It's Moscow time... / 11.05.2012 - 13.05.2012

Nadeszła pora na kolejną podróż, wyczekiwaną od ponad roku, bo bilety na trasie Warszawa – Moskwa – Warszawa w PLL LOT zakupiłem jeszcze w kwietniu 2011. Uwielbiam duże aglomeracje miejskie, świetnie się w nich czuję mimo panującego tam hałasu i zawsze po takim pobycie czuję lekki niedosyt, że wszystko trwało tak krótko i pora wracać do szarej polskie rzeczywistości. W podróży do Rosji miał towarzyszyć mi mój współlokator, byłem więc zadowolony, że będzie to pierwsza od dawna wyprawa, w której będę miał się do kogo odezwać. Niestety, przewrotny los chciał inaczej i w końcu byłem zmuszony wybrać się sam do tego olbrzymiego kraju z bogatą kulturą. Formalności wizowe załatwiałem samodzielnie, jestem zdecydowanym wrogiem wszelkich pośredników i agencji, które chcą wyciągnąć pieniądze od nierozgarniętych petentów. Wszystko poszło sprawnie, na wizyty w ambasadzie Federacji Rosyjskiej nie straciłem dużo czasu i na ponad miesiąc przed wyjazdem mogłem cieszyć się czerwoną wizą w paszporcie. Wylot był zaplanowany na piątek 11 maja na godzinę 16:00. Jeszcze przed 14 zjawiam się na Lotnisku Chopina, w oczy aż kłuje pustka na lotnisku, czyżby mimo weekendu podróżowało tak mało pasażerów? Nadaję bagaż do odprawy, dostaję kartę pokładową i zmykam do starego terminala przy stanowiskach strefy A i B, bo tam kolejka do kontroli bezpieczeństwa praktycznie nie istnieje, za to w tzw. międzyczasie na nowym terminalu w sektorach D, E, F zebrało się trochę pasażerów. Jeszcze tylko błyskawiczna wręcz kontrola paszportowa i jestem przy moim wyjściu do samolotu, działam na laptopie, trochę obserwuję podróżnych, wreszcie zbliża się pora na boarding, ale przy gate stoi dopiero jedna pracownica obsługi naziemnej. Najpierw wpuszcza załogę a na około 15 minut przed odlotem do wyjścia do autobusu zaproszeni zostają pasażerowie. Samych podróżujących jest niewiele, zwraca za to uwagę grupa głośno rozmawiających mężczyzn dość pokaźnych gabarytów z przywieszkami i logo Wojak Group. Okazuje się, że są to pracownicy Kompani Piwowarskiej, którzy jadą do Moskwy na jakieś zawody bokserskie, wśród nich rozpoznaję Krzysztofa Diablo Włodarczyka. To kolejny celebryta, którego mam okazję spotkać na lotnisku bądź w samolocie. Przypomnę, że leciałem już do Paryża z Pawłem Delągiem a do Nicei i Olivierem Janiakiem, ponadto miałem okazję na lotnisku widzieć Krzysztofa Ibisza, Małgorzatę Kożuchowską z mężem Bartkiem Wróblewskim czy Andrzeja Gołotę odlatującego do domu już w dzień po odpadnięciu z „Tańca z gwiazdami”. :-P Wreszcie autobus rusza i podjeżdżamy pod schodki prowadzące na pokład samolotu typu Embraer. Zajmuję moje wcześniej wybrane miejsce 6D przy oknie i widzę jak pan bagażowy wkłada na taśmę moją walizkę. Mam więc pewność, że poleci ze mną do Mokswy. Stewardessy rozpoczynają standardową safety demo i po kilku minutach kołowania wzbijamy się w powietrze. Samolot wkrótce po starcie skręca ostro w prawo, więc mogę podziwiać panoramę Warszawy ze Stadionem Narodowym na czele. Widoczność jest naprawdę dobra, więc dopóki mogę, to wyglądam za okno. Wkrótce po starcie rozpoczyna się serwis pokładowy, tradycyjnie spora kanapka, mały wafelek Prince Polo oraz zimne i gorące napoje + alkohol. Wybieram kawę oraz sok porzeczkowy i lustruję pobieżnie Kaleidoscope, czyli magazyn pokładowy LOT. Jest w nim ciekawy artykuł dotyczący różnych typów gniazdem elektrycznych na świecie oraz specjalna mapa dotycząca szczepień ochronnych przed wyjazdem do egzotycznych krajów. Polecam!
W końcu przed godziną 20 czasu moskiewskiego samolot zniża się do lądowania na lotnisku Szeremetiewo w Moskwie. Za chmurami widać piękne zielone lasy i jeziora, miasto jest po lewej stronie. Wreszcie, po kilku minutach samolot łagodnie przyziemia i przez rękaw wychodzę do terminala F. Ta część jest dość stara, oddana na olimpiadę w Moskwie, więc i fajerwerków tutaj nie ma. W oczy uderza wszechobecna cyrylica, tak inna od alfabetu łacińskiego. Szybko ustawiam się w kolejce do kontroli paszportowej, celnik wita mnie „Zdrastwujtje”, zabiera część A karty lądowania (część B należy mieć cały czas ze sobą i oddać dopiero przy wyjeździe z Rosji), wbija pieczątkę i już jestem na terytorium Rosji. Po chwili odbieram walizkę, mój bagaż wylatuje na taśmę jako pierwszy, szybko przemierzam przez zieloną strefę „Nothing to declare” i wychodzę do hali przylotów. Sporo ludzi oczekujących na kogoś, mnie tradycyjnie nikt nie wita karteczką z imieniem i nazwiskiem czy balonikami, mijam więc cieciów oferujących taxi do miasta i wychodzę na przystanek autobusowy przed budynek. Wkrótce potem podjeżdża bus 817 dowożący pasażerów do najbliższej stacji metra Planernaya. Bilet kupuje się u kierowcy, kasuje go w specjalnym urządzeniu a wtedy zwalnia się bramka/kołowrotek i można przejść w głąb autobusu. Miejsca jest dość dużo, bo to przegubowiec. Autobus krąży po ogromnym lotnisku i zbiera podróżnych ze wszystkich terminali, zabiera mu sporo czasu aż wyjedzie poza teren lotniska i wjedzie na drogę szybkiego ruchu. Na jezdni w obie strony sznur szybko jadących samochodów, to robi wrażenie. Za oknem robi się ciemno, a przed autobusem wreszcie wyłaniają się światła miasta, mijam olbrzymie blokowiska i zlokalizowane przy nich sklepy jak Auchan, IKEA czy Leroy Merlin – wszystkie nazwy pisane są cyrylicą! Widać, że Rosjanie bardzo szanują własny język, poza tym jak się okazuje angielskiego prawie wcale nie znają, więc przynajmniej w ten sposób mogą przeczytać te obco brzmiące nazwy. Po wyjściu z autobusu jest już prawie godzina 22, szybko przechodzę do metra, w kasie kupuję bilet dla siebie i osobny na bagaż (po 28 rubli) i przechodzę przez bramkę na peron. Wagony nie zaskakują, bo są identyczne jak te stare w Warszawie, inne jest tylko malowanie. Za to stacje są przepiękne, to prawdziwie dzieła sztuki, marmur, złoto, żyrandole, płaskorzeźby, coś wspaniałego. W metrze o kolejnej stacji informują komunikaty głosowe, ponadto z głośników wciąż płyną informacje, by szanować innych pasażerów, ustąpić miejsca inwalidom, osobom starszym i kobietom w ciąży. Te komunikaty z głośników kojarzą mi się z Wielkim Bratem, tego typu komunikatów można tam usłyszeć sporo, nawet na ulicy czy na Placu Czerwonym. Pewnie kiedyś puszczano tam przemówienia radzieckich dygnitarzy ;) Od razu mówię, że przed wyjazdem do Rosji niezbędne jest wręcz nauczenie się cyrylicy, bez tego ani rusz, w metrze wszystko oznakowane jest prawie tylko w ten sposób. Czasem pojawią się nazwy w wersji anglojęzycznej, ale są one w takich miejscach, że nie usprawnią np. przesiadki. Co ciekawe, tam, gdzie krzyżowały się dwie linie metra i zlokalizowane są dwa perony wyspowe na podobnej wysokości, pociągi na przeciwległych torach na tym samym peronie nie jadą w przeciwnym kierunku, lecz jeden jedzie linią nr 6 w kierunku A, a drugi wagonik to linia 5 w kierunku C - na drugim peronie zaś wagonik linii 6 w kierunku B i na przeciwległym torze wagonik linii 5 w kierunku D - żeby nie było za łatwo. Na szczęście wszystko jest podpisane, ale jak wspomniałem cyrylicą. Odstępy między stacjami są dość długie, metro się nieźle rozpędza i szarpie, jest naprawdę głębokie, schody ruchome to minimum 2 minuty jazdy w górę / w dół. Przy wejściu do metra dużo policji i ochrony, a na dole przy schodach ruchomych na każdej stacji w budce za szybą siedzi pan (lub nawet częściej pani) obsługujący schody i patrzący na obraz z kamery. Po przesiadce na stacji Kitay Gorod docieram wreszcie do mojego miejsca pobytu – Hostel Fresh w pobliżu ul. Sretenka przy stacji metra Sukharevskaya. Droga jest dobrze oznaczona, nie ma problemu, aby trafić. Tuż obok stacji metra jest restauracji McDonald’s, więc wiem, gdzie skonsumuję śniadanie. Drzwi w hostelu otwiera mi jeden z właścicieli tego przybytku – jak bardzo się zdziwiłem, że jest to po prostu mieszkanie na 3. piętrze w kamienicy – całość miała tylko 3 pokoje gościnne (dwa wieloosobowe i mój dwuosobowy), 2 pomieszczenia dla pracowników, kuchnię, łazienkę, toaletę i palarnię. W życiu nie widziałem czegoś tak mikroskopijnego. W Madrycie też mieszkałem w czymś podobnym, ale tam tego typu lokal zajmował całe piętro, a nie jedno mieszkanie. Co by nie mówić, Hostel Fresh był naprawdę nieźle i nowocześnie wyposażony, bardzo przypadł mi do gustu. Jedyną niedogodnością był fakt, że drzwi do tego mieszkania była zamykane na klucz i przy każdym wyjściu / wejściu ktoś z obsługi musiał czuwać na posterunku odźwiernego. Na recepcji pracowała młoda dziewczyna mówiąca w miarę komunikatywnie po angielsku, wspomagała się rosyjskim, ale z dogadaniem się nie było problemów.
Jeśli myślicie się, że teraz pora na nocleg, to jesteście w błędzie – po kąpieli i rozpakowaniu bagażu przyszła pora na Moskwę nocą. Już wcześniej upatrzyłem sobie klub, który chciałem odwiedzić, wszystko oznaczyłem na mapce i przygotowałem podręczne wydruki z Google Maps. Do lokalu Central Station pieszo szło się góra 20 minut, droga była nieskomplikowana, wyszedłem z hostelu ok. 1 w nocy, na ulicach praktycznie pustki, za to na jezdni samochody pędziły jak szalone. Moskwa pod tym względem bije na głowę nawet takie Car City, jak mówią o Los Angeles! Tutaj ruch samochodowy ma niesamowite natężenie w dzień i w nocy. Na szczęście dla pieszych jest bardzo dużo przejść podziemnych, bo inaczej przejście przez jezdnię byłoby wręcz niemożliwe. Ulice są bardzo szerokie, mają po wiele pasów a kierowcy jeżdżą niesamowicie szybko. Kiedy już dotarłem do Central Stadion na miejscu przeszedłem niemalże kontrolę osobistą przeprowadzoną przez ochronę. Z mojej torebki wszystko zostało wyłożone na tackę, pan zaglądał do pojemniczka w płynem do soczewek, szperał w opakowaniu z chusteczkami czy gumami do żucia. Widziałem, że dziewczynie stojącej w kolejce za mną sprawdzał portfel i przeglądał jego zawartość. Można poczuć się nieswojo, ale to jest cena, jaką płaci się w tym kraju za bezpieczeństwo. Jak się później przekonałem, w każdym sklepie czy lokalu była ochrona, nawet w kawiarni Starbucksa Coffee. Teraz przyszła pora na zabawę w rytmach disco rusco, można czuć się nieco nieswojo przy takiej muzyce, ale w końcu jestem w Rosji. Nieco po godz. 3 czasu lokalnego postanowiłem już udać się odpocząć, bo w końcu rano czekało na mnie wielkie miasto – mimo że zegar biologiczny podpowiadał mi, że jest dopiero 1 w nocy. Zupełnie nie mogę pojąć, dlaczego między Warszawą a Moskwą są 2 godziny różnicy czasu a między Warszawą a Paryżem różnicy czasu nie ma, mimo że jest dalej. To dopiero zagadka!
Kolejny dzień to sobota, pogoda od rana piękna, rano wprawdzie na niebie jest trochę chmur, ale później aż do wieczora świeci słońce, po śniadanku w MC (testuję kanapkę Big Breakfast Roll i kawę z lodami) idę wolnym krokiem w kierunku Placu Czerwonego. Mijam monumentalne budynki, wszystkie gmachy są dość niskie, ale szerokie, połyskują złote kopuły cerkwi, tłum zmierza do pracy, bo to jak się dowiaduję sobota pracująca. Przy Lubyance na olbrzymim rondzie pozostałości po uroczystości zaprzysiężenia Vladimira Putina na prezydenta Rosji. Aby przedostać się na drugą stronę tego ruchliwego skrzyżowania trzeba przejść podziemiem – oprócz wejścia do stacji metra znaleźć tam można także sklepiki / kioski ze wszystkim – są papierosy, alkohol, słodycze (w Rosji bardzo popularne są rogaliki Seven Days), napoje, souveniry, bielizna, rajstopy i wszelkie inne mydło i powidło. Przypomina to nieco nasze przejście pod rotundą, z tym, że tam takiego tłoku przy owych pawilonach nie ma. Po wyjściu na ulicę znajduję pocztę, okazuje się, że kolejka nie jest zbyt duża i zdobywam znaczki na widokówki. Nie mam pewności, czy mają je uliczni straganiarze, będę więc zabezpieczony. Panienka z okienka była dość młoda i biegle mówiła po angielsku (przede mną obsługiwała Francuzkę i słyszałem ich rozmowę), nabyłem znaczki i wyszedłem z budynku. Naprzeciwko poczty znajduje się GUM – największy i najelegantszy rosyjski dom handlowy – to taka handlowa z drogimi butikami stylizowana na XIX wiek. Połyskuje złoto, jest elegancko, a wśród turystów dominują oczywiście Japończycy. Wszyscy robią sobie zdjęcie przy fontannie położonej w środku pawilonów handlowych. Obsługa nie ma jeszcze wiele pracy i widać, że się jej nudzi. Wolnym krokiem opuszczam ten okazały gmach i jestem wreszcie n a Placu Czerwonym. Teraz już wiem, skąd wzięła się ta nazwa – otóż wszystkie budynki znajdujące się w jego bezpośredniej bliskości są barwy mocno czerwonej. Najbardziej podoba mi się katedra bł. Wasyla z bajecznie kolorowymi wieżyczkami i kopułami, to taka bajkowa budowla, jakby wyrwana z nie z tego świata. Obok majestatyczny Kreml i mauzoleum Lenina. Niestety, dla zwiedzających większość atrakcji jest niedostępna, bo dopiero trwają porządki po uroczystościach związanych z Dniem Zwycięstwa 9 maja, o czym przypominają plakaty na całym mieście. W drodze powrotnej na lotnisko Szeremetiweo stał młody skaut i wręczał przechodzącym pasażerom pomarańczowo-czarną wstążkę w paski – symbol zwycięstwa ZSRR nad faszystowskimi Niemcami. Po serii pamiątkowych fotografii przechodzę w dół wybrukowanym placem ku rzece Moskwie. Tuż przy niej oczywiście potężna arteria samochodowa, nie słyszę własnych myśli, na ulicy jest olbrzymi ruch. Przez około 40 minut spaceruję wzdłuż Kremla, podziwiam elementy warowne i konstrukcję tej fortecy. Moim oczom ukazuje się także moskiewski grób Nieznanego Żołnierza tuż przy ścianie Kremla. Wartę pełnią żołnierze a liczne wycieczki szkolne składają wieńce kwiatów. Z tego, co zauważyłem, to obowiązywały czarne spodnie / spódnice i białe bluzki / koszule dla uczniów. Tuż obok znajduje się rozległy park, na rabatach kwitną kolorowe tulipany, spora ilość fontann umila czas zwiedzającym. Żegnam się z okolicą Kremla i zmykam ku najsłynniejszemu deptakowi Moskwy, jakim jest ulica Arbat. Witają mnie odrestaurowane kolorowe kamienice, na parterze których znajdują się liczne kawiarnie, sklepy z pamiątkami oraz banki i apteki – w Moskwie tych ostatnich jest pod dostatkiem, są prawie na każdym rogu. Na trotuarze dużo spacerujących przechodniów, wśród nich kręcą się uliczni artyści (malarze), rozbrzmiewa muzyka. Ciekawą kawiarnią jest „Mu”, przed lokalem stoi figurka łaciatej krowy i całe wnętrze jest tak wystylizowane. Jest też moja ulubiona sieciówka Starbucksa Coffee, gdzie zaopatruję się w kubek z rysunkiem z Moskwy, oraz Dunkin’ Donuts – widzę, że menu tutaj jest sporo bogatsze niż w Niemczech, do torebki ląduję smakowite kolorowe pączki, na których namalowane są uśmiechnięte buźki. Ulica jest dość długa, a na jej końcu znajduje się restauracja McDonald’s – pora na deser – sezonowy shake o smaku mango i ciasto wiśniowe. Przy okazji wypisuję widokówki i wrzucam jest do skrzynki na pobliskiej poczcie – ciekawe, kiedy dotrą do Polski. Zaraz za fast-foodem jest dość spory supermarket, co bardzo mnie cieszy, bo do tej pory miałem okazję jedynie obejrzeć małe osiedlowe sklepiki o nazwie „produkty” (od razu przypominają mi się czeskie „potraviny”) – na wejściu przeżywam niezły szok – tuż za drzwiami ustawiony jest automat z soczewkami Acuvue – po wrzuceniu odpowiedniej kwoty i wybraniu szkieł kontaktowych można cieszyć się ostrością widzenia, bardzo fajna sprawa, u nas soczewki dostępne są tylko w salonach optycznych i niektórych aptekach, widzę, że wybór jest dość spory. Podobny automat widziałem jeszcze później na lotnisku. Wybór towarów w markecie niestety nie rzuca na kolana, by upolować jakieś nowości i bardziej wyszukane produkty, które zawsze przywożę z zagranicy, trzeba byłoby pewnie jechać do Auchan na przedmieściach Moskwy, ale kiedy myślę o długiej podróży trolejbusem, to mi się skutecznie odechciewa. Po wyjściu ze sklepu kieruję się na Nowy Arbat – to taka potężna arteria, po której obu stronach znajdują się domy towarowe – jeden z nich jest niesamowicie długi, z głośników nad promenadą usłyszeć można „Radio Arbat”, spaceruję w cieniu i po dłuższej chwili docieram rozstaj dróg, za mostem widać perełkę architektury okresu socjalizmu, czyli „pałac kultury” – w Moskwie jest takich bodajże 7, nazywane są one siostrami Stalina, bo to za czasów tego radzieckiego dyktatora wznoszone tego typu budowle. Warszawa także dostała taki w darze od Wielkiego Brata ze Wschodu. Po dłuższym spacerze pora wracać do hostelu – trzeba odpocząć i nabrać sił. Dopiero wieczorem po sieście ruszam na miasto – w metrze ok. godz. 22 jest naprawdę tłoczno, widać, że miasto żyje. Podoba mi się to – w Polsce o tej godzinie w wagonikach podziemnej kolejki spotkać można tylko imprezowiczów, najczęściej są to pijani dresiarze lub pseudoartyści ulicy z długimi włosami i gitarą w ręku. Tutaj przekrój społeczeństwa jest zdecydowanie szerszy. Podziwiam zadbane stacje metra, odwiedzam Dworzec Białoruski, z którego odjeżdżają pociągi międzynarodowe do Polski. Przypominają mi się dawne czasy, kiedy marzyłem, by pojechać „Polonezem” do Rosji – teraz cenię sobie jednak komfort i szybkość, lot trwa niecałym 2 godziny, a pociąg jedzie prawie 2 dni. Ale koleją transsyberyjską nie pogardzę ;)
Kolejnego dnia leniwie rozpoczynam poranek. W nocy była nurza, na ulicy jest mokro, ale na szczęście nie ma dużo kałuż, więc ochlapanie przez pędzące auta mi nie grozi. Tym razem w planach Kamergersky Pereulok i Kuznetsky Most. To takie dość snobistyczne ulice w pobliżu Teatru Wielkiego (Bolshoy Teatr), przy których znajdują się butiki i salony renomowanych marek – jest więc D&G czy Chanel. Pogoda zbytnio nie sprzyja, więc na dworze ludzi jest mało, miasto wyraźnie straciło impet, chociaż na głównych prospektach auta dalej pędzą bez opamiętania. Oddalam się od okolicy Placu Czerwonego, mijam rzekę Moskwę z kursującymi po niej stateczkami wycieczkowymi i zagłębiam się w mniej znaną okolicę, widzę ludzi wychodzących z cerkwi, handlarki ikon i dewocjonalia, trochę żebraków, popa w swoich powłóczystych szatach i zwykłych mieszkańców rosyjskiej stolicy. Tutaj świat jakby trochę stanął w miejscu, życie toczy się wolniej, zagląda też mnie turystów. Co zwraca uwagę to fakt, że w Moskwie jest czysto, nie me tyle brudu i śmieci na ulicach, co w Polsce. Czas na obiad, nie będę tu oryginalny moim wyborem, znów odwiedzam McDonald’s – cóż, typowych restauracji z rosyjskim jedzeniem nie udało mi się spotkać, zdecydowanie przeważają tradycyjne kawiarnie (nazywane tutaj „coffee house” lub „kofeinia”). By spróbować czegoś bardziej „regionalnego”, decyduję się na kanapkę „Beef A La Russ” z ciemnego pieczywa – smakuje naprawdę nieźle! Co do cen w tej sieci, to są o dziwo zbliżone do polskich realiów. Po południu czas na Galerię Tietriakowską z jej zbiorami, najbardziej zainteresował mnie jednak pan stojący przed budynek z małą małpką w ubranku i kolorową papugą na ramieniu. Można było sobie oczywiście robić z nim zdjęcia za stosowną opłatą. A ja myślałem, że takie obrazki to tylko na Gibraltarze.
Wskazówki zegara kręcą się nieubłagalnie, zbieram się więc do hostelu po walizkę i zmykam do metra, muszę odstać chwilkę w kolejce do kasy, bo automaty sprzedają tylko zwykłe jednorazowe bilety, a ja potrzebuję też specjalnego kwitu na przewóz bagażu. Jedna przesiadka na stacji Prospekt Mira i tym razem jadę do Dworca Białoruskiego (w Moskwie nie ma jednego głównego dworca kolejowego – jest ich kilka – każdy jest stacją końcową dla pociągów przyjeżdżających z danego kierunku – jest więc np. Dworzec Kijowski, Jarosławski czy Smoleński). Nie mam ochoty na spędzenie 3 godzin w komunikacje, wybieram się droższą, ale jakże wygodniejszą formę pociągu Aeroexpress, który bez zatrzymywania się w 35 minut pokonuje trasę na lotnisko Szeremetiewo – koszt to 320 rubli. Jestem na lotnisku przed godziną 18, mam jeszcze godzinę do rozpoczęcia odprawy, pogrążam się w obserwacji nieco egzotycznych podróżnych (widać, że Moskwa to ważny węzeł tranzytowy do Azji) a później w lekturze lokalnej prasy – „Moscow Times”. 2 godziny przed odlotem rozpoczyna się odprawa – dostaję ładną kartę pokładową z logo Aeroflotu, bo to z nimi LOT ma umowę dwustronną na przeloty z / do Rosji. W paszporcie przy wizie kolejna pieczątki, tym razem potwierdzająca wyjazd z kraju. Lotnisko jest dość ponure, w szaro-czarnych barwach, na szczęście po kontroli bezpieczeństwa moim oczom ukazuje się zgoła inny widok – biel rzuca na kolana, sporo sklepów duty free, kawiarni i większa restauracja na górze. Z laptopem zajmuję miejsce w strefie tranzytowej, tylko tam jest gniazdko elektryczne, do którego mogę podłączyć komputer – bez baterii wytrzyma co najwyżej 5 minut. Sprawdza prace moich uczniów ze szkoły językowej, czas dość szybko mija, zbliża się godzin 20:30 czasu lokalnego, udaję się więc do bramki. Przy wyjściu 43 jest wprawdzie już pracownica obsługi naziemnej, ale boarding zaczyna się z poślizgiem. Wśród pasażerów zauważam Adama Darskiego Nergala – pewnie pamiętacie jego gorący romans z Dodą i walkę z chorobą. Wraca z Moskwy z jakiś znajomym, wygląda na żywo zupełnie normalnie, na pewno nie zależy mu na rozgłosie. Tym razem boarding przez rękaw, tradycyjne safety demo i wreszcie odlot do Warszawy. Za mną siedzi grupka podchmielonych rubasznych panów w wieku około 40 – 50 lat. Zwłaszcza ten siedzący za mną jest dość pokaźnych rozmiarów i przy wstawaniu chwyta za mój fotel, przez co dość często mną zarzucało do tyło. Panowie są rozbawieni i zachowują się dość głośno, mnie te ich rozmowy i śmiechy dość mocno przeszkadzają w lekturze prasy, ale po kilku głębszych (oczywiście z menu wybrali też alkohol) trochę się uspokajają. Nie przeszkodziło to im jednak w podrywie stewardess, które muszą na różne sposoby się od nich odpędzać. Współczuję im szczerze takich bezpośrednich i nachalnych pasażerów. Przy okazji wyszło na jaw, że jedna ze stewardess była na pokładzie feralnego lotu z kapitanem Wroną na pokładzie. Panowie podpytują ją, jak to wyglądało od kulis. Podziwiam tą panią, że mimo takich traumatycznych przeżyć nadal lata! Cóż, i takim oto sympatycznym akcentem kończę opowieść o wizycie u Moskali, jest godzina 21:00 czasu lokalnego, lądowanie na Okęciu wyznacza koniec trasy. Game over…






1 komentarz:

  1. Zapowiada się ciekawie....:) czekam niecierpliwie na kolejną część!

    OdpowiedzUsuń