Shalom, Tel Aviv! / 10.07.2012 - 14.07.2012

Shalom! :] W grudniu korzystając z promocji PLL LOT (taryfa First Minute + brak opłaty za wystawienie etixa) nabywam bilet do Tel Avivu. Wyczytałem bowiem, że to miasto, które nigdy nie śpi, taki Nowy York nad Morzem Śródziemnym, odpowiednik hiszpańskiej Barcelony po drugiej stronie tego akwenu wodnego. Uwielbiam imprezowe klimaty, wyluzowaną atmosferę multi-kulti, cieszę się więc bardzo na wyjazd i przez pół roku odliczam dni do wyjazdu. Wreszcie nadchodzi ten dzień – 11 lipca wieczorem. Warszawa wciąż tkwi w upale, ale wieczorem jest znacznie lepiej. Lot jest nocny, Boeing 737-400 startuje bowiem z Okęcia dopiero o 22:55 jak przedostatni samolot przed ciszą nocną. Jak się okazuje, ma nieco egzotyczne towarzystwo, bo o podobnej porze startują nocne loty do Bukaresztu, Tbilisi i Kairu. Przed stanowiskami kontroli paszportowej tworzy się więc jedyna kolejka, bo do samej odprawy czy kontroli bezpieczeństwa specjalnie nie ma wielu pasażerów. Światła na lotnisku są mocna przygaszone, jest nienaturalnie cicho, mało odwiedzających, większość kiosków czy kawiarni już zamknęło swoje podboje. Myślałem, że skuszę się na jeden z nowych napojów w Coffee Heaven (które dla niewtajemniczonych jest na Lotnisku Chopina droższe niż w innych punktach w Warszawie – taka lotniskowa klasyka gatunku niestety), jednak pani informuje mnie, że już jest zamknięte. Niepocieszony dochodzę w okolice gate numer 15, tam jeszcze raz przed poczekalnią kontrola kart pokładowych. Wszystko u mnie w jak najlepszym porządku, więc teraz pozostaje tylko oczekiwać na boarding.
W specjalnie wydzielonej strefie na samym końcu terminala pasażerowie oczekują na lot LO151. Dominują obywatele Izraela, są też dwie grupki pielgrzymkowe Polaków z księżmi-przewodnikami. Tradycyjnie czuję się wyobcowany, widzę, że prawie nikt nie leci sam a w mojej kategorii wiekowej jestem jedyny – u mnie to już normalka. Przykro mi, że ludzie w moim wieku nie mogą czy też nie chcą pozwolić sobie na tego typu podróże, ale nic na siłę. Czas szybko mija i rozpoczyna się opóźniony o 10 minut boarding. Wejście do samolotu przez rękaw, a przy wejściu na pokład mała niespodzianka, bo leci z nami steward, którego zapamiętałem z lotu na trasie BUD-WAW w sierpniu zeszłego roku. Załoga pokładowa w Locie to niestety pracownicy w wieku (przed)emerytalnym, prezentujący swoje grnatowe mundurki rodem z PRL, nic ciekawego, doprawdy! Zawsze zastanawiam się, jak taka stewardessa będzie w stanie przeprowadzić ewakuację. Najmłodsze Stefki z Lotu widziałem na trasie SVO-WAW. Podróżujący nieco zaklinowali przejście, ale ja już zdołałem usadowić się na moim miejscu 7F przy oknie po prawej stronie, na początku kabiny. Czeka na mnie kocyk, poduszka i pompowany zagłówek z logo operatora PLAY. Miejsce pośrodku jest wolne a przy przejście siada młoda Żydówka – ma charakterystyczne rysy twarzy, pociągły nos i czarne włosy. Pora na moje ulubione zdanie „Personel pokładowy, proszę przygotować i zamknąć drzwi” – „Drzwi przygotowane i sprawdzone”. Chwilę później rozpoczyna się instruktaż bezpieczeństwa i startujemy. Pierwszy raz mam okazję startować w nocy z Warszawy, miasto wygląda pięknie, naprawdę mamy niezłą aglomerację. W oddali błyszczy Pałac Kultury i Nauki, widać wieżowce i elektrownie na Żeraniu. Po osiągnięciu wysokości przelotowej pora na serwis – w pierwszej kolejności swój posiłek otrzymują te osoby, które zamówiły wersję koszerną. W czarnych pudełkach stewardzi roznoszą im potrawy. Większość z nich jednak już śpi i nie jest zainteresowana konsumpcją posiłku. Dla reszty pasażerów przygotowano standardowe lotowskie bułki ze wszystkim, do tego oczywiście gorące i zimne napoje, biorę sok pomidorowy, białe wino i szybko uwijam się z bułką ;) Pora spróbować zasnąć, co oczywiście nie będzie łatwe, bo silniki pracują na całego. Wprawdzie światła w kabinie są przyciemnione, ale nadal nie śpię. Spoglądam na migające w dole światła i zastanawiam się, gdzie w danej chwili znajduje się samolot. Kapitan z kokpitu wcześniej poinformował nas, że lecimy nad Ukrainą. Ogromne połacie światła po około 3 godzinach lotu trafnie rozpoznaję jako Stambuł. Już niedaleko, teraz w dole widać tylko Morze Śródziemne. Pora na toaletę, chwilę później kapitan włącza sygnalizację zapięcia pasów i rozpoczynamy zniżanie do lotniska w Tel Avivie. Przez okno wciąż nic nie widać, bo cały czas lecimy nad wodą. Wreszcie zastępuje ostry skręt kadłuba w lewo i za oknami widać linię brzegową oraz pierwsze światła izraelskiej metropolii. Moim oczom ukazują się kolorowe neony, światła wieżowców i kolorowe lampy na pasie startowym. Lądujemy w Ziemi Świętej na lotnisku im. Ben Guriona, shalom!
Przez rękaw przechodzę do przestronnego terminala i przez ładnych parę minut kieruję się za oznaczeniami w kierunku kontroli paszportowej. Okazuje się, że kolejka jest dość spora, bo większość lotów do TLV przybywa w nocy, samoloty wracają bladym świtem do swoich macierzystych hubów. Przede mną w kolejce stoi prawdziwa mieszanka narodowości – są Brazylijki, Francuzi, Japończycy, Niemcy, Hiszpanie. Kolejki do poszczególnych stanowisk przemieszczają się nadzwyczaj szybko. Nadchodzi moja kolej, urzędnik z kontroli granicznej pyta o cel i czas wizyty i miejsce, w którym się zatrzymam. Pokazuję mu potwierdzenie rezerwacji, jest nieco zdziwiony, że przyleciałem sam na 3 dni, ale bez mrugnięcia okiem przepuszcza mnie dalej i na moją prośbę nie wbija mi stempla do paszportu. Z pieczątką z Izraela nie ma bowiem wstępu do większości krajów arabskich, paszport mam ważny jeszcze przez 6 lat, z pewnością będę chciał jeszcze polecieć do którego z krajów muzułmańskich lub przesiąść się np. na lotnisku w Doha, czemu miałbym więc zamykać sobie drogę do kolejnych podróży? Kiedy podchodzę do taśmy z bagażami, moja walizka akurat wysuwa się z sortowni, chwytam za nią i zdecydowanym krokiem zmierzam ku wyjściu „nothing to declare”, kiedy to podchodzi do mnie policjant i prosi o paszport – na pierwszej stronie mam z nim pieczątki ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, więc na nich skupia się jego uwaga. Potem spojrzenie na wizy do USA i Rosji, tym samym wydaję się dla niego podejrzany i zostaję zaproszony do specjalnego pokoju zwierzeń na przeszukanie walizki. Pan oznajmia, że szukają narkotyków. Trzepanie bagażu już wcale mnie nie dziwi, bo zawsze poza strefą Schengen moja walizka jest wybierana do wyrywkowej kontroli. Jak się dużo podróżuje, to najwyraźniej jest się w kręgu obserwacji służb specjalnych :-P Samo przeszukanie nie trwa długo, pan przegląda pobieżnie zawartość walizki, rozchyla kilka reklamówek i kosmetyczkę H&M, ale wszystko jest w porządku. Teraz pora na sporządzenie protokołu z przeszukania, który muszę podpisać, potrzebne jest także imię ojca i numer lotu – to taki gdyby kogoś z szanownych Czytelników to spotkało. Na deser pada sakramentalne „Welcom to Izrael, sir” i mogę opuścić posterunek straży granicznej. Wychodzę do obszernej hali przylotów, przed drzwiami na podróżnych czeka spory tłum, szkoda, że ja jeszcze nie doczekałem się, by ktoś po mnie wyjechał, ale taki już widać los samotnego podróżnika.
Mam jeszcze sporo czasu do odjazdu pociągu z lotniska do centrum miasta, zaglądam do kawiarni KAKAO, z zainteresowanie spoglądam na ceny, o których tyle nasłuchałem się przed wyjazdem – tak, są wysokie, Tel Aviv to jedno z najdroższych miast świata. Raz się żyje! Wychodzę przed terminal, mimo że jest już 5 rano, to na dworze wciąż jest ciemno – ale to inna szerokość geograficzna, więc tutaj słońce nie wschodzi latem tak wcześnie jak w Polsce. Uderza wilgotne i ciężkie powietrze, aż strach pomyśleć, co będzie w samo południe. Za 15 NIS kupuję bilet do miasta, zjeżdżam schodami ruchomymi na niżej położony peron i oczekuję na przyjazd kolejki, wzmacniam się o poranku ulubionym energetykiem Red Bull Sugarfree. Nowoczesny skład podjeżdża punktualnie, wraz ze mną do wagonu wchodzi dość sporo osób, nie zajmuję miejsca siedzącego, bo na następnej stacji HaHagana wysiadam. Stamtąd najbliżej mam do mojego hotelu Sun City Hotel na Allenby Street. Podczas jazdy dnieje, kiedy wysiadam po kilku minutach jazdy na zewnątrz jest już jasno i mogę ruszyć w kierunku miasta. Pierwsze wrażenie dość ponure, okolice centralnego dworca autobusowego to uboga i zapuszczona dzielnica, sporo śmieci na chodnikach, to typowo robotnicza okolica, o dziwo bardzo dużo czarnej ludności, czekają na busy, którymi najprawdopodobniej dojeżdżają do pracy. Moje pojawienie się budzi pewną konsternację, pewnie rzadko widzą tu białą osobę o tej porze paradującą z walizką. Przypomina mi się mój pochód z metra w Los Angeles do hotelu Carlton, kiedy to podróżowałem po USA z księżniczką Martą. Nie zapomnę chyba nigdy tego rozkrzyczanego tłumu Meksykanów w ich dzielnicy. Budynki w tej okolicy Tel Avivu są zdewastowane, opuszczone, brudne, po ulicach pędzą śmieciarki i służby porządkowe. Im bardziej zagłębiam się w miasto, tym lepiej, okolica staje się coraz bardziej zadbana, nowoczesna. Za skrzyżowaniem Allenby Street i Rothschild Boulevard możemy spodziewać już zupełnej cywilizacji. Po kilkuset metrach spaceru bez trudu odnajduję mój hotel, ale oczywiście jest jeszcze za wcześnie, by rozgościć się w moim pokoju. Dopiero co wybiła godzin a 6 rano, w przechowalni zostawiam więc bagaż i ruszam w kierunku Morza Śródziemnego, po drodze zatrzymuję się na kawę i ciastko. W samym Tel Avivie znajduje się bardzo dużo małych kafejek i sklepików oraz piekarni, które oferują swoje usługi 24 h na dobę, polecam, naprawdę warto korzystać. Jest dużo punktów z wyciskanymi sokami, przecierami, jogurtami czy lodami a także tanich knajp z typowymi dla tego kraju potrawami jak np. falafel. Sporą porcję dostanie się już nawet za 6 NIS, w bardziej eleganckim wnętrzu za taką przyjemność płaci się ok. 15 NIS. Za to uwaga na ceny innych artykułów w sklepach (także w supermarketach) – butelka litrowej wody mineralne to koszt ok. 8-11 NIS, soki owocowe 12 NIS, Coca-Cola w puszce 6 NIS, mały jogurt 5-8 NIS, batonik Snickers 6 NIS – ceny są kilkakrotnie wyższe niż w Polsce, na szczęście liczyć można dość łatwo, bo po złodziejskim kursie w kantorze (zdecydowanie polecam korzystanie z kart MasterCard czy Visa na miejscu – tam praktycznie wszędzie je akceptują – ważne – karta Maestro nie jest akceptowana, także w bankomatach nie działała) 1 PLN = 1 NIS (w przybliżeniu, wg kursu NBP 1 NIS = 0,86 PLN).
Z hotelu położonego przy jednej z głównych ulic Tel Avivu do plaży mam około 5 minut pieszo. Poranek na plaży jest niesamowity, już jest gorąco, ale miasto jeszcze śpi, na przepięknej promenadzie pojawiają się pierwsi śmiałkowie na jogging i rowerzyści – rower to jak się okazuje popularny środek transportu w tym mieście. Na centralnym placu stoi okazała fontanna, przechodzę przez jezdnię i zachwycam się monumentalnymi hotelami, są wszystkie światowe sieciówka, ale w jakże innym wydaniu, niektóre wręcz futurystyczne. Obok szeroka piaszczysta plaża z ciepłą i krystalicznie czystą wodą (uwaga – meduzy!), wieżyczkami dla ratowników rodem z serialu „Baywatch”, i specjalnymi zacienionymi altanami do opalania. Są też oczywiście płatne parasole i leżaki dla chętnych. Co kilkadziesiąt metrów przymierzalnie, toalety, małe i duże prysznice i źródełka zaopatrzone w wodę pitną dla spragnionych. Całość bardzo estetycznie wykonana, robi wrażenie. Palmy, egzotyczna roślinność, szum fal morskich, kocham takie klimaty – na dodatek za plażą jest lotnisko Sde Dov, stale można więc obserwować startujące i lądujące maszyny.
Kiedy słońce już na dobre pojawia się na niebie, upał staje się nie do wytrzymania, aż boję się pomyśleć, ile może być stopni, napoje są więc moim nieodłącznym towarzyszem wędrówki po mieście. Czas na mały shopping, na który udaję się do nowoczesnego centrum handlowego Dizengoff Center. Wszędzie można poruszać się pieszo, jest stosunkowo blisko i łatwo trafić w poszczególne punkty. Przed wejściem do gmachu standardowa na izraelskie warunki kontrola bezpieczeństwa, po okazaniu zawartości toreb i przejściu przez wykrywacz metali można już rozkoszować się tą okazałą galerią handlową. Jest ona zbudowana na zasadzie ślimaka, kolejne piętra wiją się jeden pod drugim, łatwo więc się zorientować, gdzie w danej chwili się znajdujemy. Sklepy to w większości standardowe sieciówka, także tutaj trwa sezon na wyprzedaże. Jest też i mój ulubiony McDonald’s, ale zestaw kosztuje 50 NIS, wolę więc spróbować kuchni lokalnej, tym bardziej nie w menu nie ma nic specjalnego.
Czas udać się do hotelu – wybiła godzin 13:30. Check-in przebiega bardzo sprawnie, mam pokój na trzecim piętrze z balkonem na ulicę, klimatyzacja i wi-fi w pokoju działają bez zarzutów, na śniadanie dostaje się vouchery do zrealizowania w pobliskiej Cafe Bielik, posiłki syte i smaczne, można wybrać spośród dwóch zestawów. Sam Tel Aviv nie ma wiele zabytków do zaoferowania, dla fanów architektury z pewnością ciekawym doświadczeniem będzie panujący tutaj styl Bauhaus. Po wrażenia religijne warto z pewnością udać się do Jerozolimy, ale ja nie jestem zwolennikiem turystyki pielgrzymkowej, zdecydowanie preferuję klimaty imprezowe, a miasto Tel Aviv określane jest jako Non-Stop City :)
Oprócz leniuchowania na plaży, gdzie furorę robiły zestawy do gry w ping ponga i bumerangi, polecam spacer do Jaffy – starej dzielnicy miasta, z malowniczo położonym portem oraz parkiem na wzgórzu, skąd można podziwiać panoramę miasta i wieżowce górujące na Tel Avivem. Niezapomniane widoki, polecam serdecznie!
Przed powrotem spędziłem na lotnisku sporo czasu, bo z uwagi na szabat dotarłem tam już po godz. 16 w piątek, a odlot do WAW był zaplanowany na 6 rano. Miałem ze sobą książkę i laptopa, więc jakoś zagospodarowałem sobie ten czas, szkoda tylko, że gniazdka elektryczne są w terminalu umieszczone jedynie przy podłodze, ale nie ma przy nich miejsc do siedzenia, ślęczałem więc na marmurowej posadzce. Nie ulega wątpliwości, że czułem się samotnie, niczym moja ulubienica Anja Rubik, która nie znosi lotnisk i stara się za wszelką cenę unikać rodzin z dziećmi. Tutaj fragment artykułu dla magazynu VIVA! z polską topmodelką. Odprawa rozpoczyna się 3 godziny przed odlotem, ok. 2:30 można już przechodzić przez pierwszą część „security”. Najpierw kartkują paszport, miałem pieczątki z krajów arabskich, więc pytano mnie o daty i cel podróży do Dubaju i Maroka, czy byłem tam sam, gdzie się zatrzymałem a na koniec standardowe pytanie, czy samodzielnie pakowałem bagaż. Po rozmowie dostaje się numer na bagaż i paszport (pierwsza cyfra oznacza status „potencjalnego zagrożenia ze strony pasażera” w sześciostopniowej skali – ja dostałem 5 na 6 – uważajcie, bo mogę być zatem niebezpieczny!), następuje skanowanie walizki w specjalnym urządzeniu, pracownik służb bezpieczeństwa po sczytaniu numeru zamieszcza odpowiednie adnotacje dotyczące zawartości bagażu w systemie, tak, by przy kolejnym stanowisku służby wiedziały, na co zwrócić uwagę. Kolejnym punktem jest przeglądanie zawartości walizek nadawanych do luku, bagaż rejestrowany jest sprawdzany za pomocą specjalnych urządzeń i przyrządów (jest np. plastikowa łyżka, do której przymocowywane są papierki najprawdopodobniej z substancjami chemicznymi wrażliwymi na materiały wybuchowe itp.) - mój check-in jeszcze nie był otwarty, zostałem poproszony o pozostawienie bagażu u obsługi i zgłoszenie się z paszportem, kiedy odprawa już będzie działać. Po około 20 minutach wróciłem więc do "punktu obsługi", dostałem mój bagaż, ale także i strażnika, którego zadaniem było dopilnowanie, bym nadał bagaż gdzie trzeba i zapewne też nie włożył innego przedmiotu do walizki :-P Ach, wszystko przez te pieczątki. Na szczęście potem już takich ekscesów nie było.
Na ostatniej kondygnacji lotniska jest klasyczna kontrola bezpieczeństwa, czyli prze wszystkim chodzi o bagaż podręczny, znów muskanie wszystkich przedmiotów białą chusteczką z proszkiem/płynem, ale atmosfera bardzo miła - tutaj pracowali akurat młodzi ludzie, około 20. roku życia, sprawdzająca mnie dziewczyna nuciła sobie jakąś piosenkę pod nosem. Potem już tylko kontrola paszportowa, panią tym razem nie interesowały zbytnio moje arabskie stempelki, spytała, czy życzę sobie pieczątkę z Izraela, ale odmówiłem tego prezentu i wbiła ją tylko na karcie pokładowej. Potem już tylko strefa duty free i boarding na poranny lot LO152 do WAW. Punktualnie o godzinie 9 lądujemy na Lotnisku Chopina…




1 komentarz:

  1. W przypadku podróży do takich 'egzotycznych' krajów opłaca się kupić w Polsce ojro lub dulary i dopiero na miejscu wymienić je na lokalną walutę. Bo różnica 1 zł a 0,8 zł przy kursie wydaje się spora, a wręcz złodziejska!

    OdpowiedzUsuń