Samba de Janeiro / 27.11.2013 - 01.12.2013

Bom dia! Minęły dwa miesiące od powrotu z gorącej Florydy, w Polsce nastała jesień, czas wyjechać w ciepłe kraje i naładować baterie energią słoneczną. Od kilku lat marzyłem o podróży do Brazylii i wreszcie nadszedł czas,  by te marzenia urzeczywistnić. Kraj ten jawił mi się jako egzotyczna ojczyzna samby, kawy i piłki nożnej najwyższej klasy oraz dobrej zabawy, o czym świadczy słynny karnawał w Rio.
Tak jak ostatnio korzystałem z biletów typu stand by, jak mawia klasyk "kto nie ryzykuje, nie pije szampana". Jest to dla mnie kolejna już podróż na pokładzie niemieckich linii lotniczych Lufthansa, chyba już na zawsze będę miał do nich sentyment, w końcu to z nimi odbyłem mój setny lot. Na dodatek personel jest niemieckojęzyczny, zatem jako germanofil cieszę się na każdy kontakt z tym językiem.
Wczesnym środowym przedpołudniem zjawiam się na lotnisku Chopina w Warszawie, przy stanowiskach odprawy biletowo-bagażowej Lufthansy nie ma najmniejszej kolejki, więc od razu podchodzę do lady i pracownik check-in prosi mnie o wydrukowaną kartę pokładową. Ponieważ jestem na liście rezerwowej, to takiej karty nie posiadam, więc pan drukuje dla mnie ładny kolorowy boarding pass z logo Lufthansy i nadaje bagaż docelowo do Rio de Janeiro. Pierwszy odcinek podróży wiedzie do Frankfurtu, gdzie po całym dniu oczekiwania przesiądę się na pokład Airbusa 340 lecącego do Brazylii. Specjalnie wybrałem dla siebie takie połączenie na wypadek problemów z dostaniem się na lot WAW-FRA, poza tym mgły występujące często o tej porze zwiększają ryzyko zakłóceń operacji lotniczych. No i co chyba najważniejsze - ostatnim razem na lotnisku we Frankfurcie byłem tylko nieco ponad godzinę, zatem nie miałem okazji go zwiedzić i tym razem chciałem nadrobić zaległości. Pierwsza karta pokładowa zawiera numer miejsca, natomiast karta na lot FRA-GIG takiej informacji nie zawiera, jeżeli zostanę zaakceptowany, to dowiem się o tym z monitorów przy bramkach na lotnisku w Niemczech. Pan w Warszawie jednak zapewnia, że problemów nie będzie. Termin taki wybrałem nieprzypadkowo - koniec listopada do dość martwy sezon w lotnictwie - ludzie już wrócili z wakacyjnych wojaży i czekają na okres świąteczno-noworoczny, kiedy to obłożenie samolotów będzie przekraczało 100 % (overbooking). Nie ma co ukrywać, taki gorący sezon to dla linii lotniczych czas największych żniw, można zapomnieć wtedy o promocjach i tanich biletach - czysta ekonomia. Z moich obserwacji wynika, że na lotnisku Okęcie ok. godz. 07:30 ruch jest znikomy, toteż szybko udaje mi się przejść przez kontrolę bezpieczeństwa i znaleźć wygodne miejsce w pobliżu bramki, z której mam odlot. Pogrążam się w lekturze kryminału "Potsdamer Platz", ale po jakimś czasie odkrywam, że przy gate kłębi się tłumek zdenerwowanych pasażerów - okazuje się, że mój lot będzie miał ok. 40 minut opóźnienia z powodu zbyt późnego przylotu do Warszawy i część pasażerów przesiadkowych chce zasięgnąć języka na temat swoich lotów, być może będzie bowiem konieczne przebukowanie dla nich lotów na późniejsze godziny wylotu z FRA. Na szczęście mnie to akurat tym razem nie dotyczy, bo mój lot do Rio de Janeiro zaplanowany jest dopiero na godz. 22:10. Co ciekawe, praktycznie w tym samym czasie z terminala (C) odlatują także rejsy Lufthansy do São Paulo i Buenos Aires, natomiast loty do Caracas i Bogoty realizowane są w godzinach przedpołudniowych.
Około godziny 10 na lotnisku pojawia się samolot w barwach niemieckiego przewoźnika, który obsłuży rejs LH 1347. Wkrótce potem rozpoczyna się boarding pasażerów, wzrokiem wyławiam co ciekawsze kąski, moją uwagę przykuwa starsza elegancka pani z amerykańskim paszportem. Kiedy wchodzimy na pokład i zajmuję moje miejsce po prawej stronie przy przejściu (środkowy fotel pozostaje pusty, więc mam nieco więcej swobody niż przy wszystkich siedzeniach zajętych) właśnie ta fashionistka prosi mnie o pomoc, bym umieścił jej małą walizkę w schowku na bagaż podręczny, co niezwłocznie czynię. Okazuje się, że to Polka, ale z amerykańskim paszportem, nie dajcie się zwieść dokumentom ;) Po mojej przeciwnej stronie też siedzi zadbana kobieta w średnim wieku, która ma przesiadkę na lot do Toronto, nieco martwi się warunkami pogodowymi w Kanadzie, bo później tam ma jeszcze przesiadkę na lot krajowy, a syn napisał jej, że w kraju szaleje zima. Pan siedzący za nią ma zaś przesiadkę na lot do Bombaju, wymieniają uwagi na temat obecnej sytuacji w Indiach dotyczących doniesień o gwałtach. Wkrótce także miejsce przy oknie w moim rzędzie zostaje zajęte przez młodą dziewczyną, która mówi do mnie po angielsku, pewnie wzięła mnie za Niemca, bo przy wejściu "poczęstowałem się" Frankfurter Allegemeine Zeitung - cóż, brakuje mi nieco na co dzień niemieckiej prasy, więc będę miał się czym zająć podczas tego lotu. Stewardessy na pokładzie są w dość zaawansowanym wieku, takie pulchne niemieckie Helgi, jednakże bardzo sympatyczne i uśmiechnięte, nie mogę im nic zarzucić. Kapitan na wstępie w dwóch językach przeprasza za powstałe opóźnienie, którego przyczyną miał być silny wiatr. W drodze powrotnej do Frankfurtu pilot wyraża nadzieję, że uda nam się wylądować na czas i nie myli się - jak stwierdził później, był to jego najszybszy lot na tej trasie. Tego dnia niebo nad Warszawą jest spowite gęstymi chmurami, nie mam okazji rozkoszować się widokiem stolicy z lotu ptaka, ale za to chwilę później osiągamy wysokość przelotową i przez szyby do kabiny zagląda słońce. Serwis pokładowy sprawny i szybki, ale serwowane pain au chocolate jest niesamowicie sztuczne i wcale mi nie smakuje. Oddaję się lekturze FAZ oraz listopadowego wydania magazynu pokładowego LH - na powrocie w oparciach foteli czeka na mnie bowiem już wersja grudniowa. Z zainteresowaniem przeczytałem artykuł dotyczący Niżnego Nowogrodu, ale na razie do Rosji się nie wybieram, bo dodatkowe koszty związane z wyrobieniem wizy skutecznie mnie do tego zniechęcają. Ale przyznam szczerze, że taki Sankt Petersburg z chęcią bym odwiedził...
Lądowanie we Frankfurcie łagodne, nad lotniskiem także kłębią się chmury, pada lekka mżawka, samolot długo kołuje po pasie startowym i zanim można wysiąść do autobusu mija wieczność - może nie tyle dla mnie, co dla pasażerów transferowych. Siedząca w pobliżu mnie dziewczyna pyta mnie o godzinę, zerkam na jej kartę pokładową i widzę, że właśnie powinien zaczynać się boarding na jej lot do Chicago, a przecież jeszcze trzeba dojechać autobusem pod terminal, przejść spory kawałek i zaliczyć kontrolę paszportową. Oj, nie lubię takich akcji na szybko, przypomina mi się mój godzinny transfer na londyńskim Heathrow przed dwoma laty, kiedy leciałem z Dublina do San Francisco. Szczęśliwie zdążyłem, ale 60 minut mogło okazać się niewystarczające.
Jak pisałem w poście dotyczącym Miami lotnisko we Frankfurcie to największy port w Niemczech i główny hub linii Lufthansa (jest takie ładne niemieckie określenie "Drehkreuz"), patrząc na płytę postojową możemy dostrzec przede wszystkim samoloty tego właśnie niemieckiego przewoźnika. Rozmiar portu lotniczego robi wrażenie, mnie urzekają reklamy na szybach terminala widoczne dla pasażerów z oddali - jest to dość ciekawa gra słowna, można znaleźć tam takie oto frazy Frankfurt. Delhi. Daily./ Me. You. US. / Gangway. Runway. Norway./ Frankfurt. Houston. No problem. / Check-in. Gate. Golden Gate. Po dotarciu już do terminala znakomita większość pasażerów przemyka do strefy tranzytowej, ja także się tam udaję, ale nie spieszy mi się, ponieważ dochodzi dopiero godzina 12:00, a lot LH500 startuje jak już wspomniałem o 22:10. Czas pozwiedzać lotnisko, pieszo przemierza cały pirs A, skąd w zdecydowanej większości odlatują maszyny do Europy, w tel cały czas słychać zapowiedzi typu "final call" nawołujące ostatnich pasażerów do wyjścia. Po około godzinie spaceru odczuwam lekkie znużenie i wychodzę na zewnątrz, by nabrać powietrza w płuca, jest zimno, jednak nie mam ochoty jechać kolejką S-Bahn do miasta. Schodzę do podziemia, a tam czeka na mnie prawdziwa niespodzianka - małe centrum handlowe ukryte w zwartej plątaninie korytarzy, szybko znajduję wskazówki, jak dojść do supermarketu oraz restauracji McDonald's. Nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z okazji i nie odwiedził tego przybytku, zwłaszcza że w Niemczech do menu wprowadzili właśnie bagietki oraz ciastko czekoladowo-pomarańczowe. Wcześniej jednak zaopatruję się w wiktuały w markecie, w koszyku lądują niedostępne w Polsce jogurty i inne przysmaki. Po złożeniu zamówienia w McDonald's powoli spożywam posiłek i chłonę międzynarodową atmosferę.
Zastanawia mnie fakt, że w takim fast foodzie jak McD stołują się także piloci - no, chyba, że zdarza im się to sporadycznie ;) Kiedy już nasyciłem się posiłkiem udaję się do hali odlotów, gdzie mogę obserwować kolejki do stanowisk check-in, widzę sporo pasażerów odlatujących do Teheranu linią IranAir, żadna z kobiet (na razie) nie ma na sobie chusty - oczywiście gdy tylko samolot znajdzie się w przestrzeni powietrznej Iranu i będzie zbliżał się do lądowania ubiór pasażerek diametralnie się zmieni. Udaje mi się także wypatrzeć stanowisko odprawy mojego pracodawcy, koledzy z FRA ATO w burgundowych mundurkach rozpoczęli już pracę, na tablicy odlotów widniej informacja, że rejs QR do Dohy zamiast o 14:55 odleci o 15:30, pasażerów jeszcze nie widać, a ja znikam w czeluściach terminala C, by oddać się lekturze książki i prasy, mam przed sobą jeszcze prawie całe popołudnie, ale mimo kilku godzin oczekiwania nie uważam tego czasu za stracony. Około godziny 16 otwiera się odprawa chilijskiej linii LAN (lot do Santiago de Chile) oraz brazylijskiej TAM (lot do São Paulo), o ile na rejs do Chile praktycznie nikt się nie odprawia, to kolejka na lot do SP zdaje się nie mieć końca, dużo przestrzeni zajmują bagaże, bo lecąc do Brazylii pasażerowie mogą wziąć ze sobą dwie sztuki bagażu rejestrowanego do 32 kg każda. 
Moją uwagę przykuły też leciwe damy w płaszczykach z damską torebką oraz plecakiem bądź reklamówką, które obowiązkowo miały umieszczone na specjalnym wózku na bagaże. Panie te podchodziły bowiem regularnie do koszy na śmieci, dyskretnie zaglądały do środka i wyławiały aluminiowe puszki, które skrzętnie chowały w swoim bagażu. Ciekawa strategia - ucharakteryzować się na pasażerkę i zbierać puszki, by mieć na alkohol - kilka minut później jedna z "poławiaczek" z lubością sączyła sobie niemieckie piwo i przemierzała terminal ze swoim wózeczkiem.
Na nieco 2 godziny przed odlotem mojego rejsu do Rio de Janeiro idę jeszcze do McCafé spróbować kolejnej nowinki, a mianowicie kawy Choc Pecan Macchiato, potrzebowałem kilku łyków dobrej kawy na rozgrzanie i wybudzenie się z lekkiego marazmu. O dziwo tym razem lecąc sam nie muszę aktywować trybu lotniskowego Anji Rubik i humor mi dopisuje, w Europie jesień na całego, a ja na te 4 dni przeniosę się do ciepłego egzotycznego kraju, me like! Po drodze jeszcze upewniam się u pracownicy lotniska, czy mam kierować się do strefy C, ponieważ według tablicy przylotów check-in odbywa się w strefie A. Lotnisko jest tak skonstruowane, że trzeba się nieco nabiegać, ale wciąż mam spory zapas czasu. Przechodzę przez kontrolę paszportową, a następnie długim korytarzem zdającym się nie mieć końca docieram do kontroli bezpieczeństwa, jeszcze tylko klasyczna strefa duty free i jestem na miejscu pod moim gate, podróżnych prawie wcale nie ma. Po niedługiej chwili do specjalnych stanowisk przy bramce podchodzą panie z serwisu LH, uruchamiają też monitory, na których mogę zobaczyć moje nazwisko i imię w skróconej formie oraz przydzielony mi numer miejsca. Tego wieczoru na liście oczekujących znajduje się 9 osób, z czego większość w klasie biznes. Tym razem nie czekają do ostatniej chwili, więc jestem spokojny, że polecę, miejsce mam w tylnej części samolotu, ponownie przy przejściu. Zasadniczo preferuję miejsca przy oknie, ale jako pasażer stand by nie mam prawa do wyboru. Udało mi się wypatrzeć dwie pary, które lecą w klasie C do Rio, jedno to niemieckie małżeństwo w średnim wieku, drugie to młodsza stażem parka. 
Wejście na pokład Airbusa 340 odbywa się przez rękaw, przy wejściu gości wita starszy szef pokład o latynoskiej urodzie, na pokładzie w tylnej części kadłuba dostrzegam także nieco starszą stewardessę, która na mundurku ma przypiętą portugalską flagę, co świadczy o tym, że posługuje się tym językiem. Podobne oznaczenia wprowadzone są w tanich liniach easyJet. Zajmuję moje miejsce 43D, z opakowania wydobywam kocyk i poduszkę, 2 miejsca obok mnie są wolne, podczas trwającego ponad 12 godzin lotu (jak na razie najdłuższy w mojej karierze) będę mógł się nieco wyciągnąć. Rozglądam się dookoła, w pobliżu siedzi grupka wylansowanych Norwegów, po lewej stronie kilkoro Rosjan a przede mną (o zgrozo) Polacy - 3 panów koło czterdziestki, dość postawnych, jeden z nich chyba pracuje jako marynarz, ale o tym później. Uruchamiam także monitor umieszczony w oparciu fotela przed mną, na którym będę mógł śledzić na żywo trasę lotu, bardzo lubię tą opcję, dla fana lotnictwa to nie lada gratka. Sympatyczne stewardessy roznoszą słuchawki, instrukcja bezpieczeństwa zostaje wyświetlona na ekranach, powoli kołujemy, jeszcze ostatni rzut oka na rozświetlony terminal (który nota bene już zasypia - we FRA jest zakaz lotów nocnych) i samolot unosi się do góry. Nieco zajmuje mu, by osiągnąć wysokość przelotową, wtedy też wyłączona zostaje sygnalizacja zapięcia pasów i następuje szybki serwis, czyli precelki + zimne napoje. Chwilę później do dłoni pasażerów trafiają gorące chusteczki, czas na odświeżenie i zaraz podawana jest kolacja. Do wyboru raczej standardowo kurczak lub pasta, wybieram tradycyjnie już opcję numer dwa, a tu Zonk, bo danie to przypomina do złudzenia zestaw, który zamówiłem podczas lotu FRA-MIA. Myślałem, że catering jest nieco bardziej urozmaicony, ale się przeliczyłem. Lecimy nad zachodnią częścią Niemiec, Francją i o dziwo nad Zatoką Biskajską, Maderą, Azorami i Atlantykiem. Kiedy oddalamy się od portugalskiego wybrzeża samolotem zaczyna mocno kołysać, pilot informuje o turbulencjach, na ładnych kilka godzin samolotem nieźle telepie na lewo i prawo, większość podróżujących zapadła już w błogi sen, ale pomimo lampki wina u mnie on oczywiście nie przychodzi. Przespałem może w sumie 2 godziny całego rejsu, ale ja już tak mam, że choćby nie wiem jak bardzo byłbym zmęczony, to nie jestem w stanie zasnąć, mój organizm cały czas podświadomie czuwa - czyżby to skutek oglądania nagminnie kolejnych odcinków "Katastrof w przestworzach"? :-P
Niestety, jeśli chodzi o system rozrywki na pokładzie samolotów dalekiego zasięgu Lufthansy, to większość proponowanych tam filmów czy też muzyki nie trafia w moje gusta - zdecydowanie lepiej wyglądało to na pokładzie AirFrance czy airberlin - ale o gustach się podobni nie dyskutuje. Podczas nocnego lotu przez Atlantyk w uszach rozbrzmiewała muzyka Madonny, nad ranem zaś obejrzałem film "The Smurfs 2" - swego czasu w kinie byłem na pierwszej części, a sequel zainteresował mnie głównie ze względu na fakt, że piosenkę "Ooh La La" do tego obrazu nagrała moja ulubienica Britney Spears. Przygody sympatycznych Smerfów skończyły się, a samolot wreszcie dotarł do wybrzeża Brazylii i minął miasto Fortaleza. Nad brazylijskim interiorem znowu złapały nas turbulencje, nie chciałbym się rozbić nad amazońską dżunglą, ale wreszcie się uspokoiło i rozpoczął się serwis śniadaniowy - podano na gorąco jajecznicę ze szczypiorkiem, było też nieco szpinaku z makaronem, więc nie mogę narzekać. Później już tylko podchodzenie do lądowania i oto jestem w Ameryce Południowej, kolejny kontynent odwiedzony...
Wychodzimy przez rękaw, na lotnisku w Rio sprawnie działa klimatyzacja, ale przez szyby czuć już gorące słońce i powietrze innego rodzaju, to miła odmiana od pogody, która obecnie panuje w Europie. Pojedyncze osoby udają się do stanowisk transferowych, obywatele Brazylii mają osobną kontrolę paszportową, a wszyscy pozostali cudzoziemcy muszą tłoczyć się w dość długiej kolejce - dobrze, że o tej porze przyleciał tylko nasz samolot - zeszło mi tam prawie godzinę, nie chcę nawet myśleć, co by było, gdyby o tej samej porze przyleciał jeszcze inny rejs zagraniczny. W kolejce tuż przede mną stoją wspomniani wcześniej Polacy, panowie już na wstępie zakładają się, kto ile alkoholu wypije danego dnia, jest mi naprawdę wstyd za rodaków, że robią nam taką reklamę, ale co poradzić? Na plecaku jednego z nich dostrzegam jego dane adresowe, okazuje się, że pan Ireneusz L. pochodzi z Helu, na jego paszporcie widnieje zaś naklejka z napisem "marinero", zastanawiam się, czy ci kumple nie pracują przypadkiem razem na statku, ale trudno mi to wywnioskować z ich rechotu. Nareszcie nadchodzi moja kolej, podaję paszport i deklarację wypełnioną w samolocie, pojawia się nowy stempel, jeszcze tylko odbiór bagażu (walizka cała, chociaż niekoniecznie zdrowa, z każdą kolejną podróżą, jest coraz bardziej poobijana i porysowana) i mogę cieszyć się ziemią brazylijską.

Po przejściu odprawy celnej rozglądam się za bankomatami, ale na poziomie przylotów widzę tylko małe okienka kantorów oraz lokalnych banków, ruchomymi schodami wjeżdżam na górę i tam też znajduję to, czego szukałem - o dziwo po włożeniu karty VISA do bankomatu okazuje się, że transakcja nie może zostać zrealizowana. Jestem już zdenerwowany, bo celowo nie wziąłem ze sobą gotówki, gdyż reale brazylijskie w Polsce są praktycznie niedostępnie, a wolałem uniknąć podwójnego przewalutowania. Na szczęście w ostatnim z trzech bankomatów karta zostaje zaakceptowana i mogę wypłacić gotówkę. Teraz jeszcze tylko upewniam się w informacji, skąd odjeżdża autobus do miasta i wychodzę na zewnątrz, gdzie uderza mnie fala ciepłego powietrza. Na niebie nie ma żadnych chmur, czuję, że to będzie udany dzień.
Omijam bardzo długą kolejkę chętnych na taxi i zmierzam na przystanek autobusowy, który znajduje się tuż za postojem taksówek. Akurat chwilę później dociera pojazd, kupuję bilet za 13 R$ u kierowcy, zajmuję miejsce w środku autokaru i już chwilę później ruszam ku nowego dla mnie miastu. Po drodze podziwiam palmy i bujną roślinność, w oddali błyszczą góry, a nieopodal znajduje się Ocean Atlantycki i słynne plaże Copacabana i Ipanema - tyle o nich słyszałem, a teraz wreszcie będę mógł tam stanąć na własnych nogach. W ręku trzymam plan miasta, okazuje się, że ulice w Rio są doskonale oznaczone i nie mam problemu z orientacją w terenie. Ponieważ mam sporo czasu i chciałbym nacieszyć się metropolią o poranku wysiadam przy stacji metra Cinelandia i pierwsze kroki kieruję do usytuowanego tam McDonald's - jakżeby mogło być inaczej? Przed każdą wycieczką dokładnie sprawdzam, jakie kanapki i desery są w menu kraju, który akurat mam odwiedzić. W Brazylii zamawiam na śniadanie Pão de Queijo oraz czarną kawę - obsługa nie mówi po angielsku i jak się okazuje poza hostelem w Rio i obsługą na poczcie język ten jest praktycznie "martwy", zatem już na początku można wyrobić sobie zdanie o poziomie szkolnictwa - ale czy w Polsce jest o wiele lepiej? Z tym można polemizować...
W centrum podoba mi się filia ministerstwa finansów oraz teatr miejski, w śródmieściu rozmieszczonych jest też dużo monumentów a architektura to miks nowoczesności z okazałymi gmachami z czasów kolonialnych. Zmierzając w kierunku hostelu przedzieram się przez aleję wysadzaną platanami, w pobliskim parku wypisuję zakupione w kiosku widokówki do znajomych, wstępuję do małego supermarketu, by zaopatrzyć się w żywność i zobaczyć, co też mają w swojej ofercie - testuję Guaranę - znany brazylijski trunek gaszący pragnienie - smakuje naprawdę dobrze. Dokoła czuć zapach świeżych owoców a na każdym rogu można spróbować wody prosto z kokosa. W bistro nieopodal delektuję się kanapką typu pastel oraz sokiem z marakui. Jedzenie w takich barach jest nadzwyczaj tanie i pożywne, często sprzedawane są zestawy combo typu kanapka na ciepło + napój za 4 R$, polecam gorąco. Przygotowywane soki ze świeżo wyciskanych owoców oraz "salgados" stały się moim stałym elementem menu.
Po zameldowaniu się w hostelu Kariok i odświeżeniu się zakładam na siebie tank top, kuse szorty i ruszam w miejską dżunglę. Przejażdżka metrem dość przygnębiająca, bo same wagony i stacje w środku są dość mało kolorowe i ciemne. Wokół mnie rozbrzmiewa język, który jest tak inny od tych mi znanych, to dziwne uczucie, kiedy zupełnie nie masz pojęcia, o czym mówią ludzie siedzący obok. Wysiadam na przedostatniej stacji pomarańczowej linii podziemnej kolejki (ostatnia stacja obecnie nie funkcjonuje) i spacerem docieram do plaży Copacabana. Przy ruchliwej jezdni jak jeden mąż ustawione są luksusowe hotele, a już po drugiej stronie nadmorskiej promenady można rozkoszować się piaszczystą plażą i widokiem na
Pão de Açúcar - uwielbiam takie połączenie wieżowców i plaży, tego właśnie często szukam podczas moich wycieczek. Na Copacabanie spędzam praktycznie całe popołudnie, później spaceruję wzdłuż bulwaru i wieczorem wracam na nocleg do hostelu odespać podniebną podróż. 
Następnego dnia rano po sycącym śniadaniu (rewelacyjne pieczywo z kminkiem) zbieram się na szczyt Corcovado, z którego nad miastem góruje figura Chrystusa Zbawiciela - Cristo Redentor. Pomny informacjom, że do obejrzenia jednego z nowych cudów świata tworzą się gigantyczne kolejki zjawiam się u podnóża góry kilka minut po 9 rano - bilety umożliwiające wjazd kolejką szynową ("tramwajem") oraz wizytę u Jezuska są sprzedawane na godzinę 11:00, ale mogę poczekać. Piękna aura pozwala mi na kolejne wędrówki po okolicy, zabudowa jest gęsta, można zobaczyć, jak toczy się życie mieszkańców Rio. Przezornie przed czasem wracam na miejsce odjazdu kolejki i przed wejściem na peron pani z obsługi pyta mnie, czy jadę sam - akurat ma jeszcze jedno wolne miejsce na wcześniejszy kurs, a ponieważ osoby w kolejce nie chcą się rozdzielić, to pośpiesznie zajmuję moje miejsce. Wjazd po stromym zboczu robi wrażenie, można podziwiać panoramę miasta, a podczas jazdy rytmy samby przygrywa lokalny zespół, co wytwarza bardzo pozytywną atmosferę. Po około 20 minutach jazdy docieramy na szczyt, coś pięknego, chyba jeszcze nigdy nie widziałem takich ładnych widoków, naprawdę można się zapomnieć. Pod samą figurą dziki tłum, większość turystów wystawia ramiona i w ten sposób ustawia się do zdjęć na tle rzeźby. Jednak jak to mówią, komu w drogę, temu czas, następnym kursem zjeżdżam na dół i po kilku minutach oczekiwania wsiadam do lokalnego autobusu w stronę Ipanemy - bilet na metro to koszt 3,20 R$, zaś autobus miejski to wydatek rzędu 2,75 R$. Bilety kupuje się u biletera, który siedzi przy wejściu i po uiszczeniu zapłaty przesuwa specjalny kołowrotek tak, by pasażerowie mogli przejść do tylnej części pojazdu. Po drodze życie na ulicach Rio de Janeiro nie zamiera, wreszcie po około półgodzinnej przejażdżce wysiadam w pobliżu plaży i tam spędzam resztę dnia rozkoszując się widokami jak z katalogu biura podróży.
W sobotę po porannej wizycie na mieście, spróbowaniu bananowa-truskawkowego koktajlu oraz bananowego ciastka z McDonald's i małych zakupach kieruję się pieszo na lotnisko SDU. Jest to lokalny port lotniczy w Rio, który obsługuje połączenia krajowe, w przeważającej mierze są to loty do finansowej stolicy Brazylii za jaką uważane jest São Paulo. Taki jest też dalszy cel mojej krótkiej wycieczki - nie byłbym sobą, gdybym będąc tak blisko ominął największe miasto Ameryki Południowej. Loty realizowane są na miejskie lotnisko Congonhas (CGH), które słynie ze swojego krótkiego pasa startowego, a ewentualna rozbudowa tego portu jest ograniczona przez gęstą zabudowę. Samo lotnisko Santos Dumont w Rio robi na pierwszy rzut oka wrażenie opustoszałego, ale może trafiłem na taką porę, bo mamy sobotnie popołudnie. Co mnie zabolało to fakt, że przed podejściem do stanowisk nadawania bagażu trzeba już mieć wydrukowaną kartę pokładową. Do tego celu ustawiono kilkanaście automatów w hali odlotów, bez większych problemów odprawiam się na mój rejs realizowany przez taniego brazylijskiego przewoźnika linię GOL. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że z automatu wydrukowany zostaje świstek na żółtym papierze przypominającym paragon w sklepie. Dla większości podróżnych to pewnie bez znaczenia, ale ja przywiązuję wagę do takich detali skoro już kolekcjonuję karty pokładowe i naklejki na bagaż. Niestety, pani podczas nadawania bagażu także nie ma możliwości wydrukowania boarding passa na bardziej trwałym papierze - mówi się trudno. Na Okęciu także wprowadzono podobne rozwiązanie, by podchodzić do stanowiska check in z już wydrukowaną kartą pokładową - kiedyś posłuchałem się pana z obsługi i karty na mój pierwszy lot do USA z Air France mam w formie papierka, a widziałem, że przede mną jakieś Chinki-Czikulinki dostały ładne i kolorowe wydruki. Teraz już nie daję się zbić z tropu ;)
W sąsiednich bramkach odprawiane są rejsy linii Azul do Golandii oraz Porto Alegre, wreszcie nadchodzi czas na moją kolej, po sprawdzeniu dokumentów zostaliśmy zabrani na płytę lotniska autobusem. Tym razem mam miejsce 11A przy oknie, miejsce w środku okazuje się być puste. Na pokładzie personel pokładowy wita pasażerów, na szczęście panie są dwujęzyczne. Łapiemy kilka minut opóźnienia, bo najpierw czekamy na spóźnioną stewardessę, a potem jest kolejka do startu. Tego dnia nad Rio de Janeiro unoszą się chmury, więc niestety chwilę po starcie podczas wznoszenia się nad wybrzeżem niewiele już widać. Sam lot jest krótki i przyjemny, mimo że to tanie linie, to bagaż rejestrowany jest w cenie, dostajemy także orzeszki i zimne napoje i zanim się obejrzałem maszyna zniża pułap i przebija się przez chmury nad São Paulo. Kiedy wreszcie samolot przebił się przez warstwę obłoków moim oczom ukazuje się niezwykły widok - las betonowych drapaczy chmur, który zdaje się nie mieć końca - dla entuzjasty takich budowli taki widok to nie lada gratka. Na większości wieżowców widać lądowiska dla helikopterów, bloki mieszkalne wyglądają z góry jak zapałki. I mimo że pogoda się popsuła, to ja już czuję, że ta metropolia mi się spodoba.
Lotnisko Congonhas jest całkiem spore, chociaż obsługuje raczej tylko ruch krajowy. Sporo czasu zajmuje przejście mi do taśmy, na której wykładany jest bagaż. Szybko chwytam walizkę i wychodzę na zewnątrz zgodnie z napisami w terminalu, jednak zamiast autobusów miejskich znajduję tam jedynie autokary na dalsze dystanse, busy dla załogi oraz nieodłączny element każdego lotniska, czyli postój taksówek, z których za wszelką cenę staram się nie korzystać. Przechodzę do hali odlotów i tam w informacji miła pani (także nie mówiąca po angielsku) wskazuje mi drogę na przystanek - ponieważ ciężko się z nią dogadać, to jest tak uprzejma, że wychodzi ze mną przed budynek i prowadzi na przystanek. Dla Brazylijczyków pewnie taka lokalizacja to nic dziwnego, ale sam z pewnością nie szukałbym przystanku akurat z tamtej strony lotniska. Znowu trzeba pomachać, by kierowca raczył się zatrzymać, ale autobusy kursują często i są naprawdę szybkie. Mam szczęście, bo mój numer podjeżdża niebawem. W SP jest znaczniej trudniej poruszać się po mieście, bo liczne estakady skutecznie uniemożliwiają obserwację nazw poszczególnych arterii, ale bez trudu dostrzegam katedrę i stację metra w jej pobliżu. Teraz przesiadka na podziemną kolejkę, nieco gimnastyki z bagażem i długa kolejka do kasy biletowej. Niestety, automaty biletowe działają tutaj tylko dla osób korzystających z biletów miesięcznych, pozostali muszą nabywać je w okienkach kasowych. Co dziwne, zarówno w RJ jak i SP nie istnieje coś takiego jak bilet dzienny czy 3-dniowy i podróżni skazani są na korzystanie z biletów jednorazowych, co niestety skutecznie uszczupla budżet. Sama stacja metra jest olbrzymia i robi wrażenie, najwięcej ludzi widziałem tutaj właśnie chyba w metrze, podobno w godzinach szczytu pracują tutaj "upychacze" niczym w Tokio.
Wysiadam na stacji Republica i podziwiam mały park w sercu miasta oraz kilka mniejszych budynków w pobliżu. Tuż obok widzę duże grupki młodzieży spacerujące deptakiem, podążam po trotuarze, zaglądam w wąskie uliczki strefy dla pieszych, ewidentnie jest nieco "spelunkowo", w powietrzu czuć zapach palonego zioła. Oczywiście okazuje się, że pomyliłem drogę i idę w odwrotnym kierunku niż trzeba, ale w końcu docieram do hotelu Calstar. Budynek jest nowoczesny i elegancki, dawno nie nocowałem w tak dobrze wyposażonym hotelu. Na recepcji największe zaskoczenie budzi fakt, że nikt z pracowników nie mówi po angielsku ani po hiszpańsku, dziewczyna wręcza mi laptop, uruchamia Google Translator i podstawowe informacje przekazuje mi za pomocą tego narzędzia. Jeszcze jedno dość nietypowe zachowanie to zrobienie mi "pamiątkowej" fotki kamerą - czyżby bali się, że nie ucieknę z hotelu bez zapłaty czy też to na wypadek, gdyby wciągnęło mnie miasto i potrzebna była identyfikacja zwłok? Wolę nie wnikać i zmykam na 4. piętro cichobieżną windą do przestronnego pokoju - w porównaniu z klitką w Rio de Janeiro czuję się jak arabski szejk a cena jest jedyne 10 reali wyższa niż w hostelu, gdzie spędziłem dwie poprzednie noce. Za oknem zapada już zmrok, na mieście zjadam pyszną kolację ("coxinha" rulez) i grzecznie idę lulu, bo całą niedzielę spędzę dość aktywnie. 

Pamiętacie Renana z relacji z mojej podróży do San Francisco? Gościłem wtedy u mojego znajomego Mateusza w Dublinie, a Renan to jego brazylijski współlokator, który jakiś czas temu wrócił do swojego rodzinnego miasta São Paulo i teraz nadarzyła się znakomita okazja ku temu, by się spotkać i by mógł mnie oprowadzić po mieście. Rano po obfitym posiłku (ale mi posmakowały te brazylijskie przekąski na ciepło!) Renan odbiera mnie z hotelu i rozpoczynamy naszą wędrówką po mieście. Miło jest po kilku dniach odezwać się do kogoś znajomego, kogo nie widziało się przez 2 lata a kontakt ograniczał się do wiadomości na FB. Podczas moich podróży nie zawieram nowych znajomości, zatem wreszcie miałem okazję z kimś porozmawiać. Tak rozmawiając o wszystkim i o niczym doszliśmy do najsłynniejszej ulicy SP Avenida Paulista - najbardziej wystrzałowe wieżowce mieszczą się właśnie tam, nadszedł zatem znakomity czas na sesję zdjęciową. Po drodze jeszcze wizyta w McDonald's i po prawie 3 godzinach marszu docieramy do gigantycznego kompleksu Ibirapuera Park, gdzie odpoczywamy w cieniu egzotycznej roślinności i chronimy się przed deszczem, który zaczął właśnie padać. Wokół dużo ludzi uprawiających sport, jogging czy jeżdżących na rowerach. Pierwszy raz mam okazję spróbować deser z owoców açaí z kawałkami banana i granolą - niebo w gębie! Ale to co dobre, szybko się kończy, czas wracać do hotelu, brać bagaż i zmykać na międzynarodowe lotnisko São Paulo Guarulhos (GRU). Ponieważ przed nami kawał drogi, to bierzemy autobus i wkrótce docieramy na miejsce. Ze schowka biorę mój bagaż (oczywiście wcześniej musiałem użyć magicznego narzędzia Google Translator) a Renan jest tak miły, że towarzyszy mi w drodze do metra i potem na stację Tatuape, skąd za 4 R$ biorę autobus 257 bezpośrednio na lotnisko. O tym tanim połączeniu wie dość mało osób, większość korzysta z autokarów w centrum, które kursują na podobnej trasie, ale cena wynosi około 30 reali. Jeszcze łyk Guarany jako "rozchodniaczek", żegnamy się z Renanem i czas na mnie - 40 minut później docieram pod terminal 1 portu lotniczego, muszę pod dachem przespacerować się kilkanaście metrów do mojego terminala 2, ale tradycyjnie mam jeszcze sporo czasu. Przepakowuję garderobę, w Polsce przecież już prawie zima, wyciągam z walizki kurtkę, by była w zanadrzu. Lotnisko GRU w porównaniu z GIG to klasa sama w sobie, jest znacznie większe, bardziej wytworne, nowoczesne i jednocześnie przytulne. Akurat kończy się odprawa pasażerów odlatujących rejsem Lufthansy do Monachium, ale już mogę zaczekować się na mój nocny lot LH 507 do Frankfurtu. Dostaję dwie karty pokładowe - na rejsie Boeingiem 747-400 przypisano mi miejsce 50G, jak się okazuje jest to także miejsce przy przejściu, a dwa miejsca obok mnie po lewej stronie są wolne. Lot powrotny do Warszawy tradycyjnie bez wskazania miejsca, przecież jestem pasażerem typu stand by. Co ciekawe, pani zamyka mój zamek przy walizce specjalnym plastikowym wkładem, co ma zapewne uniemożliwić wrzucenie do bagażu narkotyków - fajna sprawa. Po przejściu kontroli bezpieczeństwa i odstaniu około 3 kwadransów do kontroli paszportowej (zaczyna się wieczorny szczyt) mogę rozgościć się w lotniskowej kawiarni Starbucks Coffee (testuję kawę Floresta Negra Mocha, całkiem zacna) i oczekiwać wygodnie na mój lot. Boarding podzielony jest na kilka grup, najpierw oczywiście First Class i HON Circle, później Business Class i Gold Members a następnie poszczególne rzędy pasażerów Economy. Rozczarowuje mnie nieco fakt, że na nocnych lotach długodystansowych Lufthansa nie rozdaje pasażerom klasy ekonomicznej nawet miniaturowych kosmetyczek, podczas gdy w airberlin takie gadżety są przydzielane wszystkim pasażerom. Dobrze, koniec narzekania, za bilet zapłaciłem jedynie część tego, ile pozostali pasażerowie.
Punktualnie odbijamy się od pasa, silniki mocno pracują i w momencie startu wznoszenie jest niesamowicie głośno, ale wreszcie maszyna odrywa się od ziemi i wlatujemy w chmury. Zanim załoga rozpocznie serwowanie kolacji zapada noc, stewardessy proszą o zasłonięcie okien. Tym razem dla odmiany zdecydowałem się na kurczaka z ryżem, mimo że siedziałem z tyłu porcji starczyło dla wszystkich. Obłożenie lotu było naprawdę niskie, widać, że jesteśmy jeszcze przed sezonem. Podczas lotu do Frankfurtu miała miejsce bardzo miła niespodzianka - podszedł do mnie szef pokładu, spytał się, dla jakich linii pracuję, czy się zajmuję i przyniósł mi mały upominek w formie wspomnianej kosmetyczki z biznes klasy oraz porcji adwentowych słodyczy. Widać, że nadchodzą święta, bo wnętrze kabiny udekorowano wieńcami adwentowymi. Tym razem lecieliśmy inną trasą, najpierw nad wybrzeżem Brazylii, później przekroczyliśmy Atlantyk i dotarliśmy do wybrzeży Afryki. Boeing o nazwie "Wolfsburg" leciał nad Dakarem, Algierem, minął Morze Śródziemne, Niceę, Zurych i planowo przyziemił na pasie we FRA. Chwilę po moim wyjściu z rękawa podszedł do mnie brazylijski policjant w cywilu, poprosił o paszport, spytał o cel wizyty i oczywiście był zdziwiony, że byłem tak daleko jedynie 4 dni, ale kiedy usłyszał, że pracuję w liniach lotniczych o razu się zmył. Fakt, że latam na bardzo krótko oczywiście może budzić podejrzenia, że jestem przemytnikiem i już się do tego przyzwyczaiłem. Ale jak akurat lubię zwiedzać dużo a błyskawicznie, inaczej mój urlop i budżet bardzo by na tym ucierpiały. We Frankfurcie wita mnie piękna słoneczna pogoda, chociaż wiem, że za oknami terminala temperatura jest bliska zeru. Pod moją bramką gromadzą się już pierwsi pasażerowie, jest kilka osób z nocnych rejsów z USA, którzy też czekają na to połączenie. Tym razem tylko ja lecę do Warszawy jako stand by, z miejscem nie ma problemu, ale dość długo czekam nim przypisany mi numer siedzenia pojawi się na monitorze. Wreszcie jest i mogę wejść do autobusu, który robi niezłą rundkę po lotnisku nim podwiezie nas pod pokład samolotu do polskiej stolicy. Bez większych niespodzianek, znów mam miejsce przy korytarzu, czuję, że powoli ogarnia mnie senność, bo na pokładzie lotu z SP nie zmrużyłem oka, ale gdy tylko wznosimy się w powietrze uczucie senności zanika i cieszę się, że po raz kolejny znalazłem się w chmurach. Oby więcej takich chwil - my dream is to fly, over the rainbow, so high! Tymczasem do zobaczenia w 2014 roku...


2 komentarze:

  1. czekamy z niecierpliwością na ciąg dalszy ... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. za duzo tych makdonaldów w opisie :D ale jak kto lubi, dla mnie to mcshit :)

    OdpowiedzUsuń