¡Bienvenidos, Tenerife! / 06.06.2012 - 09.06.2012


Najwyższy czas, by odwiedzić jeden z moich ulubionych krajów w Europie – mam tutaj na myśli Hiszpanię. W ubiegłym roku nie udało mi się odwiedzić Półwyspu Iberyjskiego, postanowiłem to więc nadrobić i jeszcze we wrześniu 2011 zarezerwowałem sobie bilet lotniczy na długi weekend przypadający na okres Bożego Ciała w czerwcu 2012. Wprawdzie nie był to klasyczny Półwysep Iberyjski, ale Wyspy Kanaryjskie na Atlantyku – moje pierwsze wczasy spędziłem 4 lata temu na osławionej przez "Pamiętniki z wakacji" Gran Canarii, teraz wybrałem zaś największą wyspę z archipelagu, czyli Teneryfę. Odlot tradycyjnie nastąpił z Berlina linią easyJet, z Warszawy oprócz sezonowych czarterów nie sposób się dostać na Kanary. W liniach easyJet panuje zasada – im wcześniej, tym taniej, warto o tym wiedzieć, bo w konkurencyjnych liniach Ryanair czy WizzAir często najtańsze bilety pojawiają się w systemie rezerwacyjnym na około miesiąc / dwa miesiące przed podróżą!
Odlot na Teneryfę (lotnisko Tenerife Sur – TFS, jest jeszcze lotnisko położone na północy wyspy Tenerife Norte - TFN) planowo miał nastąpić 3 dni po otwarciu nowego portu lotniczego Berlin Brandenburg International BER, z powodu opóźnień w odbiorze otwarcie nowego lotniska dla metropolii Berlin zostało przełożone na marzec 2013 roku, a ja po raz kolejny odlatywałem ze starego poczciwego lotniska Berlin Schönefeld. Nie jestem fanem tego portu lotniczego, Tegel też nie jest lepsze, terminale są w barwach żółto-szarych, ale że siatka połączeń z Niemiec jest znacznie bogatsza niż ta z Polski, to nie pozostaje mi nic innego jak wybierać tamtejsze lotniska. Ponieważ odlot był rozkładowo zaplanowany na godzinę 11:30, wybrałem po raz kolejny ofertę przewoźnika Polski Bus – bilet autokarowy na trasie Warszawa (Metro Wilanowska) – Berlin (lotnisko SXF) kosztował mnie raptem 30 zł. Kupowałem go jednak w dniu wrzucenia do systemu nowej puli biletów, kolejne mogły być już droższe.
Autokar przyjechał na pętlę autobusową o czasie, pasażerów nie było zbyt wielu, więc mogłem swobodnie rozłożyć się na dwóch siedzeniach i spróbować zasnąć, bo to kurs nocny. 2 dni wcześniej otwarto kolejny fragment autostrady, miałem zatem okazję wypróbować nową trasę. Najgorsze są długie ponad półgodzinne postoje w Łodzi i Poznaniu, bez zatrzymywania się autokar dojechałbym na miejsce znacznie szybciej. We wtorkowy wieczór nad Warszawą wisiały chmury, ale okazało się, że w Wielkopolsce pięknie świeciło słońce – było na tyle silne, że uniemożliwiło mi śledzenie tranzytu Wenus na słońcu. Kiedy nad ranem zobaczyłem drogowskaz do zajazdu "Złota Grota" w gminie Torzym aż zadrżałem – czyżby kierowca wzorem poprzednika znów chciał zaproponować turystom śniadanko w towarzystwie oszukańczej kelnereczki o urodzie Shazzy? Na szczęście dłuższy postój był na stacji Orlenu, moje obawy okazały się być płonne. Punktualnie o godzinie 8 rano (pół godziny przed czasem) wysiadłem tuż naprzeciwko głównego wejścia do terminala pasażerskiego lotniska Berlin Schönefeld. W terminalu B pomalowanym na pomarańczowo przeznaczonym jedynie dla pasażerów linii easyJet jest dość tłoczno, w Berlinie jest baza tego brytyjskiego przewoźnika, wiele samolotów startuje o podobnych godzinach. Mam jeszcze ponad godzinę do rozpoczęcia odprawy, konsumuję smaczne śniadanko w bistro Marche, przepakowuję nieco bagaż i zajmuję miejsce w pobliżu stanowisk check-in. Moje pierwsze przypuszczenia okazały się słuszne, wokół mnie dominują Polacy, są to przede wszystkim rodziny z małymi dziećmi. Reaguję na takich współpasażerów alergicznie, jak na złość okazuje się, że wszyscy lecą na Teneryfę. OK, powinienem być dumny, że Polacy stają się coraz bardziej mobilni, sami organizują sobie pobyt zagranicą i ruszają w podróż, zdaję sobie jednak sprawę, że na tym ich samodzielność się kończy. Kłania się nieznajomość języka, a swoim prostackim zachowaniem (nie wspomnę już o stroju – skarpety i sandały oraz reklamówka w ręku to klasyka gatunku; są też dziewczyny prosto z solarium z różowymi akcesoriami na sobie i ich partnerzy – macho z osiedlowej siłowni z obowiązkowym tatuażem na nodze!) robią nam niezła wizytówkę, akurat w dobie Euro 2012. Staram się jakoś ich ignorować i oczywiście pod żadnym pozorem nie zdradzam swojej narodowości. Na szczęście nie mam z tym większego problemu, większość i tak nie bierze mnie za Polaka, jak kiedyś polska konduktorka w pociągu BWE, która zaczęła mówić do mnie po angielsku :)
Sama odprawa mija bezproblemowo, nadaję bagaż rejestrowany, przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa i oczekuję na odlot, 45 minut przez odlotem rozpoczyna się boarding, tym razem z gate 58, który zlokalizowany jest na poziomie -1. Wchodzimy bezpośrednio do samolotu, widzę, jak pracownice lotniska przechwytują pasażerów z ponadwymiarowym bagażem podręcznym i nalegają na zapłatę „haraczu”. Kiedy wchodzę na pokład większość miejsc jest już zajęta, zajmuję miejsce w siódmym rzędzie przy przejściu po prawej stronie. Obok mnie siedzi niemieckie małżeństwo w średnim wieku, para przez całą drogę nie sprawiała żadnych problemów, w przeciwieństwie do niemowląt i małych dzieci na pokładzie, które już z chwilą oderwania się samolotu od powierzchni ziemi zaczęły swój koncert – główny repertuar to krzyk i wręcz zanoszenie się płaczem. Tak było przez całe 5,5 godziny lotu, moje uszy i głowa znalazły się na skraju wyczerpania. Dobrze, że byłem jeszcze w stanie skupić się na lekturze prasy niemieckiej czy rozwiązywaniu zadań ze statystyki matematycznej na nadchodzący egzamin. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego młodzi rodzice decydują się na dość dalekie podróże z takimi maleństwami…
Po 5 godzinach bardzo gładkiego lotu kapitan włącza sygnalizację zapięcia pasów (a propos – kiedy załoga zorientował się, że większość pasażerów to Polacy, włączali także zapowiedzi z taśmy w języku polskim – pierwszy raz słyszałem standardowe komunikaty tej linii w języku polskim i zastanawia mnie, kto je przetłumaczył, bo była to fatalne kalka językowa), pasażerom siedzącym po lewej stronie ukazuje się górzysta wyspa, ci siedzący po prawej stronie mają przed sobą jedynie Ocean Atlantycki, przez co można odnieść wrażenie, że samolot będzie za chwilę wodował. Jeszcze parę minut tej karuzeli i już lądujemy na pasie startowym. Bienvenidos, Teneryfa!
Rozpalone słońce wita tłum turystów, wchodzimy na teren lotniska i dwóch latach przerwy znów widzę charakterystyczne żółto-czarne barwy hiszpańskiego systemu informacyjnego na lotniskach. Dość długo czekam na bagaż, pora zmienić ubranie na lżejsze i udać się na przystanek autobusowy. Wszystko jest bardzo dobrze oznakowane, nie sposób się zgubić. Z poszczególnych stanowisk odjeżdżają autobusy w różnych kierunkach, wszystko jest czytelnie rozpisane. Ponieważ autobus 450 jadący bezpośrednio do mojego kurortu Playa de las Americas będzie dopiero za 40 minut, wsiadam w inną linię jadącą do Los Cristianos tam przesiadam się w inny pojazd. Warto jeszcze na lotnisku zaopatrzyć się w darmową mapkę wyspy, to bardzo ułatwia poruszanie się po Teneryfie. Dość szybko docieram do hotelu Mar Ola Park, obiekt jest całkiem przyzwoity, ma podgrzewany basen (duży plus!), niedaleko znajduje się supermarket a parę metrów dalej jest spora piaszczysta plaża.


Po rozpakowaniu się i zabiegach kosmetycznych ruszam ku oceanowi. Zupełnie przypadkiem wybieram najbardziej reprezentacyjną ulicę miasta, gdzie znajdują się najlepsze butiki, jest też centrum handlowe i moja ulubiona Zara. Zakupy w tym sklepie w Hiszpanii wywołują u mnie prawdziwy dreszczyk pozytywnych emocji. Wybór ubrań jest bowiem znacznie większy a ceny niższe. Wprawdzie nie znalazłem tych rzeczy, które wypatrzyłem sobie w ich internetowym katalogu, ale i udało mi się upolować kuse jeansowe szorty – coś w stylu tych, które miał na sobie podczas spaceru na Lazurowym Wybrzeżu domniemany kochanek Lagerferlda Baptiste Giabiconi. Zainteresowanych odsyłam do zdjęć. Szukałem czegoś takiego od dłuższego czasu, bardzo cieszę się, że dostałem coś w podobnym guście. Kiedyś cierpiałem na kompleks grubych ud, ale od pewnego czasu się to zmieniło i eksponuję moje długie nogi bez nadmiernej krępacji. Po wieczornych zakupach w Zarze czas na jej młodszą siostrę Bershkę, tym razem wychodzę ze sklepu z cienkim niebieskim plecakiem treningowym. Zahaczam jeszcze o perfumerię (na Kanarach z racji przepisów podatkowych znacznie tańsze są perfumy) i wypróbowuję najnowsze zapachy Dolce & Gabbana (The One Sport & Light Blue Dreaming in Portofino), ale jakoś do mnie nie przemawiają. Na razie pozostanę przy moich D&G The One Gentleman. Zapada zmrok, rozświetlają się latarnie, na palmach i drzewach zawieszone są kolorowe lampki i ozdoby, wokół dużo iluminowanych fontann, szerokimi marmurowymi i granitowymi trotuarami suną elegancko ubrani turyści na wieczorną kolację, po ulicy bezszelestnie poruszają się białe taksówki, czuć, z głośników dudni muzyka, czuć, że kurort żyje. Jest już całkiem ciemno, kiedy docieram nad brzeg wzburzonego oceanu, dawno tam nie byłem, ale specyficzny zapach morskich fal sprawia, że wspomnienia z Gran Canarii wracają w mgnieniu oka. Spaceruję po nabrzeżu, jest wyjątkowo skaliste, wdycham świeże powietrze i cieszę się chwilą. Teraz pora na spacer nadmorskim bulwarem – po lewej stronie mam linię brzegową, jest dość urozmaicona, znajdziemy tam albo kamienie, albo krótkie piaszczyste plaże z ciemnym piaskiem, bo wyspa jest pochodzenia wulkanicznego. W oddali na horyzoncie migocze złowrogo łańcuch górski wraz z najwyższym szczytem Hiszpanii – Tede. Po prawej stronie mijam restaurację McDonald’s, w której zamawiam wieczorne cappuccino, idąc dalej raz za razem napotykam się na kolejną restaurację lub bar, wszystkie są już raczej zamykane, bo jest godzina 23. Na nadmorskiej promenadzie nie widać zbytnich tłumów, jest raczej pusto, chociaż pogoda zachęca do spacerów, są 23 stopnie Celsjusza, jest tu na tyle ciepło, że nie trzeba zakładać nic na t-shirt, żadnego pareo czy sweterka. To właśnie zapamiętałem z Gran Canarii. Docieram do małego drewnianego pomostu, który prowadzi na większą piaszczystą plażę z parasolami w hawajskim stylu (identyczne są na Majorce), tuż obok biegnie też główna droga połączona z deptakiem dla pieszych. Po drodze mijam kilka nocnych lokali, z wnętrz dudni wprawdzie muzyka, a w środku zionie pustką, to chyba jeszcze znak, że sezon się na dobre nie rozpoczął. Podczas całego pobytu widziałem przede wszystkim emerytów i rodziny z dziećmi, młodzieży czy par w sile wieku ani widu, ani słychu – pamiętajmy jednak, że mamy dopiero początek czerwca. Po długim spacerze powracam do hotelu i zapadam w błogi sen.
Poranek wita mnie pięknym słońcem i przyjemną temperaturą – biorę prysznic, wdziewam garderobę i biorę się za komponowanie śniadania – w apartamencie mam rewelacyjnie wyposażony aneks kuchenny, jest więc możliwość, by na spokojnie wszystko sobie przygotować. Poprzedniego dnia w supermarkecie nabyłem absolutny hit – pitny jogurt cynamonowy firmy Celgan – polecam wszystkim serdecznie! Ciekawie smakują także czekoladowe płatki w kształcie postaci z kreskówki „Simpsonowie”, po raz kolejny degustuję jogurt cuajada czy deser crema catalana i flan. Kuchnia hiszpańska nie przestaje zaskakiwać – jedyną niedogodnością jest fakt, że zdecydowaną większość jogurtów czy deserów można kupić tylko w czteropaku. Cena na opakowaniu obejmuje cztery sztuki produktu, nie wolno ich rozdzielać, aby zmieszać smaki. Podobnie rzecz ma się we Francji. Nie rozumiem zbytnio tego fenomenu, szczególnie godzi on we mnie jako poszukiwania wszelkich nowinek i mocno egzotycznych smaków niedostępnych w Polsce. Dobrze, że nie we wszystkich krajach ten proceder jest uskuteczniany, bo inaczej nic bym nie skosztował. Ciężkie jest życie singla w tym zakresie.

Po sytym posiłku ruszam na plażę – wybieram tą dalej położoną przy drewnianej kładce, gdzie poprzedniego wieczora zakończyłem mój „paseo nocturno”. Miasto dopiero budzi się do życia, sklepy, stoiska z pamiątkami czy restauracje są jeszcze zamknięte, nie ma nawet gdzie wypić porannej kawy – coś nie do pomyślenia np. we Włoszech, gdzie poranne espresso na szybko przy barze to niemal rytuał. Kocham takie klimaty, do tego zapach francuskiego pieczywa, zapach świeżej farby drukarskiej unoszącej się nad gazetami i to tempo szybkiego miasta. Tutaj czas płynie wolniej, niestety o dziwo chmury niekoniecznie wolniej się poruszają i parę minut po godzinie dziewiątej rano słońce jest przykryte sporą warstwą białego puchu. Na szczęście w sukurs przychodzi mi otwierany o godzinie 10 McDonald’s, gdzie przy porannej kawie i ciastku o nazwie Milka redondo (z hiszp. rondo – bardzo często to słowo występowało na drogowskazach i tablicach w Los Angeles) przypominającym naszą oponkę z czekoladą i wiórkami miło spędzam czas oczekując na wyjście słonecznych promieni. Moje prośby zostają wysłuchane i pół godziny później wyleguję się już na plaży w Playa de las America. Po południu w drodze do hotelu pora na zakup pamiątek, polecam kupować z dala od głównej promenady, bo mogą być nawet kilka razy droższe niż w innym punkcie. Tradycją jest już wysłanie widokówki do mojej germanistki z LO – to były czasy! Po zakupie souvenirów czas na jedzonko, w McDonald’s delektuję się pomidorowym chłodnikiem gazpacho i kanapką Snack Wrap Grilled Beef, u nas czegoś takiego nie było do tej pory w ofercie. Po odpoczynku przychodzi czas, by udać się na hotelowy basen, jest na powietrzu a woda w nim jest podgrzewana, co zdecydowanie poprawia komfort kąpieli. Korzystało z niego bardzo mało gości, mam więc pełną swobodę ruchów w wodzie. Po wysiłku na kolację serwuję sobie quiche z szynką i serem. Palce lizać!
Kolejny dzień nie różni się prawie wcale od dnia poprzedniego, uzupełniają go jedynie nocna secja clubbingu, a właściwie jej nieudana próba, bo okazuje się, że na Teneryfie życie nocne na początku czerwca praktycznie nie istnieje. Ciekawie było jedynie w jednym lokalu, który zorganizował imprezę „aloha” w hawajskim stylu, każdy gość przed wejściem dostawał od hostów (nie wiem, czy tak można pisać po polsku, ale skoro jest hostessa, to czemu ma nie być hosta – z angielskiego - lub nawet hosterów :-P) sznur kwiatów do założenia na szyję. Ach, Waikiki, nie ukrywam, że też chciałbym kiedyś polecieć do 50. stanu USA. W pierwszej kolejności jednak czekam na ofertę promocyjną do Miami.

Czas minął szybko, w sobotę po lekkim śniadaniu i spakowaniu bagażu wybieram się na krótki spacer na plażę, trzeba pożegnać się z Oceanem Atlantyckim, nie wiadomo na jak długo. Tak się składa, że akurat pogoda zaczyna się psuć, na niebie pojawiają się chmury, więc o opalanie może być ciężko. Ale szanowni wczasowicze, nie zrażajcie się – nawet jeśli nie widzicie bezchmurnego nieba, to na Kanarach słońce operuje pod ostrym kątem i z pewnością szybko wasza skóra nabierze upragniony brązowy odcień. Sam byłem zdziwiony, że tak szybko nie złapało! Nadeszła chwila pożegnania z Teneryfą, autobusem spod hotelu za 1,90 euro dojeżdżam po około 20 minutach pod halę odlotów lotniska Reina Sofia. Mam jeszcze trochę czasu do otwarcia odprawy, rozluźniam więc obolałe nogi na wygodnych lotniskowych krzesłach. Przed stanowiskami ponownie kłębi się tłum Polaków, tym razem jest także dość dużo Niemców i grupka Hiszpanów lecących do Berlina – stamtąd mają udać się do Polski na Euro. Nie spotykam żadnej znanej mi twarzy z środowego lotu, wynika z tego, że turyści latają tutaj na minimum tydzień a nie na 3 dni jak ja. Większość moich podróży odbywa się jednak w ekspresowym tempie, bo nie mogę pozwolić sobie na zbyt dużo wolnego, poza tym szybko się nudzę, wolę podróżować częściej a krócej.
Boarding przebiega powoli, panie z służby lotniska są skrupulatne, proszą o przepakowanie się do jednej sztuki bagażu podręcznego, dużo pasażerów musi też umieszczać swoje walizki w przygotowanych do tego celu metalowych pojemnikach o wymiarach dozwolonego bagażu podręcznego. Zaletą linii easyJet jest to, że nie ma limitu wagowego a jeden z wymiarów bagażu jest o 5 cm większy niż u konkurencji. Wreszcie wzbijamy się w powietrze, w tym czasie wypogodziło się i podziwiam łagodny start samolotu tuż nad oceanem. Nietypowa jest też trasa samolotu – nie lecimy od razu w kierunku Hiszpanii, lecz mijamy Maderę, następnie lecimy wzdłuż portugalskiego wybrzeża i kraju Basków i nad wodami terytorialnym Francji, dopiero tam wznosimy się nad kontynent. Kiedy lądujemy na Berlinem, w oddali widać strzelające w górę kolorowe fajerwerki – to znak, że reprezentacji Niemiec wygrała w pierwszym meczu turniej Euro 2012. Pół godziny przed czasem pilot łagodnie przyziemia i znów znajduję się w Berlinie, port lotniczy Schönefeld, jest godzina 22:10 czasu lokalnego. Gute Nacht, meine Damen und Herren!





2 komentarze:

  1. Nie szkoda Ci jadać w Mac`u? Nie lepiej spróbować czegoś lokalnego?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie, nie szkoda - jestem fanem Maca i zawsze staram się zjeść coś, czego nie ma w menu w Polsce. ;) A typowe hiszpańskie potrawy już próbowałem :]

    OdpowiedzUsuń