Viva la Malta! / 14.04.2012 - 17.04.2012

Czas zacząć kolejną przygodę! Tym razem po raz kolejny skorzystałem ze wskazówki serwisu Fly4Free, na którego stronach internetowych zamieszczono informację o tanich biletach linii Ryanair na Maltę z Krakowa i Wrocławia. Szybki rzut oka na kalendarz, podliczenie budżetu i kilku dniach wahania bilety w końcu zostały zakupione. Wprawdzie ich cena już nie powalała na kolana jak na tego przewoźnika, ale tragedii też nie było. Jako że gustuję w wyspach, to Malta należąca do basenu Morza Śródziemnego naturalnie także była w kręgu moich zainteresowań. Z Warszawy niestety połączeń bezpośrednich na tą wysepkę nie sposób uświadczyć, zmuszony byłem więc udać się w podróż pociągiem do Wrocławia. W sobotni poranek bladym świtem po praktycznie nieprzespanej nocy zjawiam się na Dworcu Centralnym. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tym, że w sobotę już od 05:30 otwierają kawiarnię Coffee Heaven w odrestaurowanych podziemiach dworca. Jako wytrawny kawosz nie pogardzę kubkiem aromatycznego napoju, zwłaszcza że czeka mnie długi dzień (i noc!) pełna wrażeń. Tym bardziej cieszę się, że już wkrótce na przeciwko wspomnianej kawiarni CH swoją kolejną filię w Warszawie otwiera moja ulubiona sieciówka Starbucks Coffee. Punktualnie o 5:45 na stację przybywa TLK Ossoliński relacji Warszawa Wschodnia – Wrocław Główny. Pasażerów nie ma zbyt wielu, na przeciwległym peronie 4 spora grupka oczekuje za to na pociąg do Przemyśla. Rozgaszczam się powoli w przestronnym przedziale, spoglądam za okno, dokoła mgła, jest dość pochmurno, zatapiam się więc z lekturze świeżej prasy. Podróż mija szybko, po drodze dołączają do mnie jedynie dwie pasażerki, także udające się do stolicy Dolnego Śląska. Po drodze w okolicach Wielkopolski rozpogadza się i punktualnie kilka minut po wybiciu południa pociąg dojeżdża na miejsce. Wrocławski dworzec kolejowy znajduje się obecnie w końcowej fazie remontu, planowane jest oddanie obiektu do użytku jeszcze przed EURO 2012. Dworzec wywiera na mnie bardzo pozytywne wrażenie, przez przeszklony w kilku miejscach dach na perony przebija się światło dzienne, wszystko pachnie świeżością, widać, że robota nie poszła na marne. Po wyjściu z dworca biorę autobus 406 i udaję się na teren portu lotniczego we Wrocławiu – na miejscu wielka niespodzianka – ostatni raz byłem tam na koniec września, a teraz okazuje się, że wszystkie operacje przeniesione zostały do nowego szklanego terminala – jest naprawdę imponujący, nie ma się czego wstydzić przed innymi lotniskami na Zachodzie. Cieszę się, że takie inwestycje powstają. Wprawdzie po wejściu na teren hali odlotów odnoszę wrażenie, że obiekt jest nieco wyludniony i być może zbyt duży dla obecnie przyjmowanych potoków pasażerskich, ale przecież to dobrze, by przepustowość lotniska była większa. Biało-szara kolorystyka i zimne wykończenie budynku przypadają mi do gustu, do odlotu mam jeszcze sporo czasu, zasiadam więc na wygodnym fotelu / krześle, podłączam laptopa do gniazdka (bardzo pomysłowo umieszczone na specjalnym panelu przy siedzeniach) i zabieram się do pracy. Wreszcie na 2 godziny przed odlotem z głośników płynie zapowiedź (wow, fajnie to wymyślili!), że rozpocznie się odprawa biletowo-bagażowa dla pasażerów udających się liniami Ryanair na Maltę i do Paryża Beauvais (oba loty o tej samej porze). Przepakowuję mój dobytek, jeszcze raz sprawdzam wagę bagażu rejestrowanego i podręcznego (w liniach Ryanair są bardzo rygorystyczne przepisy dotyczące jego wagi i rozmiaru – wolałem dmuchać na zimne i zabrać także walizkę – wprawdzie to wydatek 142 zł, ale ja nie potrafię na 3 dni spakować się jedynie w bagaż podręczny, nawet na jedną noc mogę lecieć z bagażem rejestrowanym!) i idę do punktu odprawy, gdzie podaję agentowi handlingowego WRO LOT moją walizkę, dostaję naklejkę z kodem, którą przyklejam na wydrukowaną uprzednio kartę pokładową (to także świętość w liniach FR!) i melduję się w kontroli bezpieczeństwa. Szybki scanning torby, przejście przez wykrywacz z metalu i już jestem w ścisłej strefie odlotów, do której dostęp mają tylko osoby odlatujące. Tuż przy oknach ustawione są specjalne miękkie fotele i leżaki dla osób chcących podziwiać startujące i lądujące samoloty. Cieszą się one bardzo dużym powodzeniem, nie miałem niestety okazji ich wypróbować. Na około 45 minut przed godziną odlotu 17:30 obsługa lotniska zaprasza nas do gate’u, szybko tworzy się dość długa kolejka, mogę obserwować przekrój społeczeństwa. Nie jest tak źle – pocieszam się w duchu – najbardziej charakterystycznych grup wycieczkowiczów tym razem nie ma – przedstawiciele kasty „fura, skóra i komóra” wraz ze swoimi strzaskanymi na heban partnerkami z blond-różowymi pasemkami i białymi kozaczkami zostali w domu. Nie ma też młodych małżeństw z rozwrzeszczanymi dziećmi i całych rodzin włącznie z generacją seniorów – moich oczu nie kalał zatem widok białych skarpetek założonych do japonek czy sandałów i t-shirtów z bazaru wpuszczonych w krótkie spodnie ukazujące blade nogi. Fuj!
Przepraszam za te komentarze, nie mogę się powstrzymać – fakt, patriotą to ja chyba nie jestem, kolejne obserwacje już po wylądowaniu na Malcie potwierdzają tylko moje uprzedzenia do rodaków za granicą. Podczas boardingu nikt z security staff o dziwo nie nakazuje wkładać bagaży podręcznych do specjalnego pojemnika / stojaka, bagaże nie są też ważone (limit 10 kg). Kątem oka zauważam przy drzwiach złowrogi tekturowy karton z logo linii Ryanair o wymiarach na styk takich, jakie dopuszcza linia na pokładzie. Na szczęście nie idzie ono w ruch, ale pewnie co niektórzy mieli z nim przyjemność „oko w oko”. Po przejściu po schodach na dół czekamy na autobus, który zabiera nas pod samolot Boeing 737-200. W samolocie już całkiem sporo ludzi, ale bez trudu znajduję wolne miejsce przy przejściu, chowam torbę do schowka nad głową i wciskam się w ciasny fotel. Bardzo zaskakuje mnie fakt, że przy fotelach nie ma kieszeni, w której zazwyczaj znajduje się magazyn pokładowy, karta z instrukcjami bezpieczeństwa itd. Widać, że linii bardzo zależy na „upchaniu” jak największej ilości podróżnych i każde miejsce jest na wagę złota. Po standardowym instruktażu załogi pokładowej startujemy. Sam lot trwa nieco ponad 2 h 40 minut, jest bardzo spokojny, ale co rzuca się w oczy to nachalny marketing i sprzedaż obnośna wszelkiej maści gadżetów sygnowanych przez linię. Oprócz tradycyjnych przekąsek i napojów rozprowadzane są kosmetyki, zabawki, zdrapki (slogan w języku polskim głosi: „Zostań milionerem z Ryanairem!”), bilety autobusowe na Maltę (nie kupujcie pod żadnym pozorem – na pokładzie są za 8 EUR, na miejscu za 2,20 EUR) i inne badziewie. Odnoszę wrażenie, że zblazowana cabin crew ma pasażerów w głębokim poważaniu, stewardessy w żółto-niebieskich fartuszkach ze sztucznym uśmiechem na ustach starają się wepchnąć potencjalnym klientom wszystko, co możliwe. Na ok. 30 minut przed lądowaniem kapitan rozpoczyna zniżanie do lotniska na Malcie, za oknem zapada mrok, w kabinie gasną światła i gładko lądujemy. Przy wyjściu z samolotu na płytę lotniska uderza ciepły wiatr, pracownicy maltańskiego lotniska wskazują drogę do budynku. Odbiór bagażu już po chwili, moja walizka wyjechała na taśmę jako druga z kolei, najbardziej stresujący moment całej podróży już za mną. Szybko wychodzę z terminala, bo według wydrukowanego z Internetu rozkładu już za kilka minut będę miał autobus X2 (przewoźnik Arriva) bezpośrednio jadący do St. Julian’s, gdzie zatrzymuję się na pierwszą noc. W automacie kupuję bilet całodzienny za 2,60 euro i na parkingu szybko odnajduję pojazd. Przy wejściu pokazuję bilet kierowcy, zaraz potem umieszczam bagaż w stelażu na walizki. Siadam na miejscu, a chwilę po mnie na busa wsiada elegancka i zadbana para w średnim wieku, oboje są z Polski, przylecieli tym samym lotem. Kobieta mówi do kierowcy po polsku: „Dwa bilety proszę!” – kierowca bezradnie rozkłada ręce, zaczyna się rozmowa na migi i gestykulacja, widać konsternację w oczach pary, kobieta komentuje: „Jak to, on nie rozumie po polsku?” – w duchu zanoszę się śmiechem, takiej scenki jeszcze nie widziałem – no, chyba że na rewelacyjnych „Pamiętnikach z wakacji” Polsatu. Co by nie mówić, na podstawie moich licznych obserwacji, ten program jednak pokazuje całą prawdę o Polakach wyjeżdżających za granicę. Przypomina mi się ostatni odcinek drugiej serii tego docu-soap, w którym matka próbuje na siłę znaleźć puszystej (delikatnie mówiąc) córce chłopaka. Na dyskotece zaczepia młodego Niemca, któremu płaci 10 euro, by pocałował jej młodszą córkę. Podchodzi do swoich pociech i przedstawia je temu Niemcowi słowami "Das jedna córka, das druga córka". Opisane przeze mnie wyżej zachowanie to dla mnie totalna kompromitacja. Jak można wymagać od maltańskiego kierowcy autobusu, że będzie mówił w języku polskim, skoro w tym kraju mówi się po maltańsku i angielsku. Zdawałoby się więc, że problemów z komunikacją być nie powinni, nie wszystko jest jednak takie oczywiste. It isn’t so simple, is it? :-P Z całą odpowiedzialnością piszę te słowa, zdaję sobie sprawę, że to nieładnie wywalać takie pomyje na rodaków, ale takie zachowanie dla mnie jest nie do przyjęcia. I nie przekona mnie fakt, że ci turyści z językiem angielskim nie muszą mieć nic do czynienia, bo wychowali się w innej epoce, kiedy w Polsce dominował rosyjski. Może to wynika z mojego wykształcenia filologicznego, ale zawsze kiedy jadę do obcego kraju, w którym angielski nie jest w powszechnym użyciu, staram się mieć ze sobą wydrukowane podstawowe zwroty na wypadek takiej sytuacji. A ci ludzie jeszcze dziwią się, że kierowca nie zna języka polskiego. No comments! „Pamiętniki z wakacji” rulez! Po chwili feralnym pasażerom z pomocą przychodzi stojący za nimi w drzwiach autobusu chłopak, który kupuje im te bilety – teraz jednak pojawia się inny problem – czy nasza para dojedzie tym autobusem do hotelu Radisson. Otóż nie, bo w okolicę tego hotelu jedzie linia X3. Małżeństwo dość z marnymi minami opuszcza autobus – ciekawe, czy ostatecznie wzięli taxi (wyglądali raczej na zamożnych) czy też szukali właściwego autobusu. Nie był to jednak koniec moich spotkań z Polakami, ale już nie będę na ten temat wspominał, zachowam to dla siebie. Czasem za granicą zdecydowanie lepiej udawać przedstawiciela innej nacji. Podobną sytuację zaobserwowałem także z moją księżniczką Martą przy kontroli "immigration" na lotnisku JFK w Nowym Jorku. W kolejce niedaleko nas stała starsza pani w dość fikuśnym stroju w kolorze fuksji z nałożonym na głowę różowym kapeluszem z cekinami - takie noszą artyści w cyrku. Kiedy nadeszła jej pora na interview z "oficerem", okazało się, że feralna pasażerka nie zna wcale angielskiego. Motała się i nie zorientowała się, że powinna podejść do stanowiska, mimo że pracownik wyraźnie do niej machał i krzyczał. Spytał stojących tuż za nią grupę młodych Niemców, czy ta lady nie jest z nimi, ale ci zaprzeczyli i ryknęli gromkim śmiechem. My z Martą także mieliśmy niezły ubaw z tej scenki. Ową "cyrkówkę" zauważyliśmy już w samolocie Air France z Warszawy do Paryża, później spotkaliśmy ją także na pokładzie naszego Airbusa A380 z CDG do JFK, ale byliśmy przekonani, że nie podróżuje sama. Tymczasem "artystka" najwyraźniej wybrała się w daleką podróż sama; prawdopodobnie na lotnisku w USA oczekiwał na nią ktoś z rodziny. Respekt! Autobus rusza, za oknem już wieczór, droga wiedzie krętymi wyboistymi ulicami, po drodze dosiadają kolejnie pasażerowie, wśród nich przeważają młodzi ludzie jadący do słynnej maltańskiej imprezowni Paceville (dzielnica St. Julian’s) – są bardzo dobrze ubrani, wśród dziewczyn królują małe czarne i wysokie szpilki, chłopcy są zaś bardzo mocno wystylizowani, noszą kolczyki, obcisłe spodnie rurki, ciekawie zdobione fryzury – komentarze innych Polaków w autobusie są wiadome, nie będę więc przytaczał wulgaryzmów, czego można by się spodziewać po tak zaściankowym kraju – aż dziwię się, że nikt jeszcze nie skomentował głośno mojej czerwonej kurtki i srebrnego krzyża na szyi.
Po około 40 minutach jazdy autobus dociera do nadmorskiej promenady, światła St. Julian’s świecą pełnym blaskiem, widać chyba wszystkie kolory tęczy. Wysiadam i z walizką wspinam się na górę ku Paceville, gdzie w Tropicana Hotel przyjdzie mi spędzić pierwszą noc. Wkrótce docieram na Ball Street, dookoła rosną palmy, kolorowy tłum przemieszcza się po ulicach, jest głośno, w końcu to sobota, weekend trzeba celebrować, a gdzie będzie nam lepiej, jak nie w kulturze śródziemnomorskiej? :-) Mimo późnej pory jest ciepło, można spokojnie przechadzać się w samym t-shircie. Na miejscu czeka mnie krótkie poszukiwanie hotelu, wiem z zamieszczonych w serwisie Booking.com opinii, że jest dość trudno trafić – z tym się zgodzę – na zewnątrz nie ma bowiem żadnego większego szyldu czy neonu, z pomocą przychodzą mi pracownicy jednego z polskich lokali. O tym, że to mój hotel informuje jedynie mała złota tabliczka z czarnymi literami tuż przy wejściu, reszta parteru zajęta jest bowiem przez hotelową restaurację, która otwiera swoje podboje także dla gości z zewnątrz. Szybki check-in, mam pokój na 6. piętrze, ale okno na dziedziniec, jest cicho, gwar ulicy nie dochodzi do moich uszu. Sam hotel jak na dwie gwiazdki i swoją cenę jest bardzo przyzwoity, nie mogę się do niczego przyczepić, wszystko jak w opisie. Odświeżam się, wkładam na siebie nową garderobę i wychodzę na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza, w sklepiku obok kupuję sobie do picia ulubionego Red Bulla oraz maltańską specjalność – napój Kinnie. Jest to bardzo popularny na wyspie bezalkoholowy napój na bazie ziół – miał być alternatywą dla wszechobecnej Coca Coli i chyba mu się to udało, bo jest obecny na tamtejszym rynku już 60 lat. Niestety, na mnie szału nie robi żadnego, jedna puszeczka wystarcza mi w zupełności. Dostrzegam za to inne specjały, bardzo smaczna jest guma pomarańczowa Orbit :] Polecam też jogurty, znaleźć można smaki takie jak mus cytrynowy czy tarta jabłkowa. W McDonald’s przekąszam jeszcze cheeseburgera, na chwilę wracam do hotelu zostawić prowiant i idę w tango. Układ Paceville bardzo przypomina mi londyńskie Soho, z tym, że tutaj jest cieplej, ochrona nie przeszukuje przy wejściu i za wejście się nie płaci. Można zatem zwiedzać do woli, na ulicach sporo ulicznych sprzedawców przekąsek, z głośników przed klubami dudni popowa papka, Maltańczycy dobrze się bawią i dobrze wyglądają. Mogę serdecznie polecić wszystkim wizytę w tym miejscu. Wreszcie o 4 rano docieram do hotelu – nie spałem od 24 godzin, organizm domaga się snu – nie jestem jednak zbyt hojny i obdarowuję go tylko 4 godzinami drzemki, by nie marnować czasu. Moje wyjazdy są zazwyczaj bardzo krótkie i bardzo intensywne, nic dziwnego, że wracam po nich zmęczony do Warszawy. Ma to jednak swój urok, a co zobaczę, to moje…
Pora zacząć leniwą niedzielę. Konsumuję dość obfite śniadanie kontynentalne w hotelowej restauracji, po czym zmierzam wolnym krokiem ku nadmorskiej promenadzie. Świeci słońce, miasto powoli budzi się ze snu, na ulicach pojawiają się pierwsi przechodnie, w pobliskim kiosku bywam lokalną prasę (The Sunday Times Malta), pocztówki i kilka drobnych souvenirów. Cieszę się z morza, słońca, lekkiego wiatru, mam świadomość, że w Polsce jest teraz zimny niedzielny poranek, a w ja szortach mogę cieszyć się tak intensywną wiosną na południe Europy. Sama Malta to taki kulturowy mix, panuje tutaj ruch lewostronny (brakuje mi tylko tych londyńskich napisów na jezdni LOOK LEFT, LOOK RIGHT czy niekiedy LOOK BOTH WAYS), gniazdka elektryczne skonstruowane są na wzór brytyjski, tak samo pomyślane są umywalki (osobne kraniki z ciepłą i zimną wodą). Mentalność Maltańczyków jest raczej włoska, tak samo jak ich kuchnia, w której dominują pizza, pasta i pastizzi. Jeśli zaś posłuchamy dłużej języka maltańskiego, jakimi mieszkańcy wyspy posługują się ze sobą, to usłyszymy wyraźne wpływy języka arabskiego. Bardzo podobają mi się takie wielokulturowe społeczeństwa, czuję się wyjątkowo dobrze. Wracam w końcu do hotelu, pakuję się i po ok. 30 minutach spaceru w pełnym słońcu jestem już w położonej tuż obok St. Julian’s miejscowości Selima. Chciałem poczuć nieco więcej wygody, więc na pozostałe dwie noce przeniosłem się do hotelu wyższej kategorii położonego tuż przy promenadzie przy porcie. Sama recepcja jest cała zrobiona na biało, wszystko w marmurze, u sufitu pulsują kolorowe światła, czuję się jak w Utopii przed laty (ale cicho sza, w maju nastąpi ponowne otwarcie Utopii!). Zaskakuje mnie bardzo fakt, że zamiast karty wejściowej dostaję tradycyjny klucz a wraz z nim papierową kartkę z numerem pokoju i krótkim regulaminem. Klucz przy wyjściu z hotelu należy zostawić w recepcji a po powrocie trzeba portierowi / recepcjoniście okazać ten kwitek – na jego postawie wydawany jest klucz. Co za prymitywne metody! Co ciekawe, winda, którą docieram na piątek piętro hotelu jest praktycznie jednoosobowa, ledwo mieszczę się z tam z moją dużą walizką – na dodatek jest tam bardzo ciemno a przed zatrzymaniem na właściwym piętrze dochodzi do turbulencji ;) Pokój jest za to dużo bardziej elegancki, mam też darmowe wifi, mogę więc pozostawać w kontakcie ze światem 24 h. Jestem jednak na krótkich wakacjach, pora na zwiedzanie Malty. Przed pozostałe pełne 2 dni pobytu udało mi się dojechać do malowniczych kifów w Dingli. Ze stromego zbocza roztacza się malowniczy widok na skały i ciemną toń morza, fale z impetem uderzają o brzeg, jest co podziwiać. Po zjechaniu na dół można zobaczyć Blue Grotto – zakamarkach skalnych przy brzegu niesamowicie podziwiać jest wpływającą do głębokiej skały morską wodę i pianę. Wokół wszędzie jest zielono, ale podobno w miesiącach letnich na Malce jest kiepsko z roślinnością, bo wszystko wysycha przez panująca tam upały.
Polecam także odwiedzenie fortecy w miejscowości Medina (z arabskiego „starówka”) – to dawna stolica Malty, w centrum której można podziwiać wąskie kręte uliczki a następnie zobaczyć potęgę twierdzy i murów obronnych, które służyły już Fenicjanom. Według legendy na wyspie przebywał także św. Paweł z Tarsu. Warto zrobić sobie także wycieczkę do obecnej stolicy Valetty, której panorama roztacza się ze Sliemy. Oprócz wszędobylskich nowoczesnych zielonych autobusów Arriva można tam dostać się także tramwajem wodnym za 1,5 euro. Bardzo ciekawe rozwiązanie. Niestety, na Malcie raczej nie poplażujemy, bo tradycyjnych piaszczystych plaż tam prawie nie ma, dominuje lita skała, lecz dla chcącego nic trudnego. Ciekawa jest także rzeźba LOVE z St. Julian's - to prosty wykuty w kamieniu napis, który odbija się w tafli zatoki. Interesująco wyglądają też stojaki na rowery - są to małe stelaże imitujące rowery właśnie. Jeśli już znudzi nas oglądanie krajobrazów, można odwiedzić największe centrum handlowe wyspy The Point – jest sporo marek typowo włoskich jak United Colours of Benetton, Terranova czy Armani Exchange. Zwróciłem uwagę na sieciówka juice barów Dr Juice oraz kawiarnię Cinnabon, która specjalizuje się wypieku smacznych rollsów cynamonowych, bardzo słodkie i bardzo smaczne zarazem! :]
Dwa dni minęły błyskawicznie, ani się obejrzałem, kiedy we wtorkowe przedpołudnie musiałem pożegnać się z Malta. Akurat tuż przed odlotem mocno się rozpadało, nie żałowałem więc tak bardzo, że to już koniec wycieczki. Moja wskazówka dla wszystkich odwiedzających – jeśli zależy Wam na czasie, to weźcie pod uwagę, że komunikacja miejska wprawdzie ma swój rozkład, ale funkcjonuje według „widzimisię” kierowcy – na autobus na lotnisko czekałem prawie godzinę, chociaż z założenia powinien kursować częściej. Akurat kiedy przechodziłem na ulicę na przystanek Sliema Ferry minął mnie kurs jadący na lotnisko. Jako że Maltańczycy są bardzo uprzejmi, to jak tylko dotarłem na przystanek, uprzejma pani poinformowała mnie „Do you want to go to the airport? Oh, you’ve just missed the bus. You have to wait half an hour.” Podziękowałem za wskazówkę i oczywiście czekałem – kolejny autobus przybył dopiero po 50 minutach. Miałem spory zapas czasu, więc spokojnie zdążyłem na odprawę, ale jeśli ktoś ma w zwyczaju być przy stanowisku check-in na ostatnią chwilę, to sporo ryzykuje. To w końcu Malta i inna mentalność społeczeństwa…
Na lotnisku mimo południowej pory ruch jak w ulu, terminal jest dość mały, więc to tylko potęguje wrażenie, że na Malcie ruch lotniczy jest tak wzmożony. A to przecież jeszcze nie sezon! Widzę odprawę samolotu linii Egypt Air do Kairu, w czarnych szatach z krzyżem w kolejce do odprawy stoi jakiś lokalny kapłan, ciekawie to wygląda. Z racji swojego położenia geograficznego Malta ma sporo połączeń z północą Afryką, w końcu wyspa ma też powiązania ze światem arabskim. Przy odprawie bagażowej widzę, że Ryanair na maltańskim lotnisku niesamowicie tnie koszty – zamiast dostać standardowy tag na bagaż z wydrukowanym kodem kreskowym i moim imieniem i nazwiskiem pani przykleja jedynie mały zielony paseczek z nazwą destynacji WRO oraz moim numerem pasażera (każdy dostaje w Ryanair swój numer podczas odprawy on-line w internecie). Widzę, że cała lista pasażerów z potrzebnymi danymi jest wydrukowana i pracownica skrupulatnie z linijką w ręku wertuje kolejne pozycje nim dociera do mojego nazwiska i zakreśla odpowiednie rubryki. Myślałem, że dane w komputerze to standard, ale jak widać, nie przy okazji tej linii i tego lotniska. Po odprawie szybka kontrola bezpieczeństwa i już jestem w duty free zone – w sklepie wolnocłowym mają atrakcyjną ofertę na alkohole w minibuteleczkach (m.in. rum Bacardi, Baileys, Malibu). Rozglądam się po terminalu w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia i chwilę później delektuję się we Fly Bistro corniche pie i large cappuccino. Do odlotu jeszcze sporo czasu, ale kolejka do wyjścia mojego samolotu do Wrocławia formuje się na dobre 30 minut przed boardigniem, polscy pasażerowie są pod tym względem bardzo zmobilizowani. Na około pół godziny przed startem rozpoczyna się boarding, tym razem ekipa lotniska prosi co niektórych o umieszczenie bagażu w podstawionym sizerze, kobiety muszą schować swoje małe torebki do walizek / toreb. Mnie udaje się przejść swobodnie przez bramkę, ale mam mało wypchaną torbę, bo wszystko umieściłem w bagażu rejestrowanym. Po przylocie do Polski na taśmie było jedynie 10 walizek, a load factor w samolocie był naprawdę wysoki. Cóż, widać Polak potrafi spakować się na wyjazd tylko w bagaż podręczny, ja chyba już zawsze będę wygodny. Sam start ma miejsce w strugach deszczu, Malta chowa się w chmurach, ale po kilku minutach i osiągnięciu wysokości przelotowej zza chmur wyłania się słońce. Nagle zaczyna dość mocno bujać, nie jestem fanem turbulencji, zwłaszcza nad wodą, wolę już rozbić się nad lądem, ale oczywiście takie zjawisko jest wpisane w latanie. Po krótkiej chwili samolot przestaje się kołysać i do samego Wrocławia lecimy bardzo spokojnie. Ponad 20 minut przed czasem lądujemy na płycie lotniska, z głośników dobiegają fanfary a część pasażerów wznosi (a jakżeby inaczej!) oklaski. Do widzenia Państwu!




2 komentarze:

  1. świetny wpis, błyskotliwe uwagi;)) dzięki Paweł za tę relację i czekam na szczegóły na żywo:)

    J.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna wycieczka tylko szkoda, że tylko 3 dni. Widziałam zdjęcia na facebooku, są bardzo fajne.
    Paweł, czy aby nie jesteś zbyt surowy dla naszych rodaków? ;P Osobiście uważam, że każdy ubiera się jak chce i nie można nikogo oceniać tylko po fatałaszkach. Ja tego doświadczyłam, Ty pewnie też :/ Przecież nie szata zdobi człowieka :) Miłego długiedo weekendu!

    Monika

    OdpowiedzUsuń