Afrodyta i cyprysy, czyli ultrakrótka wizyta na Cyprze / 27.06.2013 - 28.06.2013



Kalimera! Nie minął wprawdzie nawet miesiąc od ostatniej wyprawy, jednak kolejna przygoda nieubłaganie wzywa. Tym razem za kolejny kierunek do odwiedzenia wybrałem Cypr. Mam słabość do basenu Morza Śródziemnego, dlatego też destynacja ta nie jest przypadkowa, zwłaszcza że będzie to nie tylko nowa wyspa, ale także kolejny kraj, który odwiedzę. Swego czasu z lotami na Cypr z Polski nie było różowo, bowiem oprócz PLL LOT i przewoźników czarterowych nie było innych bezpośrednich połączeń na tą wyspę. Jednakże już w zeszłym roku Ryanair uruchomił połączenie z Krakowa do Pafos, a od tegorocznego sezonu letniego swoje samoloty raz w tygodniu do Larnaki wysyła z bazy w Katowicach węgierski tani przewoźnik WizzAir. Warto dokładnie śledzić system rezerwacyjny na stronach linii lotniczych nawet kilka razy dziennie i polować na atrakcyjne oferty – mnie udało się zarezerwować bilet w WizzAir za 119 zł, lot powrotny w Ryanair kupiłem za jedyne 23 euro. Oczywiście jest to kwota, która obejmuje jedynie bagaż podręczny (w przypadku linii WizzAir jedynie tzw. „mały bagaż podręczny” o jeszcze bardziej restrykcyjnych wymiarach, więc tradycyjna walizka kabinowa raczej nie zmieści się do wzornika bagażu).
Jak to zwykle u mnie bywa pobyt jest ekstremalnie krótki, na Cyprze spędzam bowiem niecałe 24 godziny (sic!) – urlop zostawiam sobie na dalsze wojaże. Pewnie większość osób zapyta, czy takie latanie ma sens – mnie każda podróż w jakiś sposób ubogaca, zawsze zobaczę co nieco nowego, zetknę się z cudzoziemcami i urozmaicę czas wolny. Lubię tego typu nowe podróżnicze doświadczenie, bardzo pozytywnie na mnie oddziaływają, zapominam wtedy o szarej polskiej rzeczywistości i praktycznie zupełnym braku życia prywatnego – w podsumowaniu niekorzystnie wygląda tylko saldo rachunku kart kredytowych. Me no like! :-/
Tym razem wylot odbywa w się w czwartkowe popołudnie o 17:20 z Katowic. Z Wrocławia odjeżdżam w kierunku Górnego Śląska tuż po 10 rano pociągiem InterRegio Piast. O dziwo ludzi jest sporo, na każdej stacji wsiadają kolejni pasażerowie. Niestety, przypada mi dzielić przedział z bardzo głośną młodzieżą licealną, więc próba skupienia się na lekturze prasy spełza na niczym. 5 minut po czasie wysiadam w Bytomiu i pierwsze wrażenie jest odrażające – w życiu nie widziałem brzydszego i bardziej zaniedbanego dworca kolejowego, to jest coś strasznego! Po wyjściu z terenu stacji przechodzę bezpośrednio na teren pętli autobusowej, skąd odjeżdża bezpośredni autobus miejski na lotnisko w Pyrzowicach, koszt biletu normalnego to 4,80 zł, przejazd trwa około godziny. Do samego portu lotniczego jedzie tylko kilka osób, większość opuszcza pojazd po drodze. Pogoda jest kiepska, niebo jest zachmurzone, wieje dość przenikliwy wiatr. Jak dobrze, że kilka godzin później ląduję już w ciepłej Larnace. Od mojego wyjazdu do Wenecji kilka lat temu wiele się tutaj nie zmieniło, mam jeszcze nieco czasu do rozpoczęcia odprawy, zajmuję miejsce na jednym z wielu siedzeń i zatapiam się w lekturze. Co kilka minut z głośników dobiegają komunikaty w dwóch językach na temat rozpoczęcia bądź zamknięcia odprawy a także przylotu danej maszyny. Ruch w interesie jest całkiem spory, kryzysu nie widać, potężny ruch generują samoloty czarterowe z turystami.
Ponieważ Cypr nie należy do strefy Schengen odlatuję z Terminala A, który jest znacznie mniejszy niż Terminal B i jak można się domyślać, korzystają z niego przede wszystkim osoby wylatujące do krajów spoza UE korzystające z czarterów. Terminal jest mały, posiada zaledwie kilka bramek, w hali panuje spory hałas, rodziny z dziećmi robią swoje. Zauważam przy okazji nowy trend, mianowicie całe rodziny wielopokoleniowe wyjeżdżające razem na wczasy – to może być  istna mieszkanka piorunująca, nawet nie chcę sobie wyobrażać. Zaszywam się w małej kawiarni, zamawiam białą kawę i kanapkę i na kilkanaście minut odpływam. Wreszcie czas zbliżyć się do bramki, powoli formuje się kolejka, a ściślej rzecz ujmując między rzędami metalowych krzeseł tworzą się dwa oddzielne ogonki o wspólnym początku. Pojawiają się także osoby z służby lotniska, pod wyjście gate’u podjeżdżają autobusy, boarding rozpoczyna się punktualnie. Wśród pasażerów dominują rodziny z małymi dziećmi i młode małżeństwa – o tym , jak takie rodzinki skutecznie potrafią uprzykrzyć innym wakacje można przeczytać tutaj – święta prawda. O dziwo tym razem nie aktywuję nawet trybu samolotowego Anji Rubik, mam tą świadomość, że już następnego dnia wczesnym wieczorem będę w Polsce z powrotem.
Jak na starego wygę przystało (to już mój 95. lot) beznamiętnie oczekuję na odjazd autobusu pod schodki
maszyny - tradycyjnie w WizzAir jest to Airbus A320. Na pokładzie powitanie przez uśmiechnięte panie z załogi i zajęcie miejsca. Rzędy z przodu samolotu są już pozajmowane przez rodziny z dziećmi o osoby z wykupionym pierwszeństwem wejścia na pokład, zatem przemieszczam się sprawnie w głąb kabiny i zajmuję miejsce przy oknie po lewej stronie, tuż za skrzydłem. Samolot wypełnia się i wtedy stewardessa uroczo prosi mnie, czy nie zamieniłbym się na miejsca z jakimiś dziadkami, którzy lecą z wnuczkami i chcieliby siedzieć razem. W zamian za to proponuje mi analogiczne miejsce po przeciwnej stronie. Muszę jeszcze przeprosić matkę z niemowlakiem i wreszcie się wygodnie usadawiam. Obawiam się o małe dziecko prawie tuż obok, ale pasażerce jakoś udaje się je uspokoić. Następuje tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa (moja ulubiona część lotu oprócz serwisu w liniach tradycyjnych - chciałbym móc kiedyś go wykonać w stylowym uniformie stewarda, tekst mam już od dawna opanowany) i kołowanie. Jeszcze kilka słów od kapitana i swobodnie wnosimy się w powietrze, po kilku minutach lotu przez chmury pojawia się tak wyczekiwane słońce i można rozpiąć pasy. Jak zwykle zaczytuję się w magazynie pokładowym, jest świetny artykuł na temat Dubaju (WizzAir będzie od jesieni tego roku oferował w swojej siatce także loty do Zjednoczonych Emiratów Arabskich) czy o Kutaisi w Gruzji (ach, chciałbym zobaczyć położone nieopodal Batumi!). W pewnej chwili po angielsku matka z dzieckiem podpytuje mnie, czy nie zamieniłbym się na miejsca z jej mężem, który siedzi na fotelu w rzędzie przy wyjściu ewakuacyjnym. Zdobywam się na gest angielskiego gentlemana i po raz kolejny zamieniam miejsce podczas lotu. Tym razem korzyść jest taka, że mam znacznie więcej miejsca na nogi, a to rekompensuje mi brak pełnego dostępu okna. Cały lot moja gładko, za oknem powoli zachodzi słońce, po 3 godzinach lotu pilot dość twardo przyziemia w pas startowy lotniska w Larnace (pewnie tak mocno czuję uderzenie, bo siedzę tuż pod podwoziem) i można wysiąść już na cypryjską ziemię. Jest ciepło i wilgotno, moja vintage torba po kilku chwilach na zewnątrz staje się mokra, jeszcze spacer przez nowoczesny terminal, szybka kontrola paszportowa i Cyprus welcome to!

Lotnisko samo w sobie nowoczesne, ładnie oświetlone, w hali przylotów spory tłum ludzi oczekujących na pasażerów, w ręku trzymają kartki z nazwiskami, część z nich to przedstawiciele biur podróży. Szukam bankomatu, bo tym ostatnio ograniczam moje wizyty w kantorze. Wprawdzie na poziomie przylotów jest bank, ale obok nie ma żadnego automatu, który wypłacałby gotówkę. Wjeżdżam schodami ruchomymi na poziom wylotów, tam nieopodal stanowisko check-in znajduję upragniony bankomat i wypłacam gotówkę. Z lotniska do Larnaki nie jest daleko, dystans autobusem można pokonać w niecałe 15 minut a bilet kupowany i kierowcy kosztuje 1,5 euro. Na zewnątrz jest już zupełnie ciemno, wiadomo, inna szerokość geograficzna, mam jedną godzinę w plecy, bo Cypr podobnie jak Grecji czy Turcja leży w innej strefie czasowej niż Polska. Już z daleka nad miastem widać łunę świateł, na głównym deptaku przechadzają się leniwie turyści, ale nie widać ich zbyt wielu, być może odstraszyły ich relacje z bankrutującego kraju. Pierwsze wrażenie jest jednak takie, że wszystko działa normalnie. Tradycyjnie pierwsze kroki kieruję do widocznej z oddali restauracji McDonald’s – cenowo oferta pojedynczych kanapek i przekąsek tylko nieco droższa niż w Polsce, natomiast większe kanapki i całe zestawy są już w znacznie wyższych cenach. Oferta nie powala na kolana, wzmacniam się kawą, cheesem i truskawkowym ciastkiem – pychota! Uwaga – akceptowana jest tylko gotówka! To jeden z niewielu krajów, gdzie spotkałem się z ograniczeniami w formie płatności kartami – wcześniej miałem taką sytuację na Malcie a ostatnio w Egipcie.
Nie spieszy mi się specjalnie do hotelu, więc powoli chłonę atmosferę nadmorskiej promenady, na chodnikach wystawionych jest wiele straganów z pamiątkami, prym wiodą chyba tradycyjnie handlarze z czarnej Afryki oraz Arabowie – daleko nie mają ;) W supermarkecie robię drobne zakupy, ceny robią wrażenie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że kraj jest w głębokim kryzysie. Niestety, na półkach nie znajduję zbyt wielu nowości, które nie byłyby dostępne w Polsce czy w innych odwiedzonych przeze mnie wcześniej krajach. Najbardziej smakowitym kąskiem tego wieczoru jest z pewnością brzoskwiniowy croissant 7Days oraz napój gazowany o smaku melona w puszce. Yummy! Udaje mi się także dostać widokówki oraz znaczki, a na ulicy bez trudu dostrzegam charakterystyczną żółtą skrzynkę na listy.
Szczerze powiedziawszy spodziewałem się, że Cypr będzie znacznie bardziej brytyjski, a tak nie jest. Owszem, wprawdzie ruch jest lewostronny, ale nawet tak bardzo nie rzuca się to w oczy, ponieważ większość ulic jest wąska i z tego względu jednokierunkowa. Napisy na budynkach są w języku greckim, tutejsi także porozumiewają się ze sobą w tym języku, na ulicach nie ma specjalnych oznaczeń w języku angielskim typu „Look left / Look right”, autobusy i budki telefoniczne także nie są czerwone – myślałem, że to taka Wielka Brytania w miniaturze niczym Malta, a tutaj takie zaskoczenie.
Większość hoteli w Larnace jest koloru białego, majestatycznie wyglądają przy głównej promenadzie, a na parterach znajdują się restauracje, bary czy kawiarnie i ogródki piwne. Jest także i moja ulubiona sieciówka Starbucks Coffee, ale tutaj również brak specjalnych nowości w menu. W dobie globalizacji coraz rzadziej można znaleźć zagranicą prawdziwe perełki :(
Powoli zmierzam do hotelu Larco, po drodze mijam meczet i kawałek idę plażą, sporo ludzi spaceruje tuż przy linii brzegowej, piasek w Larnace ma znacznie ciemniejszy odcień i jest dość twardo zbity. Przed północą docieram do mojego miejsca zakwaterowania, hotel prezentuje się całkiem dobrze, ale nie spędzę w nim wiele czasu. Po odświeżeniu się i krótkim  odpoczynku ruszam na nocny spacer po mieście, zagłębiam się nieco w boczne uliczki, Larnaka o tej porze jest już wyludniona, większość lokali jest pozamykana, ulicami przemykają ostatni przechodnie. Wstępuję jeszcze raz do sklepu, biorę Coca-Colę light (moja ulubiona!) w puszce z czerwonym serduszkiem i popijając łyk orzeźwiającego napoju skręcam na plażę i pozwalam wodom Morza Śródziemnego, by mnie nieco zmoczyły. Czas wracać na nocleg, by jutro od samego rana plażować.
I jeszcze jedna niesmaczna ciekawostka - otóż w większości hoteli oraz innych budynków użyteczności publicznej w toaletach znajdziecie naklejki instruujące, by nie wrzucać zużytego papieru toaletowego do muszli klozetowej, lecz do kosza w łazience. Podobno jest to spowodowane specyficzną wąską budową rur na Cyprze. Aż mnie ciarki przeszły!
Jak postanowiłem, tak zrobiłem, pobudka o 6 rano i wymarsz na położoną nieopodal plażę McKenzie, o dziwo mimo bardzo wczesnej pory całkiem spora grupka osób jest już w morzu, zdecydowanie przeważa wiek emerytalny. Powoli otwierają się nadmorskie knajpy, docieram do miejsca z leżakami i parasolami, rozkładam ręcznik i pozwalam ciepłym promieniom słońca ogrzać moje ciało. Słodką chwilę dekadencji przerywają co jakiś czas lądujące samoloty, lotnisko w Larnace jest nieopodal. Po poranku spędzonym na plaży wracam do hotelu na śniadanie, na stołówce pełno Rosjan, czują się tutaj jak u siebie, na wielu sklepach czy restauracjach menu wypisane jest cyrylicą. Za oknem miauczą spacerujące po parapecie koty, który wystawiają łebki przez okna i z ciekawością spoglądają na salę. Kotów na Cyprze jest mnóstwo, zatem nie zdziwcie się, że będziecie się na nie natykać.
Wzmocniony posiłkiem i obowiązkową poranną kawą opuszczam już hotel Larco i wracam do miasta, tym razem na plażę w okolicy promenady, miasto budzi się do życia, na chodnikach pełno ludzi, dużo pędzących samochodów, lubię to :) Na plaży jest zadziwiająco cicho, nie ma zbyt wielu wczasowiczów, więc w spokoju mogę delektować się panoramą miasta i słońcem. Ale wszystko co dobre szybko się kończy, bo o 10:30 mam już mój Intercity Bus do Limassol, koszt przejazdu autokarem z centrum Larnaki to 4 euro, jedzie się nieco ponad godzinę. W Limassol mam ponad 60 minut na zmianę przystanku, Intercity Bus kończy bieg w okolicy portu, a kolejny autobus spółki Pafos Airport Express odjeżdża z drugiego końca miasta z okolic kościoła św. Grzegorza. Okazuje się, że kierowca kazał nam wcześniej opuścić pojazd, ponieważ na terenie portu jest teraz remont, a na mojej wydrukowanej mapie nie mogę dobrze odnaleźć położenia. Wolę nie ryzykować, że nie zdążę na autokar na lotnisko w Pafos, to przecież jeszcze kawał drogi, a jeśli spóźnię się na kurs o 12:50, to kolejny jest dopiero po godzinie 17, kiedy mój samolot Ryanair do Krakowa już dawno będzie w powietrzu. Cóż było robić, rad nierad kieruję się do postoju taxi i proszę pierwszego lepszego kierowcę o podrzucenie mnie na wskazany przystanek autobusowy. Koszt takiej przejażdżki to 10 euro, w mieście są spore korki, więc nieco nam to zajmuję – teraz jestem pewien, że w godzinę nie zdążyłbym dotrzeć do przystanku pieszo.
Kiedy dojeżdżamy na miejsce okazuje się, że to nie jest żaden dworzec autobusowy, ale zwykłe dwa przystanki i mały budynek służący za poczekalnię, oprócz mnie jest jeszcze 5 osób, ale kiedy podjeżdża autobus do Pafos okazuje się, że będę jedynym pasażerem. Uiszczam u kierowcy opłatę 9 euro (jak widać cały przejazd z Larnaki na lotnisko w Pafos to koszt 23 euro, czyli tyle, ile zapłaciłem za bilet z PFO do KRK) i zajmuję miejsce. Po drodze na autostradzie obserwuję gaje oliwne, cyprysy i wzgórza ciągnące się aż po horyzont. Wyspa wydaje się być dość sucha i pustynna. Na miejscu jestem oczywiście przed czasem, odprawa rozpoczyna się dopiero za 30 minut, więc nieco rozglądam się po lotnisku. Port w Pafos jest nowszy niż ten w Larnace, ale zdecydowanie mniejszy, obsługuje większość tanich linii (jest Ryanair i easyJet) i pod takich pasażerów jest też przystosowany. Większość turystów na lotnisku to Rosjanie, którzy wyjątkowo upodobali sobie Cypr. O podobnej porze odlatują dwa samoloty do Moskwy (DME) – akurat przy kontroli paszportowej mija mnie załoga rosyjskiej linii TransAero, wyglądają jak typowi Rosjanie, a czapki pilotów i stewarda są niczym z okresu zimnej wojny. ;)
Jak na takie małe lotnisko jego infrastruktura jest naprawdę do pozazdroszczenia, poza tym jest dość przytulne w pastelowych barwach i wygląda inaczej niż większość małych portów lotniczych. Całkiem mi się tu podoba, w oczekiwaniu na boarding obserwuję poszczególne grupy turystów, są zatem Rosjanie a także Anglicy wracający easyJet do Londynu Gatwick. Wprawdzie obsługa lotniska na czas rozpoczyna kontrolę kart pokładowych, ale dość długo stoimy na zewnątrz pod pergolą, ponieważ nasz samolot przyleciał nieco później i muszą go jeszcze opuścić poprzedni pasażerowie. Oczywiście w pierwszej kolejności wchodzą na pokład Boeinga 737 osoby z pierwszeństwem, ale tym razem nie ma ich dużo. Wsiadam do samolotu przez tylne drzwi i szybko przemieszczam się do przodu, bo w przedniej części kabiny czuję się bardziej komfortowo, mam upragnione miejsce przy oknie. Dopiero pod sam koniec miejsca obok mnie zajmują przedstawicieli ukraińskiej młodzieży. Następuje tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa, tym razem szef personelu pokładowego to strasznie głośno mówiący Brytyjczyk. Wydaje komunikaty z prędkością karabinu maszynowego, oczywiście tuż po starcie zaczyna się wspaniała sprzedaż obnośna, „Get away cafe” (w tym potworek językowy „selekcja alkoholi”), zdrapki, loteria, karty telefoniczne, papierosy bezdymne i kosmetyki. Ku mojemu zdziwieniu dość długo lecimy nad wodą, okazuje się, że mijamy większość greckich wysp i dlatego później wkraczamy nad ląd. Nad Krakowem już kłębią się deszczowe chmury, krótko po lądowaniu, gromkich oklaskach i fanfarach zaczyna padać deszcze. Zbieram się szybko do Dworca Głównego i autokarem Lajkonik wracam do Wrocławia. Zapada zmrok. Dobranoc Państwu!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz