", do kasy jest spora kolejka, przez co ucieka nam S-Bahn. Jestem mocno zestresowany, bo do odjazdu busa zostało niespełna 30 minut. Miałem już kiedyś podobną historię z kolegą, właśnie w Berlinie, przez jego nieporadność o mały włos a nie zostałbym wpuszczony na pokład samolotu. Co gorsza, mój bagaż dotarł w związku z tym 3 dni później. Uff, ty razem po morderczym biegu z walizką docieramy na czas i zajmujemy miejsca w autokarze. Ludzi jeszcze mniej niż poprzednio, więc każdy ma dużo miejsca do dyspozycji. 10 godzin szybko mija i ponad 30 minut przed czasem dojeżdżamy do stanowiska na przystanku Metro Wilanowska. Dobranoc Państwu…



1 komentarz:

  1. Nic tylo jechać do Berlina po przeczytaniu Twojego tekstu. Kiedy Coca Vanilla będzie wreszcie w Polsce? Chyba nigdy :(
    Całość oceniam oczywiście pozytywnie ;)

    Monika M.

    OdpowiedzUsuń