I'm in Miami Beach... / 19.09.2013 - 22.09.2013



Startujemy do Miami Beach! Czas na tak długo wyczekiwaną wyprawę za Atlantyk, już od dawna odliczałem dni do rozpoczęcia mojej trzeciej podróży do USA. Stany Zjednoczone urzekły mnie już za pierwszym razem podczas podróży z Księżniczką Martą, kiedy to zwiedzaliśmy NYC i LA. Rok później mieliśmy w planach wspólną wyprawę do Miami i San Francisco, ale tak się niefortunnie złożyło, że poleciałem sam jedynie do Kalifornii, więc teraz nadszedł wreszcie czas, by nadrobić zaległości.
W czwartkowy poranek podjeżdżam taxi na Lotnisko Chopina w Warszawie, po raptem dwóch godzinach snu i wcześniejszych sześciu godzinach jazdy Polskim Busem z Wrocławia do stolicy z pewnością ledwo stałbym na nogach, ale adrenalina związana z lotem jest tak duża, że siły nie opuszczają mnie przez cały dzień. Cieszę się bardzo na tą podróż –  na trasie Frankfurt – Miami odbędzie się bowiem mój 100. lot – to robi wrażenie ;) Wydaje mi się, że latać zacząłem tak niedawno, ale czas szybko leci i z łezką w oku wspominam mój pierwszy lot z siostrą z warszawskiej Etiudy do Wiednia nieistniejącą już linią Sky Europe. Teraz korzystając z uprzejmości mojego pracodawcy mam dostęp do biletów zniżkowych różnych przewoźników, najlepsze połączenie, które znalazłem było wykonywane przez niemiecką Lufthansę, na powrót do mojego ulubionego Berlina wybrałem linię airberlin. Najbardziej stresującym momentem w całej podróży jest odprawa biletowo-bagażowa. Ponieważ posiadam bilet typu stand by, to właśnie na stanowisku check in tak naprawdę dowiem się, czy na pokładach obu maszyn jest wystarczająco miejsca, bym mógł polecieć na słoneczną Florydę. Ale jak mawia klasyk (czyt. Weronika Marczuk-Pazura, o przepraszam, już nie Pazura :-P): „Kto nie ryzykuje, nie pije szampana”. Na szczęście wszystko przebiega sprawnie, pani nakleja na walizkę kod MIA via FRA i wydaje dwie karty pokładowe, więc jestem już uspokojony. Wyjątkowo mam towarzysza podróży – udało mi się namówić na wyjazd mojego dobrego kolegę Rafała, tryb lotniskowy Anji Rubik mi nie grozi. Po odprawie czas na kontrolę bezpieczeństwa. Z powodu przebudowy starego terminala na Okęciu ruch w nowej części lotniska jest wzmożony, ale pracownicy ochrony pracują w szybkim tempie, jak nigdy otwarte są wszystkie bramki do kontroli bezpieczeństwa, dzięki czemu cała ta procedura przebiega sprawnie i już po chwili możemy udać się do gate’u numer 8, skąd do Frankfurtu odlecimy Airbusem A319. Pod bramką nie ma jeszcze zbyt wielu pasażerów, można spokojnie usiąść i przeanalizować plan wypadu do Miami. U mnie jest on wyjątkowo intensywny, bo wracam do Europy już po 3 dniach. U mnie jak zwykle ekspresowo, ponieważ mam jeszcze w niedalekiej przyszłości zaplanowane dwa wyjazdy i potrzebuję na nie dni urlopowych. Powoli zbliża się czas boardingu, najpierw do samolotu obsługa wprowadza starszą lady na wózku, a później miejsca zajmują pasażerowie klasy biznes. Mam przyjemność podróżować dwa rzędy za klasą biznes, miejsce przy przejściu, więc niestety przez okno nic nie zobaczę, ale za to będę miał więcej przestrzeni na nogi. Przy wejściu na pokład zaopatruję się w niemiecką prasę, czymś trzeba się zająć podczas lotu ;) Pasażerowie klasy biznes na pierwszy rzut oka wydają się niesamowicie niedostępni, sztywni i nieuprzejmi, ale w klasie ekonomicznej nie jest o wiele lepiej. Dużo starszych Niemców w garniturach oraz kilka starszych niemieckich małżeństw, Polacy na pokładzie stanowią mniejszość. Zastanawia mnie fakt, że samolot jest całkiem mocno wypełniony a niecały tydzień wcześniej było jeszcze ponad 40 wolnych miejsc w systemie rezerwacyjnym LH. Widać duża część podróżnych decyduje się na lot w ostatniej chwili.
Zaczyna się zapowiedź załogi i instruktaż dotyczący bezpieczeństwa w trakcie lotu, cabin crew na locie WAW-FRA nie zachwyca pod żadnym względem, obsługa jest dość przeciętna. Krótko po osiągnięciu wysokości przelotowej załoga serwuje ciepłe i zimne napoje a chwilę później jogurt z muesli. Identyczny niemal posiłek (różnią się tylko logo i kolory na opakowaniu) można zjeść w restauracji McDonald’s w ramach menu śniadaniowego – opakowanie i firma produkująca jogurt jest taka sama.  To taka mała ciekawostka dla fanów Maca :-P
Punktualnie przyziemiamy na jednym z największych lotnisk w Europie. Dość długo kołujemy po pasie, aż wreszcie maszyna zatrzymuje się na pozycji parkingowej i przez rękaw można opuścić samolot. Jesteśmy w terminalu 1A, trzeba przedostać się do części 1Z, okazuje się, że jest całkiem blisko, jeszcze tylko kontrola paszportowa i jesteśmy. Ta część terminala jest zdecydowanie bardziej nowoczesna, przy rękawach stoją największe egzemplarze floty Lufthansy, u sufitu wiszą duże telebimy informujące o aktualnych lotach, odległości są znaczne i w przemieszczaniu się podróżnych pomagają ruchome chodniki. Kiedy docieramy pod naszą bramkę, stoi już pod nią dość duża kolejka. Jako pasażer stand by nie mam wydrukowanego miejsca na mojej karcie pokładowej na lot FRA-MIA, podpytuję panią z help desku i dowiaduję się, że na monitorze będzie wyświetlona lista oczekujących na lot wraz z przydzielonymi im miejscami. Niestety, takie są już „przywileje” pasażera lecącego jako stand by, pocieszam się myślą o tym, że za lot zapłaciłem znacznie mniej niż za tradycyjny bilet. Moje nazwisko pojawia się na liście, trochę trwa, zanim komputer wygeneruje miejsca dla wszystkich z listy rezerwowej, bo osób oczekujących jest ku mojemu zaskoczeniu aż 15. Pasażerowie już wchodzą na pokład, kolejka szybko się przesuwa i po sprawdzeniu miejsca dołączam do mojego kompana podróży. Bramka po zeskanowaniu kodu na karcie pokładowej otwiera się i odbieram wydruk z numerem miejsca 18 H. Przed wejściem do rękawa tworzy się mały korek i oto po kilku minutach wita nas nowy Boeing 747-800 o nazwie „Potsdam”. Samolot wygląda bardzo świeżo, dla nieco mniej wtajemniczonych czytelników dodam, że jest to najdłuższy samolot pasażerski świata. Robi wrażenie! Tym razem obsługa zdecydowanie bardziej uprzejma, uśmiechnięta, młodsza, od razu na pokładzie wytwarza się miła atmosfera. Okazuje się, że w ostatniej chwili nastąpiła zamiana miejsc, na moim miejscu siedzi już inny pasażer i wręcza mi moją wydrukowaną kartę pokładową z nowym numerem miejsca 38 H. Żegnam się z Rafałem, który zajmuje miejsce 30 K przy oknie i zmierzam ku mojemu fotelowi. Przypadło mi ponownie miejsce przy przejściu, co przy długim prawie 10-godzinnym locie ma duże znaczenie. Na miejscu czeka już na mnie poduszka i kocyk, chwilę później dostaję słuchawki do systemu rozrywki i mogę zająć się multimediami na ekranie dotykowym przede mną. Następuje tradycyjna safety demo (moja ulubiona część lotu), kontrola kabiny przez personel i ogromny samolot niczym piórko odrywa się od pasa startowego. Kocham to uczucie!
Chwilę po starcie pilot odzywa się z kokpitu, wita wszystkich podróżnych i podaje podstawowe informacje dotyczące lotu. Co istotne, wszystkie parametry a także aktualne położenie maszyny można śledzić w panelu umieszczonym w poprzedzającym fotelu, jest to bowiem integralna część systemu rozrywki oferowanego przez Lufthansę. Wybór filmów, programów i muzyki jest bardzo szeroki, można nadrobić zaległości kinowe, co też zrobiłem po smacznym obiedzie. Krótko po wzbiciu się Boeinga 747 w powietrze personel rozdał przekąski oraz zimne napoje, około godzinę po starcie zaczęto serwować obiad – do wyboru było danie z ryżem i kurczakiem oraz ravioli, na które jako pasjonat kuchni włoskiej się zdecydowałem. Jedzenie na pokładzie bardzo smaczne, oprócz dania głównego była też bułeczka, masło, serek camembert, sałatka w sosie vinegret, a na deser ciasto i słodka czekoladka z żurawiem – logo Lufthansy. Po posiłku podano kawę i herbatę i nastąpiła boska chwila dekadencji. Samolot dotarł już nad Atlantyk, turbulencje nie wystąpiły, cały lot był bardzo spokojny i przyjemny. W przejściu między poszczególnymi częściami kabiny można było skorzystać z drink baru, razem z Rafałem poprosiliśmy stewardessę o kawę i ucięliśmy sobie nieco dłuższą pogawędkę w przejściu, bo przez cały lot siedzieliśmy oddzielnie, a jako fani latania musieliśmy podzielić się wrażeniami. To był pierwszy lot mojego kolegi przez Atlantyk, dla mnie była to zaś setna podniebna podróż, zatem emocje były bardzo pozytywne. Udało mi się nieco przejrzeć prasę a także obejrzeć dwa filmy „Nocny pociąg do Lizbony” oraz trzecią część „Kac Vegas”. Powiem szczerze, że bardzo sceptycznie podchodziłem do drugiego tytułu, ale okazało się, że niesamowicie mnie wciągnął, już wiem, gdzie kolejny raz polecę do USA…
Tymczasem po drugim posiłku (do wyboru kiełbaska z kapustą lub makaron w sosie pomidorowym – wiadomo, którą opcję wybrałem.) kapitan zniża lot i powoli podchodzimy do lądowania w Miami. Siedzę przy przejściu po prawej stronie, zatem nie mam dobrej widoczności. Łagodnie dotykamy pasa i wita nas już Miami. Przy wyjściu z samolotu w rękawie czuć już gorące wilgotne powietrze, zupełnie inny klimat niż ten w Polsce, kiedy opuszczaliśmy Warszawę, padał deszcz, a tutaj słońce, czyste niebo i wszechobecne palmy. Idealnym miejscem na wakacje jest dla mnie połączenie dużego miasta z piaszczystą plażą – dlatego też Miami nie zawiodło moich oczekiwać. Pogoda dopisała przez cały pobyt, nie na darmo Floryda jest nazywana „Sunshine State”.
Teraz trzeba odstać swoje w niesamowicie długiej kolejce do kontroli paszportowej. Wygląda na to, że o tej samej porze lądowały jeszcze inne maszyny i mamy wysyp podróżnych. Po godzinie oczekiwania wreszcie zostaję wpuszczony na terytorium USA, urzędnik imigracyjny bardzo sympatyczny, pyta mnie skąd pochodzę, zauważa pieczątkę z ZEA, więc pyta, jak było w Dubaju i wbija stempel USA ważny na najbliższe pół roku. Cóż, mnie pozostają tylko 3 dni, ale zawsze to coś. Chwilę później przez kontrolę przechodzi Rafał i odbieramy nasze bagaże. Stoją bezpiecznie obok taśmociągu, wcześniej zdjęły je już służby porządkowej lotniska w Miami. Pamiętam, że podobnie długo czekałem w kolejce w Emiratach Arabskich, z tym, że na lotnisku w Abu Dhabi musiałem nieco szukać mojej walizki, bo także była zdjęta z taśmociągu i stała w grupie bagaży z Londynu (przylatywałem z Berlina). Jeszcze tylko cło, ale żeby nie było zbyt łatwo, to najpierw surowy czarnoskóry strażnik zaprasza nas do punktu prześwietlenia bagażu, kolejna kolejka i wreszcie przekraczamy granicę, uff… Welcome to Miami!
Szybką nadziemną kolejką Metromover udajemy się do wypożyczalni samochodu, gdzie czeka na nas zamówiony przez Rafała samochód. Na początku mamy nieco kłopotów z koordynacją nawigacji, ale po kilku przecznicach odnajdujemy właściwą trasę i zmierzamy do Sunny Isles Beach, gdzie czeka na nas mieszkanie w wysokim apartamentowcu. Do plaży nad oceanem jest raptem 5 minut drogi, tuż obok znajduje się kompleks sklepów, moja ulubiona kawiarnia Starbucks Coffee, jest McDonald’s oraz supermarket Wallgreens – żyć, nie umierać, lepiej być nie mogło. Ponieważ jet lag daje się we znaki, to po rozpakowaniu bagażu i toalecie odpływamy, budzi nas dopiero poranne słońce…
Komu  w drogę, temu czas – po sytym śniadaniu pakujemy manatki do samochodu i ruszamy w bezdroża do parku narodowego Everglades na spotkanie  dziewiczą przyrodą Florydy. Po wjechaniu na docelową drogę ruch nie jest wielki, każdy samochód porusza się identycznym tempem, jest płasko aż po horyzont a wokół drogi wiją się rowy i bagna, w których można spotkać krokodyle. Dwa razy na drodze widzimy rozjechane aligatory, niesamowity widok. Wstępujemy na moment do parku Everglades i ruszamy polną ścieżką, ale okazuje się, że trasa ma aż 10 kilometrów, a nasz czas jest ograniczony, zmierzamy zatem dalej w kierunku Zatoki Meksykańskiej. Po drodze przekąska w Subway’u i obowiązkowo McDonald’s, jak zawsze muszę skosztować kanapek, które są niedostępne w Polsce. Przy kolejnym wejściu do parku Everglades decydujemy się popłynąć łódką na bagna, akurat za 20 minut rusza kolejny kurs, przedtem wspinamy się jeszcze na wieżę widokową, która informuje nas, że do Zatoki Meksykańskiej zostały raptem 4 mile. Z góry ta część parku przypomina nieco naszą krainę Wielkich Jezior Mazurskich. Ponieważ na Florydzie pełnia sezonu dopiero się rozpocznie po święcie dziękczynienia, nie ma tutaj tłoku turystów i na motorówce jest około 10 osób. Kapitan pokazuje nam poszczególne punkty, wypływamy na wody Gulf of Mexico a po drodze obserwujemy wynurzające się nad powierzchnię wody delfiny. Zabawa gwarantowana! W baku jeszcze sporo benzyny, zatem docieramy do miasta Naples położonego tuż nad zatoką, słońce chyli się ku zachodowi a my po raz pierwszy mamy okazję nacieszyć się piaskiem Florydy. Wykupiliśmy jedynie 20 minut parkowania, więc pośpiesznie wracamy do samochodu, zdążyliśmy jeszcze wejść na piękne drewniane molo. Jest sobotni wieczór, dużo ludzi spaceruje nabrzeżem. Na nas już pora , czas wracać do Miami. Po drodze podziwiamy zachód słońca i przejeżdżamy przez letnią burzę. Na szczęście trwa bardzo krótko, przynajmniej nieco zmoczyła zakurzone auto. W Miami Beach już świecą wszystkie światła, neony rozświetlają krajobraz i podkreślają urok wieżowców oraz szerokie ulice. Przed nami jeszcze wizyta w supermarkecie, trzeba zaopatrzyć się w amerykańskie przysmaki, znowu cieszę się z przepysznych jogurtów Yoplait. Udaje mi się wypatrzeć halloweenową edycję batonika Snickers oraz M&M’s o smaku precelków – zacne! :)
Nadszedł czas na imprezę, w Miami Beach ciężko znaleźć wolne miejsce do zaparkowania, nieco kluczymy po centrum, ale w końcu udaje się nam zostawić auto niedaleko Collins Avenue. Zabawa na początku jak najbardziej w porządku, ale wkrótce parkiet się wyludnia i my także zbieramy się do domu. Jeszcze tylko wizyta w 7Eleven, trzeba w końcu kupić pamiątki i widokówki, no i przespacerować się na plażę nocą. W oddali migocą statki w porcie, pewnie są tam też wycieczkowce na Bahamy, bo to bardzo popularna forma rozrywki tutaj. Wreszcie przed 5 rano docieramy do naszej rezydencji, przed nami jak się okazuje tylko 3 godziny snu.
Wstajemy dość wcześnie niczym nakręceni i zbieramy się na krótką wycieczkę do największego centrum handlowego w okolicy Aventura Mall. Niestety, w The Body Shop nie dostaję arbuzowego płynu do kąpieli, ale potem nadchodzi pora na winow shopping – jest tutaj wszystko, czego dusza zapragnie, salon Louis Vuitton, Zegna, Armani, Gucci i inni projektanci ze światowej czołówki. Whoah…
Po zakupach czas na jedzenie, tym razem wybieramy Danny’s, sieć fastfood z obsługą kelnerską. Nie powiem, moje danie było naprawdę smaczne, mogę swobodnie polecić to miejsce. Popołudnie to czas na plażowanie, piasek jest biały, woda ciepła i przejrzysta, cień dają wieżowce wzdłuż Collins Avenue, boska nutka dekadencji. Chciałoby się, by ta chwila trwała wiecznie, ale niestety w niedzielę po południu odlatuję już do Berlina. Na szczęście naładowałem akumulatory na sobotniej imprezie. Ponieważ samochód już zwróciliśmy do wypożyczali, to do centrum udaliśmy się autobusem miejskim. Na dzień dobry trzeba do maszynki przy kierowcy wrzucić dwa dolary za przejazd, aby wysiąść trzeba chwycić za linkę umieszczoną w autobusie, wygląda to bardzo prymitywnie, ale z takim rozwiązaniem spotkałem się już w Los Angeles. Wygląda na to, że autobusami porusza się sama socjalna nizina i osoby niekoniecznie zdrowe na umyśle, ale szczęśliwie dojeżdżamy do city. Przed klubem kolejki nie ma zbyt dużej, bardzo sympatyczny selekcjoner ściska nam dłonie i życzy udanej zabawy. Humor poprawia mi się jeszcze bardziej, kiedy na parkiecie DJ puszcza najnowszy kawałek mojej ulubienicy Britney „Work Bitch”, będę na pewno bardzo miło wspominał tą imprezę. W drodze powrotnej jesteśmy już tak zmęczeni, że budzimy się w autobusie prawie tuż przed przystankiem, na którym mamy wysiąść. Co za fart, nie powtórzymy losów bohaterów „Kac Vegas”. :-P
Niedziela jest dla mnie dniem pożegnania z Miami, poranna wizyta w Starbucks Coffee (co za skandal, wycofali z menu moje ulubione kawy niedostępne w Polsce!) i McDonald’s, potem krótkie wylegiwanie się na tarasie i przy basenie i muszę zbierać się na lotnisko. Żegnam się z Rafałem, który jeszcze zostaje w USA na dobre dwa tygodnie, na mnie już pora. Autobus Airport Flyer dowozi mnie pod stację kolejki Metromover na lotnisku MIA. Akurat jest 3 godziny przed odlotem, ustawiam się w kolejce do odprawy na lot airberlin (oprócz lotu do Berlina w tym samym czasie startuje też maszyna do Düsseldorfu) i tym razem jestem poproszony o okazanie mojego dokumentu potwierdzającego pracę w liniach lotniczych. Dobrze, że wziąłem ze sobą odpowiednią kartę. Na pokładzie Airbusa A330 jest dużo miejsc wolnych, sympatyczna pani wybrała dla mnie miejsce z tyłu samolotu w rzędzie dla trzech osób, ale ja siedzę sam i mam wystarczająco miejsca, by się bardziej wyciągnąć. Co zwraca moją uwagę to zdecydowanie mnie sympatyczna załoga pokładowa, mam wrażenie, że zbywali pasażerów i jak najszybciej chcieli zgasić światła w kabinie, aby mieć czas dla siebie. Jedzenie też mniej smaczne niż w Lufthansie, ale dobrze, już nie będę się skarżył, bo za tak niską cenę jaką zapłaciłem za bilet po prostu nie przystoi. Pierwsza godzina lotu dość nerwowa, bo maszyną co rusz wstrząsają silne turbulencje, w sumie przez cały lot sygnalizacja zapięcia pasów była włączona, ale później już nic się nie działo. Po śniadaniu samolot zaczął zniżanie na lotnisko Tegel w Berlinie i 20 minut przed czasem ląduję w niemieckiej stolicy, po raz kolejny wybrałem to miasto jako cel mojej podróży. Do następnego razu!
 

1 komentarz:

  1. Alice:) tęskniło mi się za nowym wpisem :) dziękuję! pozdrawiam cieplutko!

    OdpowiedzUsuń