Jedno oko na Maroko... / 12.12.2011-17.12.2011

Po dłuższej przerwie wreszcie nadeszła wiekopomna chwila – pora na kolejny lot i tym razem na dość mocno egzotyczny kierunek jakim jest niewątpliwie Maroko. Właściwie wcześniej nie planowałem szczególnie tej destynacji, bo kojarzyła mi się ona z wycieczkami biur podróży typu all inclusive. Tak się jednak złożyło, że easyJet wprowadził latem świeżą pulę tanich biletów na sezon zimowy do swojego systemu rezerwacyjnego i grzechem byłoby nie skorzystać z opcji, jaką był wylot z Berlina do Agadiru wraz z lotem powrotnym za niecałe 250 zł. Długo się nie zastanawiałem, sporą część Europy już widziałem, poza tym gdzie w grudniu najbliżej Polski szukać słońca, jak nie w północnej Afryce? Kilka miesięcy później zarezerwowałem bilet w Polskim Busie za jedyne 15 zł brutto, na powrót wybrałem promocyjny bilet PKP Intercity Berlin-Warszawa-Express. Wprawdzie pociąg był droższy niż autokar, ale zależało mi na komforcie podróży (w pociągu mimo wszystko lepiej się czuję) i czasie. Przejazd EuroCity trwa jedynie 5,5 h, autobus to około 10 godzin. Ostatnio tyle wracałem po moim powrocie ze Stanów, lot na trasie SFO-LHR trwał prawie tyle samo, ile przejazd autokarem na trasie Berlin-Warszawa. Nie chciałem się zanudzić, a poza tym zdążę jeszcze zaliczyć sobotnią imprezę w polskiej stolicy, wybieram zatem BWE.
Zegar tykał powoli, ale wreszcie nadszedł upragniony 12 grudnia, po 8 godzinach pracy dotarłem do mieszkania, poczyniłem ostatnie przygotowania i ok. godz. 21:30 po pożegnaniu się ze współlokatorami udałem się na stację metra Wilanowska, skąd startuje Polski Bus. Wszystko poszło sprawnie, w autokarze jechało może 10 osób, były około 30-minutowe postoje planowe w Łodzi i Poznaniu, za oknami noc, o dziwo udało mi się nawet zasnąć na dłużej i ani się obejrzałem, a parkowaliśmy ostatni raz przed granicą. Jako że pora była dość wczesna i najprawdopodobniej kierowca był inny niż poprzednio, udało się nam nie zatrzymywać w paskudnej knajpie „Srebrna góra” w Torzymiu. Nie miałem ochoty tracić kolejnej godziny na oglądanie kelnerki Shazzy i jej oszukańczej szajki. U know what I mean. Przed 8 rano dojeżdżaliśmy już do niemieckiej stolicy, jednak zatrzymały nas korki i na dworze autobusowy Zentraler Omnibusbahnhof wtoczyliśmy się pól godziny później. To i tak było ponad 30 minut przed planowanym przyjazdem, byłem więc spokojny, że zdążę na czas na lotnisko Berlin Schoenefeld. To już ostatnie miesiące jego istnienia, od czerwca będzie na jego części działał jedne port metropolitalny Berlin Brandenburg International. Widać, że czynione są już przygotowania do otwarcia lotniska, można zgłaszać się do dni próbnych, podczas których testowana będzie cała infrastruktura lotniskowa – wszelkie informacje na ten temat na stronie WWW. Po wyjściu z Polskiego Busa odbieram bagaż i dreptam kilka metrów na oddalony nieopodal dworzec S-Bahn, kupuję bilety oraz sandwicza i kawę na wynos, chwilę później na peron wjeżdża S 42, czyli popularna Ring. Wysiadam kilka stacji dalej na Suedkreuz, gdzie po ok. 5 minutach oczekiwania przesiadam się w jadący bezpośrednio na lotnisko SXF S 45. Po drodze robi się dość tłoczno, na szczęście mam swoje miejsce i do końca go nie zwalniam, bo podróż trwa około pół godziny. Obserwuję Niemców, wszechobecnych tam Turków i przedstawicieli innych narodów, dla mnie Berlin zawsze będzie takim swego rodzaju Weltstadt, Tor zur Welt. Ze względu na bliskość Berlina do Polski na SXF spotykam stosunkowo dużo Polaków. Nie muszę się specjalnie wysilać, mam chyba wrodzony dar wyczuwania Polaków na obczyźnie na odległość. Wystarczy rzut oka na daną postać i już wiem, że to nasz rodak. To, po czym ich rozpoznaję, niech na razie pozostanie moją tajemnicą zawodową. Dodam tylko, że częstym atrybutem Polaczków jest reklamówka z Biedronki. OK., możecie pomyśleć, że dyskryminuje tą część społeczeństwa, która robi tam zakupy, wiem, zdaję sobie z tego sprawę i to może budzić kontrowersje. Naprzeciwko mnie siedzą przedstawiciele tzw. gatunku „Polish boyz” (celowo piszę przez „z”), nieopodal ich siedzi trójka polskich globtroterów, słyszę, że organizują sobie niezłą wyprawę po Maroku, na pokład mojego samolotu wejdzie też pięcioosobowa rodzinka, tatuś, mamusia i trzy małe dziewczynki :-P Potem jeszcze dwukrotnie spotkam ich w Agadirze na mieści. Mam tylko nadzieję, że nikt mnie z tymi ludźmi nie wiąże i myślę, że udało mi się zachować pozory. Ja rozumiem, że wygoda to dla pewnych ludzi podstawa jeśli chodzi o ubiór, aczkolwiek sam posiadam nieco odmienne zapatrywanie na mogę i to właśnie za granicą mogę pozwolić sobie na spełnienie moich modowych fantazji. Na zachód od Nysy i Odry mój strój nie budzi kontrowersji co w kraju nad Wisłą. Nie, będąc za granicą nie ubieram się jak na Love Parade, ale pozwalam sobie na ciekawsze połączenia i rozwiązania, które w Polsce mogą wywołać niezdrową sensację. Tam to jest normalne, mistrzem w tym fachu są dla mnie Włosi. Po przylocie z Italii to Polski i konfrontacji z szaroburym tłumem można się załamać. Ale nie o tym teraz, to w końcu nie blog modowy :)
Pogoda za oknem pogarsza się, kiedy dojeżdżaliśmy autobusem do Berlina na horyzoncie było piękne wypogodzone różowe niebo, niestety, teraz się zachmurzyło i zaczyna kropić deszcz, brr, co za plucha! Dobrze, że po prawie 5 godzinach lotu ląduję w mieście, które reklamuje się tym, że ma 350 słonecznych dni w roku. Boarding rozpoczyna się o czasie, przechodzę kontrolę paszportową i w wydzielonej poczekalni wraz z innymi pasażerami odliczam minuty do przyjęcia na pokład. Przed nami jako pierwsi proszone są osoby na wózkach inwalidzkich z rodzinami, chwilę później przechodzę po mokrej płycie lotniska i po schodkach tylnymi drzwiami wchodzę do Airbusa A320. W samolocie wita mnie uśmiechnięta na pomarańczowo ubrana załoga, są w sumie 4 osoby, 3 Niemki i jeden niemiecki blond cherubinek. Uwagę zwraca jedna starsza stewardessa, bardzo zgrabna i zadbana, ale widać, że ma około 60 lat. Po zakończonym boardingu jeszcze chwilę czekamy, przez okno widzę, jak pracownicy obsługi naziemnej z luku wyjmują dwa bagaże, być może pasażerowie jednak się rozmyślili. Wreszcie startujemy, miejsce obok mnie w środku jest wolne, mam więc sporo miejsca na nogi. Szczerze powiem, że to był mój najmniej przyjemny start, a był to mój 57. lot. Był dość silny wiatr, samolot wahał się jak na karuzeli, to w górę, to w dół, wreszcie po kilku minutach lotu złapał swój kurs i do samego końca było bardzo spokojnie. Tuż po lądowaniu ta starsza stewardessa rozpoczęła swoją formułkę powitalną, z tym, że zamiast powiedzieć „Welcome to Agadir” wypaliła „Welcome to New York” :-P Cały pokład wybuchnął śmiechem, a urocza stewardessa odparła „Oops, sorry, welcome to Agadir but it looks like NY”. Przy powtarzaniu zapowiedzi po niemiecku zrobiła dłuższą pauzę i tym razem okazało się, że jednak jesteśmy w Agadirze :D Rozśmieszeni do łez pasażerowie zaczęli gwizdać i bić jej brawo. Bardzo udany żart, rozluźniłem się przed opuszczeniem samolotu i postawieniu stóp na rozgrzanej afrykańskiej ziemi.
Już pierwszy rzut oka na budynek portu lotniczego sugeruje, że znajdujemy się w znacznie odmiennej strefie kulturowej, dominują arabskie motywy i freski. Lotnisko jest puste, o tej godzinie planowany był przylot jedynie naszego samolotu, do kontroli paszportowej dość szybko formuje się kolejka. Trzeba wypełnić specjalny formularz wjazdowy, jego wypełnienie nie powinno przysparzać zbytnich trudności, bo rubryczki do wypełnienia są standardowe a pytania są sformułowane także po angielsku i francusku. Ogonek w miarę szybko porusza się do przodu, nadchodzi moja kolej, chwila papierkowej roboty i w paszporcie ląduje pieczęć marokańska z napisem „Entree”, czyli wjazd. Walizki już kręcą się na taśmie bagażowej, chwytam za moją i po chwili jestem już w hali przylotów. Po wyjściu z terminala próbuję zlokalizować główną drogę i przystanek autobusowy. Z relacji turystów, którą czytałem przed wyjazdem w Internecie wiem, że „fizycznie” przystanek nie istnieje, nie ma żadnego słupka, ławeczki czy rozkładu. Trzeba iść kawałek do głównej drogi i tak ustawić się obok tubylców. Powtarzam zatem ten manewr, po drodze jestem nagabywany przez licznych taksówkarzy, oczywiście próbują wmówić mi, że „there is no bus”. Przede mną idzie para niemiecko-francuska, szukają kogoś, kto też chce dojechać do miasta. Po krótkiej rozmowie decyduję się wsiąść z nimi do taxi do Agadiru, kierowca podzieli koszty i zamiast z góry ustalonej opłaty 200 MAD (czyli prawie 100 PLN) zapłacę tylko 70 dirhamów marokańskich, co biorąc pod uwagę czas, jest dość dobrą opcją. Lotnisko zlokalizowane jest bowiem (podejrzewam, że celowo, by zarobić na trasnporcie) ok. 30 km od miasta, raz na 40 minut kursuje jedynie lokalny autobus numer 22 i co ważne, nie dojeżdża on do samego Agadiru, lecz do miejscowości Inezgane, która jest niejako węzłem przesiadkowym dla tego regionu. Stamtąd ruszają też autokary na dalsze trasy, moi współpasażerowie chcą jechać stamtąd do Marrakeszu. W Inezgane trzeba się przesiąść na inny autobus, który jedzie do Agadiru. Uff, nieco skomplikowane, biorąc pod uwagę, że tam pojęcie „rozkład” wręcz nie istniej, przystanki nie są w żaden sposób numerowane itd. Przejeżdżając rozklekotaną taksówką przez postój autobusów w Inezgane zdaję sobie sprawę, że to zupełnie inny świat. Tutaj na ulicy praktycznie nie ma żadnych reguł czy przepisów, każdy kierowca jedzie jak chce i to istny cud, że nie widziałem żadnego wypadku. Nasz kierowca także mknie stówą, notorycznie trąbi i wyprzedza na trzeciego, w drodze powrotnej zaś mój kierowca wyprzedzał na czwartego, wszystko jest możliwe. Nagle coś może wyjechać z boku, na jezdnię wkraczają piesi, którzy tutaj są praktycznie pozbawieni praw, przejścia dla pieszych i pasy wprawdzie są, ale tylko fizycznie, bo nikt ich nie respektuje. Kiedy będę chciał przejść przez jezdnię, kilka razy będę musiał stanąć na środku drogi i czekać aż jakiś kierowca zwolni. Nie ma zmiłuj. Jeśli stoisz przy pasach, to przed Tobą będą hamować tylko taksówki licząc na zarobek. Po około pół godziny jazdy docieram pod mój hotel, kierowca nie znał drogi i musiał pytać o nią lokalsów. W portfelu mam jedynie banknoty po 100 i 200 MAD, kiedy więc przystępuję do zapłaty uzgodnionej sumy 70 MAD dowiaduję się, że kierowca nie ma wydać. Zapewne to ściema, ale nie mam jak tego udowodnić, więc cóż, wychodzę z taxi i melduję się w hotelu.
Jest w samym centrum Agadiru, bardzo ładny, odnowiony, przestronny hall i recepcja robią wrażenie. Cała obsługa mówi bardzo dobrze po angielsku i jest w pełni profesjonalna. Po dokonaniu formalności za moją walizkę chwyta mężczyzna w ciekawym stroju – ma na sobie beżową tunikę do ziemi, na głowie zaś nakrycie w kształcie rombu. Jedziemy windą na trzecie piętro, dostaję klucz w formie karty, mój „boy hotelowy” prezentuje mi pokój i zostawia mnie samego. Na szczęście nie żąda napiwku, nie mam drobnych, więc nawet nie miałbym mu co wręczyć. Okazuje się, że kiedy pomaga mi przy procedurze checz-out też nie chce żadnych pieniędzy. Może to nieładnie, ale nie zostawiam obsłudze sprzątającej monet ani banknotów na łóżku, uważam, że za to im płacą, a ja nie będę dopłacał do interesu. New Farah Hotel mogę jak najbardziej polecić wszystkim odwiedzającym. Kiedy się wymeldowuję, recepcjonista podaje mi należną kwotę do zapłaty w dirhamach. Jako że na potwierdzeniu rezerwacji z serwisu Booking.com widnieje kwota wyrażona w euro, sam wyciąga kalkulator i objaśnia mi stosowne obliczenia, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Cieszę się, że płacę w walucie lokalnej, bo ekwiwalent tej kwoty wyrażony w euro byłby wyższy ze względu na obecny kurs naszej waluty względem EUR. Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to fakt, że śniadanie serwowane w eleganckiej restauracji na 5. piętrze hotelu jest bardzo ubogie, nie ma sera ani wędlin, do dyspozycji gości są jedynie dwa rodzaje dżemów, miód, ugotowane jajka, pokrojone pomidory z czerwoną cebulą oraz pieczywo i kawa / herbata oraz przepyszny sok wyciskany ze świeżych pomarańczy. To taki marokański specjał, a same te pomarańcze mają kształt zbliżony do piłki rugby. Szklanka takiego soku kosztuje na mieście 10 MAD (niecałe 5 PLN), gorąco polecam, ten miąższ, kawałki owoców w soku i aromat są nie do podrobienia, soki Tymbarku niech się schowają!
Rozpakowuję się w hotelu, odświeżam się, zrzucam zimowe odzienie, cenne precjoza typu laptop zamykam sejfie i ruszam na miasto robić wizję lokalną, jest już po 18, słońce zaszło, na dworze ciemno, ale miasto jest dobrze oświetlone, więc nie zgubię się. W hotelu niestety nie dysponują mapą miasta, kupuję ją więc w pobliskim sklepie. Pełni ona dla mnie jedynie funkcję orientacyjną, bo jak się okazuje, spacer po Agadirze to istny bieg na orientację. Na budynkach na próżno szukać nazw ulic czy numerów posesji, to Afryka dzika, kilka szyldów można znaleźć tylko na bardziej ruchliwych alejach. Intuicja jednak mnie nie zawodzi i dobrze sobie radzę. Kieruję się do restauracji mojego ulubionego McDonald’s skosztować lokalnych specjałów. Na chodnikach ruch dość umiarkowany, moją uwagę zwraca fakt, że prawie wszystkie kobiety mają zakryte głowy chustami lub noszą swoje kolorowe stroje. Nie orientuję się w nazewnictwie, więc nie wiem, czy to burki, habity czy dżihaby. Oczywiście mężczyźni zazwyczaj ubrani są „normalnie”, ale podczas całego pobytu spotkam też dużo starszych panów w specyficznych szatach i najróżniejszych nakryciach głowy, aczkolwiek widziałem tylko jednego mężczyznę w turbanie. Najciekawiej wyglądał zaś człowiek, który miał na sobie czerwony strój a na szyi mnóstwo złotych dzwonków, wyglądał jak skrzyżowanie Lajkonika z jednym z trzech króli. Moją uwagę przykuwa obuwie, które Marokańczycy noszą. Otóż w większości przypadków piękne stroje są uzupełnione specyficznymi butami (babusze), które przypominają nasze klapki z trójkątnym zakończeniem z przodu. Pod nimi wiele osób nosi najrozmaitsze skarpety, co ze wspomnianym strojem czyni wręcz piorunującą mieszankę. Widok kierowców na zdezelowanych motocyklach prowadzących pojazd z klapkach czy japonkach to nic szczególnego. Większość facetów w ciągu dnia (24 stopnie Celsjusza), także na plaży, chodziło w kurtkach, niektórzy wręcz w zimowych płaszczach, zastanawiam się więc, czy wraz z kolorem skóry zmienia się odczuwalność temperatury. Ja po plaży dumnie paradowałem w kąpielówkach, inni nielicznie turyści także. Chyba trafiłem na porę zupełnie poza sezonem, leżaki przed hotelami świeciły pustkami, toteż opiekunowie hotelowych plaż starali się skusić innych gości za pomocą hasła „bon prix & massage gratuit”. Nie byłem zainteresowany usługą, więc cen nie znam.
Wydaje mi się też, że to wyrażanie przynależności do religii islamskiej jest jedynie powierzchowne i trąci tutaj dwulicowością. Dlaczego Marokanki, które mają być zakryte od stóp do głów, mogą spacerować ze swoimi mężami po plaży o obserwować niewierne niewiasty w skąpych strojach kąpielowych bądź roznegliżowane męskie ciała w slipach? Dlaczego na plażę chodzą bezkarnie Marokańczycy i bez skrępowania oglądają sobie ciała turystek? Dla mnie to zachowanie trąci dulszczyzną i to bardzo mocno. Współczuję tylko tym kobietom, bo poprzez zakrywanie włosów wszystkie wyglądają jednakowo nieatrakcyjnie. Większość z nich jest też dość otyła, ale to pewnie dlatego, że kobiety tam raczej nie pracują a ich aktywność ogranicza się do roli gospodyni domu. Mężczyźni zaś są szczupli i raczej wysocy, o mocno śniadej cerze, czasem można było także ujrzeć kilku Murzynów. Niech też nie dziwi nikogo fakt, że marokańscy mężczyźni obejmują się mocno czy nawet całują na powitanie w policzek lub chodzą po mieście pod rękę – tam jest tak przyjęte i nie ma to żadnych podtekstów homoseksualnych. Znów się rozpisałem, więc przepraszam za te wtrącenia, ale chcę podzielić się z czytelniami wszelkimi moimi spostrzeżeniami i je skomentować. Po dotarciu do restauracji McDonald’s osłupiałem, po szybkiej kalkulacji okazało się, że najtańsza kanapka typu cheeseburger to koszt ok. 8 zł, mała kawa także. Zestawy oferowane były za równowartość ok. 35 zł, to cent wyższe niż na Zachodzie. Wydawało mi się, że Maroko to biedny kraj, ale jak widać pozory mylą. Menu mają bogate i zróżnicowane, jako fan kuchni włoskiej decyduję się spróbować kanapki z mozarellą, bazylią i pomidorem, jest duża i bardzo smaczna – koszt samej kanapki to ponad 22 zł, zatem dwa razy drożej niż w Polsce. Jedno jest pewne, przez następne dni będę stołował się w lokalnych knajpkach. Poznam kuchnię tego kraju a mój portfel tego tak bardzo nie odczuje. Po posiłku zmierzam do głównej alei im. króla Hassana II, w poszukiwania supermarketu. Tutaj ceny także nie powalają na kolana, większość artykułów to towary nam znane importowane z Europy i na dodatek sporo droższe. Skupiam się na lokalnych smakach jogurtów Danone, na szczęście te są w przystępnych cenach. Tanią mają też wodę mineralną, ale soki owocowe są już drogie. Z regałów wybieram także słodycze, które nie są dostępne u nas, są bardzo tanie i całkiem smaczne, służą mi przez następne dni jako przekąska na plaży.
Przed godziną 22 wracam do hotelu i zasypiam snem sprawiedliwego, nie spodziewam się, że o 5:30 zostanę gwałtownie wybudzony wołaniem „Allah akbar” (bóg jest Wielki) muezina z wieży okolicznego meczetu. Śpiew powtarza się także o 6 rano. Już nie zasnę, szykuję się więc na śniadanie. Obsługujący restaurację kelner pyta skąd jestem i za chwilę sypie poprawną polszczyzną jak z rękawa, ten naród ma talent do języków, co skwapliwie wykorzystują przy nagabywaniu turystów na wszelkiego rodzaju usługi. Zaczynają on francuskiego, potem przechodzą na angielski, niemiecki i nasz polski. Zwroty typu „Dzień dobry!”, „Jak się masz?”, „Cześć!” i inne mają opanowane do perfekcji. Jeśli nie życzymy sobie ich towarzystwa, wystarczy pozostać obojętnym na ich nawoływania i za chwilę odejdą. Na plaży i bazarze handlują totalnym odpustowym badziewiem i szmirą, oferują owoce, masaż, bransoletki, breloczki, papierosy, chusty i Allah jeden wie, co jeszcze. Po śniadaniu zmierzam na plażę, po drodze kupuję pamiątki, te mają akurat tanie i dość przyzwoite, udaje mi się też dostać znaczki i znaleźć skrzynkę pocztową, jak to dobrze znać francuski na poziomie podstawowym :] To język urzędowy we wszystkich krajach dawnego Maghrebu. Między sobą Marokańczycy mówią po arabsku, wszelkie napisy są zazwyczaj dwujęzyczne.
Po około 10 minutach spaceru przez tą ładniejszą reprezentacyjną część miasta wzdłuż bulwaru wysadzanego palmami docieram do promenady ciągnącej się wzdłuż szerokiej i długiej piaszczystej plaży. O brzeg biją wysokie fale, Agadir to podobo raj dla surferów. Ludzi jest bardzo mało, wręcz pustki, mam więc mnóstwo miejsca do wyboru. Rozkładam się z moimi tobołkami i celebruję szum wody i gorące słońce, temperatura jest bardzo przyjemna, w sam raz na opalanie, nie czuć upału, bryza przyjemnie chłodzi, żyć, nie umierać. Z tego letargu co jakiś czas wytrąca mnie zaczepianie przez plażowych handlarzy, które na szczęście udaje mi się skutecznie ignorować. O dziwo, kiedy nie odpowiadam na ich zaczepki nie przeklinają i nie rzucają mięsem, lecz pokornie idą przed siebie. O bezpieczeństwo wczasowiczów dbają policjanci i specjalna straż w zielonych mundurach, którzy patrolują trotuar oraz jeżdżą jeepem po plaży. Jest bardzo szeroka a piasek jest taki lekki i dość ciemny, jest czysto. Bardziej podobały mi się tylko plaże w Santa Monica w Kalifornii. Niestety, woda w Atlantyku jest lodowata, ale znalazło się kilku śmiałków oceanicznych kąpieli. Wśród turystów przeważają Niemcy. Po trzech dniach kilkugodzinnego plażowania w miarę szybko udaje mi się nabrać rumieńców i zabrązowić. Taka dawka słońca przyda się w szarej i zimnej Polsce. Udało mi się skosztować też kilku specjałów kuchni marokańskiej, a mianowicie kaszy kuskus z kurczakiem, do tego dania podano mi na przystawkę zielone oliwki i dwa rodzaje sosu, potem pojawiła się też pyszna zupa warzywna i wreszcie kopiasty talerz kaszki z dwoma porcjami mięska. Danie popijałem tradycyjną marokańską herbatą z mięta serwowaną w małym czajniczku, smakowały wybornie a i rachunek wyniósł jedynie 48 MAD, tyle co w karcie menu. Miałem okazję spróbować też kebaba i chrupiących kanapek z warzywami oraz słodkich wypieków z piekarni i z czystym sumieniem polecam wszystkie specjały. Nie miałem żadnych dolegliwości żołądkowych. Przedostatniego dnia pobytu przed południem wybrałem się na lokalny bazar, czyli z arabskiego souk.
Byłem ciekawy, jak wygląda on od kulis. Aby się do niego dostać musiałem zrobić niezły szmat drogi, ale trafiłem na miejsce. Jest to bardzo duży budynek cały wykonany w stylu arabskim, ze wszystkimi elementami charakterystycznymi dla takich budowli. Po wejściu na halę zorientowałem się, że kupcy dopiero rozpoczynają swoje godziny urzędowania. Przy wejściu powitało mnie stoisko z pirackimi filmami z całego świata, obok sterta podróbek markowych toreb od LV czy Chanel. Sam polowałem na szalik Burberry, ale niestety nic takiego tam nie mieli. Większość sklepów to typowe marokańskie stroje i chusty, wyroby rękodzielnicze lub sprowadzana z Europy chemia. Oczywiście tutaj handlarze także walczą o klienta, kilku z nich za mną biegło i wręcz mnie przytrzymywało, ale nie byłem zainteresowany nabyciem t-shirtów lub spodni. Największe wrażenie zrobiło na mnie miejsce, gdzie sprzedaje się warzywa, owoce i przyprawy. Te kolory i aromaty przyprawiały o zawrót głowy, nigdy czegoś takiego nie widziałem. Arabska muzyka w tle potęgowała tylko ten egzotyczny nastrój.
W drodze powrotnej do centrum mijałem zdecydowanie mniej okazałe domostwa, tutaj już widać biedę, po zaułkach kręciło się wielu żebraków i wróżbitek, dzieci jeździły rozwalającymi się rowerami, czas stanął w miejscu. Cóż, ten czas rzeczywisty jednak nieubłagalnie pędził i po trzech dniach błogiego relaksu i kontaktu z tak obcą kulturą trzeba było się pożegnać i odlecieć do zimnego Berlina. W drodze powrotnej postanowiłem skorzystać z autobusu, udałem się więc dwie godziny przed planowym rozpoczęciem odprawy mojego lotu na lokalny dworzec autobusowy i postój taksówek. Zająłem dogodny punkt obserwacyjny, jednak przez bitą godzinę nie pojawił się żaden autobus do Inezgane. W końcu zrezygnowany zdecydowałem się na przejazd taxi, miał być za 150 MAD, kierowca oczywiście znów nie miał wydać gotówki i wydał mi z 200 MAD jedynie 20, po prostu rozbój w biały dzień. Na przyszłość radzę więc mieć odliczoną kwotę i drobne, bo inaczej będziecie kantowani. Oprócz tych nieprzyjemności cały pobyt będę traktował jednak jako bardzo udany i już teraz łezka kręci mi się w oku, kiedy wspominam piękne marokańskie plaże…




3 komentarze:

  1. Paweł, ja też robie czasem zakupy w b... ;P
    Fajnie opisałeś swoją wycieczkę. Samej mi się kręci w oku łezka na myśl o tym miejscu i dawnych wakacjach w Agadirze. Mam nadzieję, że kiedyś tam jeszcze wrócę.
    PS: na facebooku mam zdjęcia marokańskich wielblądów :)

    Monika M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Heheh, teraz wiem, że już widzałeś zdjęcie z wielblądami bo kliknąłeś "lubię to" ;P

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo przyjemnie czytało się ten wpis o egzotycznym Maroku. Można przez chwilę poczuć się jakby się tam z Tobą było. Brawa za świetne radzenie sobie nawet w tak odległych nam kulturowo zakątkach podróżniku:)
    Julita

    OdpowiedzUsuń