Fashionista di Milano / 27.06.2012 - 28.06.2012

Ciao! Czerwiec tego roku wyjątkowo obrodził w wycieczki – w tym miesiącu dominuje słoneczna Italia. Niedawno była Piza, a teraz czas na włoską stolicę mody i biznesu, czyli Mediolan. To będzie moja druga wizyta w tym mieście, pierwszy raz byłem tam w lutym 2009 roku, to była moja pierwsza wizyta we Włoszech, miasto (a zwłaszcza tamtejsza moda i wyczucie stylu mieszkańców Lombardii) bardzo przypadło mi do gustu. Kiedy więc tylko pojawiła się informacja, że do Warszawy z Mediolanu Malpensa (MXP) będzie latać codziennie spółka-córka Alitalii – tania linia lotnicza AirOne – nie wahałem się ani trochę i w styczniu nabyłem bilet na ekspresowy dwudniowy wypad pod koniec czerwca na trasie WAW-MXP-WAW. To w zamierzeniu miał być taki prezent imieninowy, bowiem dzień po przylocie 29. czerwca świętowałem ;) Na rozruch nowej trasy w swojej siatce połączeń linia AirOne (nazwa ma dwa znaczenia, jest nie tylko angielska, lecz także włoska, bo „airone” znaczy „czapla”) linia zaproponowała pasażerom bilety w promocyjnej cenie 30 euro w dwie strony + 10 euro opłaty serwisowej za rezerwację. Tym oto sposobem stałem się posiadaczem biletu i pozostało jedynie odliczać dni do wylotu.
W środę 27. czerwca przed godziną 11 melduję się na warszawskim Lotnisku Chopina do odprawy (skorzystałem z nowego połączenia kolejowego – rewelacja!). Mimo że do odlotu jeszcze prawie 2 godziny, to przed stanowiskami check-in w strefie E terminalu kłębi się gęsty tłum. Tym razem lecę wyłącznie z bagażem podręcznym, w Mediolanie będę niecałe 24 godziny, duża walizka jest więc zbyteczna. Po odstaniu około 20 minut w ogonku dostaję upragnioną kartę pokładową, to kolejna do mojej pokaźnej już kolekcji, jest to mój 70. lot. Czekam na upragnioną setkę, ale to jak dobrze pójdzie dopiero w przyszłym roku. Trzymajcie kciuki! Co interesujące, pracownikowi obsługi naziemnej pokazuje się także bagaż podręczny, na który przylepia on zawieszkę z logo linii. Dotychczas taką praktykę widziałem tylko raz na lotnisku w Lizbonie, kiedy wracałem linią easyJet ze stolicy Portugalii do Madrytu. Teraz czas na kontrolę bezpieczeństwa i już mogę oczekiwać na lot w przestronnej hali. Czas umila mi lektura prasy i moje ulubione zajęcie, czyli obserwowanie ludzi i zgadywanie, jakiej narodowości są lub dokąd lecą. Boarding zaczyna się punktualnie, po sprawdzeniu kart pokładowych i dokumentów tożsamości ze zdjęciem pasażerowie przechodzą do autobusu, gdyż samolot nie jest zaparkowany bezpośrednio przy rękawie. Przy odprawie dostałem miejsce przy przejściu (aisle seat – jak ja uwielbiam angielską nomenklaturę) w środku samolotu, w rzędzie tuż za wyjściem awaryjnym. Miejsce przy oknie jest już zajęte, ale środkowy fotel pozostał wolny, mogłem zatem swobodniej operować nogami, bowiem miejsce jest mocno ograniczone. Przy wejściu na pokład wita mnie elegancki steward już nie pierwszej młodości. W pierwszej chwili po jego umundurowaniu sądziłem, że to kapitan ;) Podróżujący są wyjątkowo mobilni i sprawnie zajmują przydzielone im miejsca, mam trochę obaw, bo po przeciwnej stronie siedzi matka z dwojgiem małych dzieci, chłopczyk przez cały czas zadaje jej na głos kłopotliwe pytania, oby tylko ta dwójka nie płakała! Po niedawnym locie na Teneryfę jestem mocno uprzedzony do dzieci na pokładzie. Jeszcze tylko safety demo w wykonaniu cabin crew i take off następuje on time. O dziwo personel pokładowy jest niesamowicie dyskretny i po standardowych komunikatach i osiągnięciu wysokości przelotowej zakrywa się zasłonką w przedniej części kabiny i za wyjątkiem jednego płatnego serwisu jest praktycznie niewidoczny. To wspaniała odmiana po ostatnim locie z Ryanairem, kiedy to stewardessy wręcz przekrzykiwały się nawzajem informując paxów o promocjach, pseudoatrakcyjnych ofertach i zniżkach, jakie gwarantuje ten irlandzki przewoźnik. Można poczuć się jak w podniebnym supermarkecie, co powoduje pewien dyskomfort – zwłaszcza, że te komunikaty są nadawane niesamowicie głośno, w przeciwieństwie do ledwo słyszalnej instrukcji bezpieczeństwa prezentowanej przed startem. Za oknem chmury, po około godzinie lotu przelatujemy nad Alpami, widać szczyty ośnieżonych łańcuchów górskich. Wkrótce pilot rozpoczyna zniżanie do lotniska Malpensa i kilka minut przed czasem łagodnie przyziemiamy. Lotnisko jest naprawdę duże, to bardzo ważny hub we Włoszech, gdzie ląduje wiele samolotów obsługujących loty transkontynentalne. Chociaż już na pierwszy rzut oka widać, że terminal ma swoje lata, to prezentuje się całkiem nieźle, dominuje ciemnozielona barwa narodowego włoskiego przewoźnika Alitalia. Wszystkie istotne miejsca są dobrze oznaczone, nie sposób się zgubić, terminal jest przestronny, także przejście do środków transportu publicznego jest świetnie widoczne. Decyduję się skorzystać z połączenia kolejowego Malpensa Express. Zarówno pociąg jak i autobusy jadą do mocno oddalonego centrum miasta około 50 minut a za przejazd zapłacimy po 10 euro w jedną stronę. Bilet można kupić a automacie lub w kasie, wybieram pierwszą opcję, kasuję magnetyczną kartę i wsiadam do nowoczesnego składu, który już oczekuje na peronie. Pociągi odjeżdżają co 20-30 minut, część składów jeździ do dworca kolejowego Milano Cadorna, mnie jednak interesuje kurs do stacji Milano Centrale. Sam przejazd w bardzo komfortowych warunkach i punktualny, są przyciemniane szyby, działa klimatyzacja, w nowoczesnych wagonach jest dużo miejsca na bagaż, znajdziemy także stojaki na rowery i półki na większe walizki. Kiedy wysiadam na Stazione Centrale mam ochotę krzyknąć z radości niczym uczestniczka polskiej edycji programu Top Model: „Jesteśmy w Mediolanie!” Stacja jest niesamowita, bardzo podoba mi się jej monumentalność i dominująca dookoła biel oraz nowoczesne akcenty i rozwiązania technologiczne zainstalowane na dworcu po jego gruntownym remoncie. We wnętrzu panuje przyjemny chłód, ale na zewnątrz z nieba leje się żar, jeśli wierzyć informacjom przedstawionym na wyświetlaczu nad jednym z budynków w cieniu są aż 33 stopnie Celsjusza – to miły kontrast z pogodą w Polsce, która wtedy nie była zbyt łaskawa i dopiero miała się poprawić.
Po wyjściu z dworca przechodzę przez przejście podziemne, mijam restaurację McDonald’s, kilka metrów dalej przy eleganckiej ulicy Via Napo Torriani bez problemu odnajduję mój Hotel Garda. Okazuje się, że w okolicy jest hotel na hotelu, nie powinno być problemu ze znalezieniem noclegu. Poprzednio mieszkałem na przedmieściach Mediolanu a cena była sporo wyższa niż 45 euro, które przyszło mi zapłacić za pobyt tym razem. Wita mnie sympatyczny Włoch, błyskawiczna rejestracja i wjeżdżam cichobieżną miniaturową windą na ostatnie 6. piętro budynku. Z okna mojego pokoju rozciąga się widok na dachy sąsiednich budynków. Bardzo istotna kwestia – jest pilot do regulowania klimatyzacji – po przygodach na Majorce ten element wyposażenia pokoju bardzo sobie cenię. Podobają mi się też drzwi do łazienki, w których zamontowane jest gigantycznych rozmiarów lustro – I like it, like it! Szybkie rozpakowanie bagażu, prysznic i wychodzę na miasto. Spacer rozpoczynam szeroką aleją wśród wieżowców i banków, co i rusz znajdują się siedziby filii wszelkiego rodzaju instytucji. Na trotuarze pusto, w restauracjach z powodu upału dogorywa jedynie znudzona obsługa, ludzi prawie nie ma – moja pierwsza myśl to „Co za wymarłe miasto!” Wszystko się zmienia, kiedy docieram do Piazza Camillo Cavour. Tuż za marmurową bramą przenoszę się niemalże w inny świat, czyli do słynnej "dzielnicy" Quadrilatero d'Oro. Eleganccy Włosi i turyści przechadzają się deptakami i po chodnikach, w dłoniach torby z zakupami od najsłynniejszych światowych designerów, na każdym rogu znajduje się ekskluzywny butik, który kusi awangardową wystawą. Czuję, że to coś, czego w Polsce brakuje – Włosi mają prawdziwy talent do tworzenia mody i kreowania wizerunku. Cieszę się, że mam okazję podziwiać ich rewelacyjne stylizacje, z zachwytem patrzę na pędzących na skuterach czy rowerach z pracy do domu Włochów w garniturach i urodziwe Włoszki w zwiewnych sukienkach pędzących na velocypedach – u nas takich widoków nie da się uświadczyć. W powietrzu czuć zapach mocnych perfum i świeżo parzonej kawy. Sieć kawiarni i barów espresso jest tutaj wyjątkowo gęsta, za naprawdę małe pieniądze możemy napić się smacznej kawy, zjeść deser czy spróbować w restauracjach specjałów włoskiej kuchni jak pasta czy pizza. Pierwszy głód zaspokajam tradycyjnie w McDonald’s, tym razem próbuję tost z szynką i serem, pozostałe kanapki z menu są mi już znane. Po posiłku odkrywam Milano dalej, wchodzę do sklepów, ulubiona hiszpańska Zara ma tutaj salon z prawdziwego zdarzenia, przypomina operę, są osobne sklepy z odzieżą męską i damską. Przed wejściem do Bershki stoi olbrzymia limuzyna. Za to szwedzki potentat H&M na tle konkurencji wypada wyjątkowo blado i bez polotu, a jego kolekcja jest niesamowicie uboga.
Wreszcie docieram do Piazza Duomo, na którym to stoi urzekająca katedra. Podczas poprzedniej wizyty w mieście miałem okazję wejść na dach tej budowli i podziwiać miasto z lotu ptaka – polecam gorąco wszystkim odwiedzającym! Na placu pamiątkowe zdjęcie na tle kościoła oraz galerii Vittorio Emanuele II – to tam znajdują się najbardziej ekskluzywne butiki jak Prada czy Louis Vuitton, znajdziemy tam również McDonald’s i McCafe w wyjątkowej złotej oprawie. Jest wczesny wieczór, na ulicach bardzo dużo spacerowiczów, gra muzyka, uliczni handlarze puszczają bańki mydlane, słońce świeci, czego chcieć więcej. Kupuję pamiątki i pocztówki, przez chwilę obserwuję gołębie na głównym placu miasta, chwilo trwaj! Nie byłbym sobą, gdybym nie zrobił zakupów spożywczych – zawsze z podróży staram się przywozić przysmaki, które nie są dostępne w Polsce. Trzeba zaznaczyć, że w ścisłym centrum Mediolanu nie ma większych sklepów i marketów, możemy liczyć jedynie na małe punkty tabacchi z wyrobami tytoniowymi czy napojami. Aby zrobić większe zakupy trzeba oddalić się nieco od rynku. Znajduję bardzo dobrze zaopatrzoną Billę; kiedyś kojarzyła mi się ona ze szmirą á la Lidl czy Biedronka, ale po wizycie w jej wiedeńskich oddziałach zmieniłem zdanie – to świetnie wyposażony supermarket oferujący klientom szeroki asortyment wyrobów – nie jest to żaden dyskont, nie mają jak TESCO czy Biedra artykułów „wyprodukowanych dla …” a i ceny nie są niskie. Udało mi się dostać zielony makaron tagliatelle, jogurt Müller o smaku banan-winogrona, krakersy TUC z dodatkiem bazylii czy brzoskwiniowe Bacardi. Żałuję, że mam tylko bagaż podręczny, sosy pesto muszą poczekać na inną okazję.
W drodze powrotnej nadchodzi pora na prawdziwie włoskie cappuccino (o przepraszam, zauważyłem, że używają tutaj słowa cappuccio!) oraz brioche z owocami leśnymi (fruta de bosco). Włosi nie mają w zwyczaju długo przesiadywać w kawiarniach, przychodzą tam na poranną kawę czy słodką przekąskę, stają przy barowej ladzie, wypijają szybko napój z małej filiżanki i ruszają w dalszą drogę – dlatego też możemy usłyszeć ciągły brzęk szkła i porcelany, sprzątanych talerzyków i sztućców, obsługa sprawnie się uwija i na zamówienie nie trzeba długo czekać. Ach, ten aromat oryginalnej kawy Lavazza…
Wieczorny spacer do hotelu i pizza na kolację, do tego wspomniane wcześniej brzoskwiniowe Bacardi – bon appetit! Oglądam też drugą połowę meczu Hiszpania – Portugalia, bo Euro 2012 toczy się dalej, ale kiedy rozpoczyna się dogrywka wyłączam kanał Rai Sport i kładę się spać – rano muszę wcześnie wstać, a chcę być w dobrej formie, bo po południu mam ostatnie zajęcia w szkole językowej a wieczorem z pięknymi kibickami (to jakiś paskudny nowotwór językowy ostatnich dni) miałem w planach doping w fan zone przy warszawskim Pałacu Kultury i Nauki. Sen po dniu pełnym wrażeń nadszedł szybko, rano pobudka już kwadrans po 6, poranna toaleta, szybkie śniadanko i check-out z hotelu. Pogoda dopisuje, Mediolan już budzi się do życia, parę minut spędzam na stacji Milano Centrale i wsiadam do pociągu w kierunku portu lotniczego Malpensa. W czwartkowy poranek pasażerów jest więcej niż poprzedniego dnia, wiadomo, o tej porze jest dużo odlotów. Po około 50 minutach jazdy docieram na lotnisko, 10 minut temu rozpoczęła się moja odprawa przy stanowisko AirOne na lot do Warszawy. O dziwo kolejki nie ma i błyskawicznie dostaję wydrukowany boarding pass. Karta pokładowa jest dość specyficzna, bo o ile przy lotnisku wylotu jest napisane Milan Malpensa, to port docelowy to Frederic Chopin, nie starczyło już miejsca na nazwę miasta Warsaw :) Zawsze to coś nowego. Przede mną kontrola bezpieczeństwa, ludzi dużo, ale i stanowisk sporo, więc po chwili ja i mój bagaż podręczny mijamy wykrywacze metalu i czytnik Heimanna. Jestem już w strefie odlotów, lotnisko podzielone jest na część A i B – odloty Schengen to strefa A, zaś przed strefą B czeka nas jeszcze kontrola paszportowa – tym razem jednak nie jest mi dane lecieć poza UE, nie dostaję więc stempelka :( Trafiam do kawiarni i wzorem Włochów konsumuję szybkie śniadanko – kawka, sok pomarańczowy i croissant stawiają mnie na nogi. Jeszcze tylko woda na drogę i rozpoczynam spacer do gate A38. Po drodze oczywiście sporo sklepów i stoisk z artykułami wszelkiej maści, są też nieco elegantsze wyroby włoskich kreatorów mody. Niestety, to jeszcze nie okres wyprzedaży saldi, więc muszę wstrzymać się z zakupami w ulubionym D&G. W tym roku saldi w Mediolanie rozpoczynają się 1 lipca. Zjeżdżam windą na poziom 0 i po kilku minutach spaceru docieram do „poczekalni”. Około pół godziny później przy wyjściu zaczyna się robić tłoczno – to włoscy kibice lecą do Warszawy wspierać swoją drużynę Azzurri w półfinałowym meczu z Niemcami. Sam zastanawiam się, komu kibicować, bo oba kraje są bliskie memu sercu, ale pod wpływem dwóch ostatnich wycieczek wieczorem dopingowałem niebieskich piłkarzy i cieszyłem się z ich awansu do wielkiego finału Euro 2012 w Kijowie. Lustruję pasażerów, wypatrzyłem zaledwie 6 osób z Polski, dwie pary oraz matkę z córką, reszta to włoscy kibice, mają kolorowe akcesoria w barwach flagi narodowej, jest głośno, wesoło, udziela mi się ich dobry nastrój.
Boarding completed, ale samolot jeszcze trochę czeka z kołowaniem, przed rozpoczęciem taxing pilot nie włączył klimatyzacji, więc przez kilka minut na pokładzie samolotu jest niezwykle gorąco. Zająłem miejsce 6F, siedzę z przodu przy oknie po prawej stronie, jestem bardzo zadowolony, bo będę mógł swobodnie wyjrzeć przez szybę. Wkrótce startujemy i samolot łagodnie wznosi się w powietrze, na szczęście nie ma ostrych skrętów, spokojnie czekam do czas aż pilot wyłączy sygnalizację zapięcia pasów i będę mógł „enjoy my flight”. Niecałe 2 godziny szybko mijają, miałem ze sobą prasę, nadrabiałem zaległości w lekturze Detektywa oraz czasopism kolorowych, więc na nudę nie mogłem narzekać. O czasie lądujemy na Okęciu. Stewardessa życzy wszystkim udanego meczu i oczywiście pada z jej ust hasło „Forza Italia!”, co Włosi na pokładzie przyjmują owacyjnie. Tym oto pozytywnym akcentem mówię Państwu „Arrivederci!”




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz