Málaga - Gibraltar - London / 30.04.2013 - 04.05.2013



Rozpoczęła się polska „majówka”, w tym roku kalendarz był wyjątkowo łaskawy, więc już jesienią odpowiednio zaplanowałem urlop i polowałem na bilety. Głównym celem pobytu był Gibraltar – jako fan lotnictwa chciałem na własne oczy zobaczyć to jedno z najniebezpieczniejszych lotnisk na świecie. Dla Polaków ma ono wymiar szczególny ze względu na do dzisiaj niewyjaśnioną katastrofę generała Władysława Sikorskiego. Poza tym Gibraltar to także symboliczne miejsce, gdzie kończy się Europa i ze szczytów skały można podziwiać Maroko leżące po przeciwnej stronie cieśniny.
Po szczegółowych analizach trasa przedstawiała się następująco: lot Kraków – Malaga liniami Ryanair, 2 dni pobytu w Maladze, następnie przejazd autokarem z Malagi do La Linea pod granicą hiszpańsko-brytyjską (pamiętajmy, Gibraltar to terytorium należące do Wielkiej Brytanii), dzień pobytu w La Linea i na Gibraltarze, lot linią easyJet z Gibraltaru do Londynu Gatwick i po krótkiej wizycie w stolicy UK powrót Ryanairem do Wrocławia. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, bilety lotnicze zakupione odpowiednio wcześniej, karty pokładowe wydrukowane, hotele zamówione – można startować!
Jak to już tradycyjnie bywa w podróż lecę sam, więc na lotnisku w Balicach aktywuję „tryb samolotowy” Anji Rubik. Stali i uważni Czytelnicy zapewne wiedzą, co mam na myśli. Przyda się, bo samolot ma z racji majówki stuprocentowe obłożenie, wśród pasażerów przeważają rodziny z dziećmi oraz o dziwo spora liczba emerytów. Udaje mi się odpowiednio szybko zająć miejsce przy oknie, tym razem tuż nad silnikiem po prawej stronie. Podczas boardingu starannie oblookałem współpodróżnych – pewna grupka facetów już na lotnisku zdążyła się nieźle zaprawić alkoholem i to oni potem sprawiali nieco problemów na pokładzie. Po prawie 4 godzinach spokojnego lotu (oczywiście obowiązkowo zakłóconego wszelakiego rodzaju zapowiedziami na temat promocji, sprzedaży obnośnej i innych rzekomo rewelacyjnych usług dostępnych na pokładzie) przy podejściu do lądowania w Andaluzji krewcy panowie dość opornie reagowali na polecenia stewardess, by zajęli miejsca i zapięli pasy bezpieczeństwa. Dość "charakterystyczne" zachowanie Polaków na pokładzie samolotów to już standard - polecam krótki reportaż "Dzień dobry TVN" na ten temat. Sam manewr bardzo gładki, podejście od strony Morza Śródziemnego, na niebie nieliczne chmury, ciepło w porównaniu z deszczową pogodą w Polsce, Costa del Sol, welcome to! Jeszcze tylko oczekiwania na bagaż i mogę cieszyć się słońcem Andaluzji.

Z lotniska do centrum miasta transportuję się pociągiem lokalnym linii C1. Kursuje bardzo analogicznie do SKM w Warszawie, mija poszczególne miejscowości wypoczynkowe na wybrzeżu i dociera do centralnej stacji w Maladze. Bilety naprawdę tanie, za przejazd z lotniska do Malagi płacę 1,70 euro, co w porównaniu z cenami biletów w innych miastach jest naprawdę niską stawką. Pasażerów bardzo mało, o tej godzinie na lotnisku nie było zbyt dużego tłoku. A propos samego portu lotniczego – wygląda świeżo i komfortowo – jeszcze wzmianka dla fanów Starbucks Coffee takich jak ja – znajduje się tam jedyna w całym mieście kawiarnia tej sieci. Na peron podziemnej stacji wjeżdża nowoczesny skład, 15 minut później wysiadam już na głównym dworcu kolejowym Estación de Málaga María Zambrano. Konstrukcja ze szkła robi na mnie spore wrażenie – w porównaniu do polskich dworców te zagraniczne stacje biją nas na głowę – no, może nie biorąc pod uwagę tych wyremontowanych przed Euro 2012. Na dworcu znajduje się spore centrum handlowe Vialia, znajdziemy tam m.in. wszystkie sklepy hiszpańskiej sieci Inditex, na antresoli są zaś ulokowane kawiarnie i restauracje – jest pora obiadowa, wybieram się zatem tradycyjnie do McDonald’s i próbuję nowej kanapki McIberica – jej wygląda znacząco odbiega od znanych burgerów, ale o to właśnie chodzi, w końcu trzeba spróbować czegoś nowego. Na deser kolorowe donuty z Dunkin’ Coffee - to lokalna nazwa sieciówka Dunkin’ Donuts. Bardzo ubolewam nad tym, że nie mają już swoich lokali w Polsce…
Po posiłku regeneracyjnym czas dostać się do hostelu – Google Maps tym razem są nieomylne i prowadzą mnie prosto do celu. Po drodze mijam jeszcze jedno centrum handlowe, widać, że największą popularnością cieszy się Primark. Droga do hostelu prowadzi wzdłuż ruchliwej szosy wylotowej, przy pierzejach znajduje się sporo banków oraz prywatnych przychodni lekarskich. Wokół mnóstwo zieleni, avenida wysadzana palmami i kwiatami i to słońce – tak, czuć, że jestem w mojej ulubionej Hiszpanii! To już moja szósta wizyta w tym kraju, za każdym razem wracam stamtąd pełen pozytywnej energii. Piękny żywy język, ludzie o dość egzotycznej dla nas urodzie, większość osób miła i starająca się pomóc, dobra kuchnia, krajobrazy i ciepło – Eviva España!

Pokój w hostelu mam dość mikroskopijny, ale spędzam tam jedynie noce, więc bardzo mi to nie przeszkadza, aczkolwiek mogłoby być mocno problematyczne, gdyby zgodnie z przeznaczeniem miała się tam zmieścić jeszcze jedna osoba. Tradycyjnie już dostaję bowiem pokój dwuosobowy, jedynki w wielu miejscach to wciąż rzadkość. Oczywiście nie muszę mówić, że za taki nocleg płacę sporo więcej, ale taki już los singla podróżnika. Dla takich osób wczasy z biurem podróży wcale nie wchodzą w grę, bo dopłaty, jakich żądają touroperatorzy są wręcz absurdalne.

Pierwsze kroki kieruję do śródmieścia, które jest przedzielone rzeką. Interesujące jest to, że tak naprawdę ta rzeczka to dwa strumyki a pośrodku nich znajduje się trawnik uczęszczany głównie przez spacerowiczów z psami. Psy to w tym rejonie jakaś świętość – podczas mojego pobytu w Maladze zaobserwowałem całe rzesze mieszkańców wyprowadzających swoich czworonożnych pupili, często w liczbie sztuk 2 czy nawet 3! Na szczęście z tego, co zauważyłem, sprzątają po swoich podopiecznych, więc na trawnikach czy chodnikach jest czysto i schludnie. Po przejściu przez most krajobraz mocno się zmienia, zabudowa jest bardzo gęsta, dużo zacienionych przestrzeni i wąskich uliczek. Główna ulica prowadzi do reprezentacyjnego deptaku wyłożonego marmurem. W okolicy Placu Konstytucji skupia się życie, jest mnóstwo kafejek, lodziarki i restauracji, eleganckie okna wystawowe kuszą przechodniów. Na trotuarze po obydwu jego stronach umieszczona jest wystawa dotycząca piłkarskich pojedynków między klubem z Malagi a Borussią Dortmund. Jest też zdjęcie naszego króla strzelców Roberta Lewandowskiego. Oj, Hiszpanom chyba zalazł za skórę po strzeleniu im 4 bramek w meczu z Realem Madryt. Na pewno długo o tym nie zapomną. W drodze powrotnej zapuszczam się jeszcze w okolice portu, ale większość ogrodzenia skutecznie uniemożliwia obserwację tego miejsca, a wiatr od morza zniechęca do dalszego spaceru. Jeszcze tylko zakupy spożywcze w hipermarkecie Eroski (polecam też sieć Mercadona, mają bardzo szeroki asortyment), trzeba zaopatrzyć się w hiszpańskie przysmaki jak np. Cuajada od Danone. Buszując między sklepowymi półkami zauważyłem, że ceny towarów spadły, jest dużo produktów promocyjnych po 1 euro, widać, że Hiszpanię dotknął kryzys ekonomiczny. Także w moim ulubionym McDonald’s można coraz więcej produktów wybrać z menu za 1 euro. Przed większością knajpek widniej menu i ceny brzmią naprawdę zachęcająco, do tej pory nie spotkałem kraju, w którym byłoby taniej niż w Polsce, zawsze ceny bywały wyższe i tylko wyższe, a tutaj takie miłe zaskoczenie. Ostatnio w Hiszpanii byłem prawie rok temu na Teneryfie, ale Wyspy Kanaryjskie to najwidoczniej nieco inna bajka.
Kolejny dzień to poranny spacer w okolice katedry oraz starej fortecy Alcazaba. Przyznaję bez bicia, że tego typu zabytki mnie nie ruszają, więc po obejrzeniu ich z zewnątrz udaję się wolnym krokiem na plażę, gdzie spędzam urocze popołudnie. Pogoda jest coraz lepsza, wiatr ustał, dużo młodych ludzi wyszło na nadmorską promenadę – pasaż im. Antonio Banderasa. W Hiszpanii także obchodzone jest Święto Pracy, przez miasto przeszedł czerwony pochód pierwszomajowy, wśród patrolu zauważyłem m.in. policję konną. A myślałem, że to relikt przeszłości! Czas na plaży szybko mija, z głośników dookoła rozbrzmiewa muzyka, dolce vita ;)
W piątkowy poranek po śniadaniu szybkim krokiem docieram na dworzec autobusowy – zlokalizowany jest w ścisłym centrum Malagi tuż przy dworcu kolejowym, co z pewnością stanowi spore ułatwienie dla podróżnych. Około 20 minut przed odjazdem na stanowisko podstawia się autobus do Algeciras, miejscowości nadmorskiej na południe od Malagi. Tuż przed tą miejscowością położona jest nieco mniejsze miasto La Linea de la Concepcion, które graniczy bezpośrednio z Gibraltarem. Tutaj mam też zarezerwowany nocleg w hotelu La Campagna. W autobusie jedzie niewielu pasażerów, ale wśród nich trafiają się także Polacy. Na szczęście tym razem zachowuję się poprawnie i nie muszę się wstydzić za rodaków zagranicą. Niestety, podkreślam po raz kolejny, że pod wieloma względami paradokument Polsatu „Pamiętniki z wakacji” nie kłamie. Wprawdzie przedstawione sytuacje są przejaskrawione, ale z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że nie ma w tym krzty przesady. Po około 1 h 45 min jazdy (z przystankiem w kurorcie znanym z relacji celebrytów Marbella) kierowca zatrzymuje pojazd na dworcu autobusowym w La Linea. Już po chwili jestem w hotelu i po krótkim odpoczynku zmykam na przechadzkę po mieście. Czas zaliczyć wizytę na poczcie i wysłać widokówki – urząd pocztowy działa w sposób bardzo zbliżony do polskiego – trzeba na wstępie pobrać numerek i potem czekać na wyświetlenie się go przy danym okienku. Kolejna była dość spora, więc 30 minut odstałem swoje w ogonku, ale szybko załatwiłem sprawę i mogłem wyruszyć na podbój Gibraltaru. Czasu nie było zbyt dużo, bo wylatywałem dalej do Londynu już następnego dnia w południe. Dawno nie przekraczałem granicy w taki „tradycyjny” sposób drogą lądową z kontrolą dokumentów. Ruch na przejściu jest spory, ale bardzo płynny, celnicy ledwo rzucają okiem na paszport i już po chwili jestem na terytorium zależnym Wielkiej Brytanii. Po przejściu kilku metrów od razu można poczuć się jak na ulicach w UK. Czerwone budki telefoniczne oraz okazałe okrągłe skrzynki na listy, wszędzie napisy i komunikaty w języku angielskim, walutą powszechnie obowiązującą  jest tutaj funt brytyjski. Tuż za przejściem jedna z głównych atrakcji wyspy, czyli lotnisko, którego pas startowy przecina jezdnia. Kiedy przelatuje samolot, droga jest zamykana i ruch kołowy oraz pieszy są wstrzymywane przez policjantów w tradycyjnych czarnych mundurach z dużymi czapami i srebrnymi emblematami na nich. Aby dostać się do głównej ulicy – deptaku trzeba przejść przez tunel wydrążony w skale. Później okazuje się, że na Gibraltarze wiele jest takich dróg prowadzących przez tunele. Na Main Street panuje ożywiony ruch, dookoła rzesze turystów, między nimi spotkać można dzieci i młodzież w mundurkach szkolnych oraz licznych przedstawicieli gminy żydowskiej. Znajdziemy tutaj sieci typowo brytyjskie jak Marks & Spencer oraz dość sporą ilość perfumerii i sklepów monopolowych, bo Gibraltar to strefa wolnocłowa, więc ter artykuły można kupić tutaj taniej. Niestety, wybór zapach dość marny, o alkoholu się zaś nie wypowiadam, bo nie jestem jego zwolennikiem i ograniczam się praktycznie tylko do kolorowych drinków a la Bacardi czy Smirnoff Ice. Wreszcie docieram do stacji kolejki linowej (koszt biletu w dwie strony dla osoby dorosłej to 10.50 GBP), która wjeżdża na sam szczyt skały, skąd z platform widokowych obserwować można zapierającą dech w piersiach panoramę Cieśniny Gibraltarskiej. Miasto z tej perspektywy a zwłaszcza pas startowy lotniska robią wrażenie. Dodatkową atrakcję stanowią przechadzające się po szczycie góry makaki. Małpki są tam ściśle chronione, władze dbają o nie, bo legenda głosi, że kiedy wyginą, to Gibraltar przestanie być pod protektoratem Wielkiej Brytanii i zostanie wcielony do Hiszpanii. Małpki są bardzo przyjaźnie nastawione do turystów, nic sobie nie robią z ich obecności, chętnie pozują do zdjęć i hasają po stromych zboczach skały.
Po krótkiej wizycie w rezerwacie czas na zjazd wagonikiem w dół i dalszy spacer do Europa Point, który to punkt uznano za najdalej wysunięty na południe kraniec Europy. Później okazało się wprawdzie, że leży on nieco dalej, ale do dzisiaj właśnie to miejsce jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych punktów na mapie. Do Europa Point wiedzie kręta jednokierunkowa droga prowadząca wzdłuż portu i linii brzegowej, można zobaczyć sztuczną plażę dla tubylców, specjalnie wydzielone miejsca do grillowania czy wędkowania. Tuż przed końcem wędrówki trzeba wejść do długiego tunelu, uwaga na pędzące samochody i motocykle oraz kapiącą z sufitu wodę! Wreszcie moim oczom ukazuje się wspaniały biały meczet z minaretem oraz charakterystyczna latarnia morska. Cel wędrówki osiągnięty, nigdy podczas lekcji geografii nie przypuszczałem, że będę miał okazję zobaczyć takie szczególne miejsce. Jak widać marzenia się spełniają, trzeba tylko chcieć je realizować, odważyć się i zainwestować w dużą dawkę samodzielności.
Sobotni poranek to ponowne przekroczenie granicy celem dotarcia na lotnisko GIB. Bardzo pozytywnie zaskakuje mnie nowy terminal, oddany do użytku niecałe dwa lata temu. Bryła prezentuje się okazale i funkcjonalnie, aż dziw, że dla 4 lotów dziennie opłacało się stawiać taki przestronny budynek. Trzy loty w południe odbywają się w dość krótkim odstępie czasu – na początek odlot samolotu linii Monarch do Manchesteru, później mój samolot easyJet do Londynu Gatwick, o 12:50 odlatywała maszyna British Airways na lotnisko Heathrow a dopiero wieczorem miał zawitać kolejny samolot Monarch do Londynu Luton. Dla spotterów lotnisko to przedstawia nie lada gratkę – otóż po wyjściu z hali odlotów na zadaszony taras można w bezpośredniej bliskości pasa startowego podziwiać starty i lądowania na tle majestatycznej skały gibraltarskiej. Sceneria przypomina mi nieco Rio de Janeiro, mam cichą nadzieję, że w tym roku uda mi się te przypuszczenia zweryfikować. Czas szybko mija, w terminalu robi się głośno – oto awanturę robi stary brytyjski dziadek na wózku, któremu podczas kontroli bezpieczeństwa odebrano zakupy duty free – inna sprawa, że te zakupy zrobił jeszcze przed kontrolą bezpieczeństwa w strefie ogólnodostępnej i nie ma prawa zabrać ich ze sobą. Krzyki zdenerwowanego mężczyzny zakłócają spokój innych podróżnych, ale wreszcie mężczyzna daje za wygraną. Uff, co za ulga – na szczęście ten zgryźliwy tetryk nie leci moim lotem.
Airbus 320 easyJet przylatuje nieco spóźniony, nim rozpocznie się boarding minie jeszcze kilkanaście dobrych minut, w rezultacie odrywamy się od ziemi ponad 30 minut później niż zakładał to rozkład. Siedząc przy przejściu nie miałem niestety dobrej widoczności, by obserwować start z tego specyficznego lotniska, ale zapewniam, że był on wyjątkowo szybki. Wszak nie powinno się tamować ruchu na trasie do i z Gibraltaru. Sam lot niezwykle gładki i spokojny, zdecydowana większość pasażerów to Brytyjczycy, którzy byli na krótkiej wycieczce w enklawie. Lądowanie na lotnisku Gatwick z lekkimi zawirowaniami, nad wyspami zazwyczaj mocno wieje, tak było i tym razem. Po deboardingu przez rękaw następuje dość żmudna kontrola paszportowa – jako posiadacz paszportu biometrycznego mogę skorzystać z automatów, kolejka do nich jest znacznie mniejsza, ale posuwa się w żółwim tempie, bo maszyny często się zacinają. Sam muszę czekać dłuższą chwilę nim mój paszport zostanie prawidłowo odczytamy przez system. Wreszcie witam Londyn, jeszcze trzeba dostać się do centrum. Mam zarezerwowany transport easyBusem, na przystanku, z którego odjeżdża zlokalizowany jest też postój autobusów dowożących do bazy pracowników lotniska oraz personelu pokładowego. Mam możliwość obserwować stewardessy linii British Airways oraz easyJet. Nie ukrywam, że to takie moje niespełnione wciąż marzenie. Z rozmyślań wybija mnie pojawienie się mojego busika na przystanku. Okazuje się, że część pasażerów jest przed czasem, ale kierowca nie może ich zabrać, bo na następnym przystanku przy South Terminal czekają na niego kolejni pasażerowie. Jazda busikiem jest znacznie dłuższa niż zakłada to plan podróży – na autostradzie trwają roboty drogowe, jest ruch wahadłowy, co wywołuje spory korek i nie można przyspieszyć. Kiedy docieram w okolice stacji metra Earls Court jest już dość późno, a czeka mnie jeszcze jedna przesiadka w podziemnej kolejce. Wysiadam wreszcie przy Tottenham Court Road, skąd dojście do hotelu zajmuje mi dosłownie chwilkę. Tym razem mam to szczęście mieszkać w ścisłym centrum, nieopodal Oxford Street, gdzie to kieruję moje pierwsze kroki po zameldowaniu się w hotelu. Czasu na zakupy nie ma sporo, raczej jest to taki window shopping, do tego jeszcze obowiązkowa wizyta w McDonald’s (w tym pyszny bananowy shake) i Starbucks Caffee (flat white wciąż niedostępna w Polsce). Wieczór to czas wszelkich uciech muzycznych, bezpośrednia bliskość Soho sprawia, że tam kieruję pierwsze kroki. Na ulicach tłumy ludzi, ruch jak w godzinach szczytu, rozbawione towarzystwo celebruje początek weekendu. Także i ja na kilka godzin ulegam słodkiego zapomnieniu w muzycznych rytmach. Jak miło pobawić się w takim wielokulturowym towarzystwie.
Następny dzień wita mnie już typową angielską pogodą – jest deszczowo i wieje mocny wiatr. W przeciwieństwie do dnia poprzedniego nastąpiła gwałtowna zmiana, bo w piątek było „tyle słońca w całym mieście”. Po leniwym śniadaniu na mieście czas ruszyć na przystanek easyBus, ostatni raz patrzę na Oxford Street, tym razem niestety nie miałem okazji obejrzeć więcej zakątków brytyjskiej stolicy, ale obiecuję sobie, że jeszcze w tym roku to nadrobię. Dobrze, że zarezerwowałem sobie wyjazd odpowiednio wcześniej, bo przed wjazdem na autostradę utworzył się spory korek ze względu na zwężenie jezdni. Podroż zabrała prawie dwie godziny, ale za to nie ma kolejki do odprawy bagażowej. Kontrola bezpieczeństwa także przebiega sprawnie i spędzam ostatnie chwile na lotnisku Stansted. Mój 90. lot z nieco większymi niż zazwyczaj turbulencjami, ale poza tym na pokładzie obyło się bez większych incydentów. Punktualnie o 18:00 samolot ląduje we Wrocławiu. Do zobaczenia w przestworzach!

1 komentarz:

  1. Przeczytane jak zwykle z ogromną przyjemnością! Pozdrawiam serdecznie, Alice :*

    OdpowiedzUsuń