Marrakech 5:30 & Barcelona 0:30 / 24.11.2015 - 29.11.2015

W późny poniedziałkowy wieczór na stacji metra Młociny pakuję się na pokład Polskiego Busa i ruszam po raz kolejny do Berlina. Niemiecka stolica nie jest jednak celem mojej podróży, wyruszam bowiem do Marrakeszu, ale jak to już niejednokrotnie bywało korzystam z linii easyJet, która to oferuje bogatą siatkę połączeń z lotniska Schönefeld. Do wyjazdu zainspirował mnie utwór "Marrakesz 5:30" naszej topmodelki z lat 90. Agnieszki Maciąg, która próbowała swoich sił także jako wokalistka. Noc spędzona w czerwonym autobusie do najwygodniejszych nie należy, pewnie ma na to wpływ fakt, że od Łodzi w autokarze jest niemal komplet pasażerów, co znacznie ogranicza komfort podróży. Ale skoro za bilet na tej trasie zapłaciłem jedyne 15 zł (kupowane chwilę po wgraniu nowej puli do systemu rezerwacyjnego PB), to już więcej się nie czekam. Jest słoneczny listopadowy wtorkowy poranek, słońce powoli wstaje na różowym niebie, nieco zimno, ale fakt, że za kilka godzin będę już na kontynencie afrykańskim wpływa na mnie kojąco. Kolejką S-Bahn docieram na Alexanderplatz, czas na poranną kawę i kolorowego lukrowanego pączka w Dunkin’ Donuts, później jeszcze zaplanowana wizyta i zakupy w Primarku oraz księgarni Thalia w pobliskim centrum handlowym Alexa. Berlin zawsze spoko!
Około godziny 11:00 docieram na stację w pobliżu portu lotniczego SXF. Najwidoczniej właśnie przyleciało dużo maszyn, gdyż spory tłumek ludzi mknie w odwrotną stronę. Mam jeszcze około 30 minut do rozpoczęcia odprawy, wykorzystuję ten czas, by przepakować mój bagaż podręczny w jedną wymiarową walizkę. Jak to zwykle bywa na tym lotnisku od razu rzucają się w oczy Polacy, kilka osób leci także moim rejsem do Marrakeszu. Dostaję wydrukowaną pomarańczową kartę pokładową od obsługi lotniska, przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa (tym razem moje dłonie były dodatkowo testowane pod względem kontaktu z materiałami wybuchowymi) i rozpoczynam dość nużące oczekiwanie na samolot. Na tym właśnie lotnisku numery wyjść są podawane dopiero niemal bezpośrednio przed boardingiem, nie można więc wcześniej przewidzieć, z której bramki odbędzie się boarding. Jestem już zaopatrzony w książkę, więc pozwalam sobie rozpocząć lekturę pierwszego rozdziału pozycji językoznawczej pt. „Der Dativ ist dem Genitiv sein Tod” i co jakiś czas kontroluję tablice z informacjami o odlocie. W końcu wyświetlony zostaje numer bramki i mogę przejść do kontroli paszportowej. Jeszcze tylko skanowanie karty pokładowej i oczekuję na Boarding. Pasażerów jest sporo, zapowiada się, że będzie małe opóźnienie, ale w powietrzu nadrabiamy stracone minuty i w Maroku lądujemy o czasie. Lot bardzo spokojny, serwis na pokładzie w porządku, załoga nie jest tak natarczywa jak u konkurencji, nie oferuje zdrapek i innego kramu co kilka minut. Przypadło mi miejsce w środku, więc okno pozostawało przez prawie cały lot poza zasięgiem mojego wzroku, dopiero pod koniec kiedy podchodziliśmy do lądowania mogłem pooglądać afrykańskich widoczków. Jeszcze przed lądowanie stewardessy roznoszą formularze wjazdowe, które trzeba wypełnić. Potrzebne są nasze podstawowe dane osobowe a także informacja o hotelu, w którym się zatrzymujemy, nic nadzwyczajnego. Po wyjściu ustawiam się karnie w kolejce do kontroli paszportowej, postępowała do przodu dość mozolnie, gdyż urzędnicy część informacji muszą przepisać do swojego systemu, niektórym także zadają kilka pytań o cel wizyty, proszą o okazanie potwierdzonej rezerwacji hotelowej itd. Akurat przede mną w kolejce stoi powracający do ojczyzny starszy Marokańczyk i jego pogawędka z pogranicznikiem trwa dość długo, kiedy nadchodzi moja kolej nie dostaję ani jednego pytania i mogę przejść dalej. Jeszcze tylko strażnik sprawdzi, czy pieczątko została wbita i można kierować się do taśmy z odbiorem bagażu. Podróżuję tylko z bagażem podręcznym i w końcu oficjalnie mogę postawić nogę na marokańskiej ziemi. Jest piękne popołudnie, słońce powoli chyli się ku zachodowi. W bankomacie wybieram lokalną walutę (dirhamy), którą od razu rozmieniam w okienku pocztowym nabywając dwa znaczki na widokówki do Polski. Teraz mogę już ruszyć do miasta zgodnie ze wskazówkami, które znalazłem w Internecie przed moim wyjazdem
Bezpośrednio sprzed lotniska do centrum Marrakeszu odjeżdża autobus numer 50, przejazd nim to wydatek rzędy, bilety nabywa się u kierowcy. Ja jednak mijam przystanek oraz parking i postój taksówek (o dziwo nikt mnie nie zaczepia i nie oferuje swoich usług!) i ruszam przed siebie w kierunku głównej drogi wiodącej do miasta, gdzie znajduje się przystanek lokalnej komunikacji ALSA i do głównego placu Jemaa El Fna można dotrzeć za 10 dirhamów. Po dotarciu do skrzyżowania z główną drogą trzeba przejść na drugą stronę ulicy i skręcić w lewo, następnie dojść do stacji benzynowej Afriquia i chodnik między dwoma pasami jezdni wyznacza tam umowny punkt, w którym zatrzymują się autobusy. Mnie interesuje linia numer 11, ale jak na złość przez dłuższy czas akurat ten numer nie przyjeżdża, ruszam więc do centrum miasta pieszo. Pogoda dopisuje, chodniki są szerokie, ładnie oświetlone, po około godzinie marszu jestem już na miejscu w medynie, teraz pozostaje mi znaleźć riad, w którym mam nocleg, co niestety pod osłoną nocy wydaje mi się niewykonalne. Tabliczki z nazwami ulic odnoszą się tylko do głównych arterii, większość wąskich uliczek pozostaje bezimiennych, wydrukowana mapka z adresem z Google Maps na niewiele się zdaje, trzeba zatem być zdanym na łaskę i niełaskę tubylców, którzy za możecie być pewni, będą sobie za taką usługę kazali słono zapłacić. Mój „przewodnik” zaśpiewał sobie sumkę 20 euro, potem skończyło się na 2 euro, ale nie dostał nic, bo pogonił go recepcjonista hotelu, w którym się zatrzymałem. Zostaję powitany tradycyjną marokańską herbatą „berber whisky” nalewaną do wąskiej szklaneczki z czajniczka i podawaną z kostkami cukru i listkiem mięty.  Siedzę na kanapie na parterze riadu i obserwuję trzech młodych Marokańczyków pluskających się w basenie, dokoła ustawione są palmy i zapalona aromatyczne świece, klimat niczym z „Baśni tysiąca i jednej nocy”.  Od razu przypominają mi się sceny z filmu „Yves”, bo właśnie w podobnych wnętrzach odpoczywał francuski kreator mody podczas swoich licznych pobytów w Marrakeszu i to tutaj w ogrodzie Majorelle zgodnie z jego wolą rozsypane zostały jego prochy.
Po odpoczynku przy herbacie recepcjonista prowadzi mnie na zewnatrz na najwyzsze pietro riadu, gdzie znajduje sie moja komnata. Jest cala urzadzona w orientalnym arabskim stylu, w oknach znajduja sie drewniane okiennice, drzwi sa bogato zdobione, a najwieksze wrazenie robi na mnie marmurowa lazienka z surowa posadzka i prysznicem. Jest dosc zimno, poniewaz w oknach nie sa zamontowane szyby i wieczorny chlod przenika do srodka, czym predzej wlaczam klimatyzacje, ale i tak noc spedzam w dresiku pod kolderka ;) Jest ciemna noc, ok. godz. 05:30 kiedy to budzi mnie muezim swoim donosnym nawolywaniem, ale jeszcze udaje mi sie zasnac, bowiem sniadanie serwuja dopiero od godz. 09:00. Pierwsze kroki kieruje na taras/dach budynku, z ktorego rozciaga sie widok na miasto. Caly Marrakesz wydaje sie byc niemal skapany w jednym czerwonym kolorze, jedynie niektore budynki sa kremowe lub szare. Panorama nie jest specjalnie imponujaca, wszystkie budynki zdaja sie byc tej samej wysokosci (oczywiscie oprocz minaretow), przewazaja pordzewiale dachy, na ktorych walaja sie roznego rodzaju smieci czy materialy budowlane. Kiedy jednak spojrzymy w druga strone mozna podziwiac majestatyczny lancuch gorski Atlasu, w oddali majacze pustynia, czuc ten afrykanski klimat. Po napawaniu sie widokami schodze do salonu i zajmuje miejsce przy stoliku, ktory wskazuje mi kelner. Jestem pierwszy, chwile pozniej do jadalni wchodza takze dwie starsze Francuzki w sportowy strojach, a pozniej pojawiaja sie jeszcze dwie pary malzenskie. Jak to zwykle bywaw takich miejscach jestem jedyna osoba podrozujaca samotnie. Oczekiwanie na posile trwa dosc dlugo, a nie ukrywam, ze odczuwam glod, bo poprzedniego wieczoru juz nie mialem okazji kupic czego na przekaske. Wreszcie pojawia sie aromatyczna kawa w dzbanuszku, do tego male nalesniki z dziemem, pieczywo, ciasto, banany oraz szklanka swiezo wyciskanego soku soku ze pomaranczy. Szalu nie ma, ale zawsze moge zaspokoic pierwsze pragnienie. Siedzac na dziedzincu pod palma podnosze wzrok do gory i lapie promienie slonca, ciekawe, jak odpoczywal tutaj Yves Saint Laurent.
Teraz juz czas, by ruszyc w miasto, musze przejsc kawalek waska uliczka, by dostac sie do glownej drogi, oczywiscie jestem atrakcja dla lokalnych „obszczymurkow”. Tutejsza mlodziez chyba w sporej mierze nie chodzi do szkoly, a czas spedza na krawezniku, na bazarze lub imajac sie dorywczo pracy fizycznej, takie odnosze wrazenie. Zaraz po dotarciu do glownej arterii miasta rzuca sie w oczy niesamowity gwar i chaos panujacy w komunikacji drogowej. Na drogach spotkac moza roznorakie pojazdy, sa rowery, motocykle i rozklekotane samochody, ale tez ryksze, dwukolki oraz osiolki i koniki ciagnace obladowane przyczepy. Przy przydroznych sklepach, warsztatach czy punktach uslugowych klebia sie zazwyczaj gapie, nikomu sie nie spieszy, panowie w swoich sukmanach pija tradycyjna herbate i glosno debatuja. Kiedy chce przejsc na druga strone ulicy okazuje sie, ze to nie takie latwe zadanie, ruch kolowy jest bardzo intensywny, a pieszy zdaje sie nie miec zadnych praw. Wreszcie udaje mi sie dostac na druga strone jezdni a tam czeka juz na mnie marokanski urzad pocztowy, gdzie moge wypisac i wyslac widokowki do Polski, po prawie dwoch tygodniach docieraja do Warszawy. Ruszam dalej w droge i pozwalam sie sobie zgubic w gaszczu kretych waskich uliczek medyny. Zagladam w zaulki i zakamarki, ale przez wysokie grube mury ciezko jest dostrzec slady codziennego zycia w tym miejscu. Podziwiam z zewnatrz bogato zdobiony Palaise de la Bahia, kilka meczetow i chyba tylko przypadkiem trafiam do miejsca, skad do glownego placu miasta Jemaa El Fna wiedzie juz prosta droga. Plac rzeczywiscie jest sporych rozmiarow, a spotkac na nim mozemy najrozmaitszych pseudoartystow, fakirow, naganiaczy, zebrakow i czarnoskorych handlarzy oferujacych podrabiane zegarki, apaszki czy torby z inskrypcja Louis Vuitton. Na kilka stoiskach wypatruje magnesow, mozna jest dostac juz za 10 MAD, czyli za rownowartosc 4 zl, co jest bardzo dobra cena. Tak tanie magnesy zdobylem chyba tylko w Odessie i w Rydze. 
Czas coś przekąsić, wybieram jedną z lokalnych restauracji nieopodal placu, zajmuję miejsce tuż przy ulicy, skąd oczekując na wegetariański tajin i whisky berber mogę obserwować barwne życie Marrakeszu. Po przeciwnej stronie ulicy wywiązuje się bójka między dwoma starymi handlarkami, kobiety szarpią się, wyzywają, uderzają po głowie, rozdziela je dopiero kilku mężczyzn. Babki na odchodne wygrażają sobie pięściami, tłumek gapiów wyraźnie dzieli się na dwie grupy, każda z krewkich niewiast znalazła zwolenników swoich racji. Nie mam pojęcia, co było przedmiotem sporu, mogę domyślać się tylko, że poszło o miejsce do targowania. Oprócz opisanego zajścia moją uwagę od jedzenia cały czas starają się oderwać przechodnie oferujące wszelkiego rodzaju towary, pamiątki, podrabiane szaliki, chusty, torby i inne akcesoria, pojawiają się także żebracy i innej maści oszuści. Radzę zachować szczególną czujność! Posiłek jest bardzo smaczny, naczynie jeszcze jest gorące i moja potrawa musi nieco odparować. Tak właśnie smakuje prawdziwe Maroko.
Komu w drogę, temu czas. W masakrycznym upale wracam do hotelu po mój bagaż i kieruję się w stronę przystanku autobusowego, wcześniej sprawdziłem, skąd odjeżdżają autobusy w kierunku lotniska. Oczywiście nie korzystam z lotniskowego o numerze 19, ale z linii numer 4, która wprawdzie nie podjeżdża pod sam terminal, ale zatrzymuje się w pobliżu lotniska a kosztuje znacznie mniej. Potwierdzam jeszcze u kierowcy, czy jadę w dobrym kierunku i jako jedyny biały w środku ruszam, w drogę, by po około 15 minutach jazdy wysiąść pod płytą portu lotniczego RAK. Jeszcze tylko ok. 10 minut spacerkiem, przejście przez parking i już jestem na terenie lotniska. Odprawy na rejsy odlatujące z Marrakeszu rozpoczynają się standardowo ok. 3 godziny przez planowanym startem, tak jest też i w moim przypadku. W tym miejscu podkreślę, że kolejka do stanowiska odpraw obowiązuje wszystkich bez wyjątku, nawet jeśli mamy wydrukowaną kartę pokładową. Otóż lotniska obsługa wspomniane karty sprawdza, a następnie je stempluje i podpisuje, a tak oznaczoną kartę przedkłada się po kontroli bezpieczeństwa przy kontroli paszportowej. Warto być zatem na lotnisku znacznie wcześniej, gdyż formalności trwają, mentalność arabska jest inna niż europejska, a kolejki potrafią być tam kilometrowe. Mnie sprawnie udaje się przedostać przez gąszcze oczekujących i jeszcze muszę się wyczekać na samolot, gdyż maszyna Ryanaira z Girony ma niewielkie spóźnienie. Na zewnątrz powoli robi się już ciemno, lecz wciąż jest jeszcze ciepło. W części dla oczekujących pasażerów znajduje się kilka kawiarni, ale ceny w nich w porównaniu z tymi na mieście są kosmiczne, obowiązującą walutą jest euro, a płatność kartą obowiązuje przy transakcjach powyżej pewnej granicy. W sklepie duty free nabywam marokańskie wino dla koleżanki, u której zatrzymam się na weekend w Barcelonie. Mam ze sobą coś do czytania, udaje mi się jakoś zabić czas. Wreszcie następuje boarding, w momencie tworzy się kolejka pasażerów rejsu o Girony. Od sezonu letniego Ryanair będzie obsługiwał to połączenie już z lotniska BCN, ja jeszcze nie mam tyle szczęścia, ale nie mogę narzekać, gdyż jak nigdy z lotniska zostanę odebrany przez dobrą znajomą. Muchas gracias, Kasia!
Wchodzę na pokład przez tylne drzwi, zajmuję przydzielone mi przez system miejsce w środku po lewej stronie i obserwują, jak moi współtowarzysze podróży radzą sobie z bagażem podręcznymi. Pomysłowość ludzka nie zna granic, walizki i torby są wypakowane do granic możliwości. Obok mnie siada starszy mężczyzna w arabskim stroju ludowy, ale chwilę po starcie zdejmuje z siebie beżową suknię i okazuje się, że pod spodem ma klasyczne eleganckie ubranie. W końcu pan leci do Europy. Lot przebiega bardzo gładko, nie odczuwam żadnych turbulencji, przez okna obserwuję światła mijanych po drodze miejscowości. Załoga tradycyjnie oferuje najróżniejsze usługi i namawia do zakupów na pokładzie, ale nie ma wielu chętnych. Po około dwóch godzinach lotu kapitan obniża pułap lotu i po przygotowaniu kabiny przez personel pokładowy rozpoczynamy lądowanie. Po pobieżnej kontroli paszportów (osobne stanowiska dla paszportów z UE) wychodzę na spotkanie Kasi, jak miło zobaczyć znajomą twarz! Wreszcie jest ktoś, kto na mnie czekał i specjalnie po mnie przyjechał, na parkingu czeka na mnie bowiem chłopak Kasi, który zabierze nas do ich mieszkania w Barcelonie.  Cieszę się bardzo na trzecią wizytę w tym hiszpańskim mieście, uwielbiam duże miasta położone nad morzem / oceanem, które tętnią życiem, dlatego tak bardzo podobało mi się Rio de Janeiro czy Tel Aviv. 

Najbliższy weekend to dla mnie okazja to spotkań ze znajomymi, wizyty w miejscowym oddziale mojego obecnego pracodawcy, szalone zakupy (akurat trafiam na promocję "Black Friday"), intensywne imprezy, ale także leniwe spacery brzegiem morza po plaży czy zanurzenie się w lekturze przy kawie z ulubionego Starbucksa na balkonie centrum handlowego z widokiem na port. Kocham takie weekendy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz