Jesienna Islandia / 09.09.2015 - 11.09.2015

Islandia od zawsze kojarzyła mi się z zimną lodową krainą położoną gdzieś hen daleko za morzami. Kiedy tylko WizzAir ogłosił, że będzie latać z Gdańska do Reykjaviku, stwierdziłem, że w końcu nadarza się okazja, by odwiedzić ten daleki kraj. Mój wrześniowy urlop miałem już od dawna opracowany, na pierwszy rzut zaplanowane było Santorini i Saloniki, następnie zaś podróż do Tokio, zatem na islandzką przygodę przeznaczyłem raptem niecałe 3 dni. Przestudiowałem dokładnie rozkłady lotów między Islandią a Polską i najbardziej korzystny dla mnie okazał się wariant kombinowany: lot z Gdańska do Reykjaviku linią WizzAir w środowe popołudnie i powrót do Warszawy na Lotnisko Chopina linią WOWair w piątkowy wieczór.
W środowy deszczowy ranek wsiadam na dworcu Warszawa Centralna do pociągu Express Intercity Premium jadącego w do Gdyni Głównej. Mam sporo czasu w zapasie, tym razem postanawiam dojechać do stacji końcowej zamiast wysiadać w Gdańsku. Wreszcie mam okazję podziwiać gdyński dworzec po generalnym remoncie, moją uwagę przykuwają piękne malowidła ścienne, odkryte nota bene podczas prac remontowych. Na stacji znajduje się duża restauracja McDonald’s oraz kawiarnia McCafé; nie byłbym sobą, gdybym nie skusił się na cappuccino i ulubionego tosta z serem i pieczarkami z menu śniadaniowego. Po posileniu się ruszam na krótki spacer po Skwerze Kościuszki, na pierwszy rzut oka widać, że to miasto portowe, po reprezentacyjnej ulicy Gdyni przechadzają się umundurowani marynarze z pobliskiej Akademii Marynarki Morskiej. Pogoda nad Zatoką Gdańską dopisuje, świeci słońce, a niebo jest niemal bezchmurne. Z pętli autobusowej sprzed dworca PKP ruszam linią A4 bezpośrednio na gdańskie lotnisko im. Lecha Wałęsy, podróż trwa około 40 minut, na tą linię autobusową obowiązuje specjalna taryfa biletowa. Po wiadukcie przed portem lotniczym kursują już pierwsze składy Kolei Metropolitalnej, być może następnym razem przejadę się właśnie tą linią. Ale nie uprzedzajmy faktów ;) Tymczasem na tablicy odlotów pokazuje się informacja, że rejs W6 do Keflaviku (miejscowość, w której znajduje się główne międzynarodowe lotnisko Islandii) będzie opóźniony o ponad godzinę. Z gdańskim lotniskiem mam bardzo złe wspomnienia, na koniec marca tego roku WizzAir z do dzisiaj niewyjaśnionych przyczyn odwołał w ostatniej chwili mój rejs do Hamburga Lubeki, sprawa jest w toku w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego, gdyż przewoźnika odmówił wypłaty odszkodowania 250 euro i nie chciał podać przyczyny nagłego odwołania rejsu zasłaniając się … tajemnicą handlową. Na szczęście tym razem po prostu musimy poczekać na opóźnioną maszynę, która wykonuje lot z Londynu Luton. Summa summarum rejs opóźnia się o prawie dwie godziny. Jest już niemal tradycją, że w Gdańsku przy kontroli kart pokładowych pada pytanie o kod pocztowy pasażera (taka sama praktyka ma miejsce we Wrocławiu) a podczas kontroli bezpieczeństwa praktycznie każdy musi przejść dodatkową kontrolę – bagaż podręczny jest sprawdzany bardziej dokładnie lub podróżny przechodzi test na kontakt materiałów wybuchowych przy pomocy papierka lakmusowego, tym razem trafiła mi się opcja numer dwa. Boarding trwa dość długo, ponieważ sama kolejka jest pokaźna, dominują „backpakersi” z plecakami oraz polskie rodziny, które wyemigrowały na Islandię i osiedli tam na stałe. O dziwo do samolotu wchodzimy przez rękaw, praktyka niemal niespotykana w tanich liniach lotniczych. Zajmuję przydzielone mi przez system miejsce w tylnej części samolotu przy przejściu po prawej stronie korytarza, obok mnie siedzi młoda para Islandczyków, miło jest mieć świadomość, że także Islandczycy odwiedzają nasz kraj.
Sam lot przebiega bardzo gładko, nie przelatujemy przez strefę turbulencji, mimo iż praktycznie cały czas lecimy nad wodą. Samo lądowanie trwa dość długo, musimy przebić się przez gęste chmury, dopiero kilka metrów nad ziemią widać ląd, jest szaro, buro i ponuro i na dodatek deszczowo. Niestety, przez cały mój wypad taka niesprzyjająca aura utrzymywała się w tej części wyspy. Na lotnisku widać zaledwie kilka maszyn, wszystkie należą do głównego przewoźnika Islandii „Iceland Air”. Reykjavik z racji swojego położenia jest małym hubem przy połączeniach między Europą kontynentalną a Ameryką Północną, sporo jest rejsów na wschodnie wybrzeże USA i do Kanady. Sam terminal sprawia przytulne wrażenie, zbieram mapkę Reykjaviku i przy stanowisku przewoźnika Flybus kupuję bilet do miasta za 3500 koron islandzkich (1 ISK to około 30 groszy) – jeśli kupimy bilet od razu bilet w dwie strony zapłacimy nieco taniej. Po wyjściu na parking od razu kieruję się do autokaru, jego kierowcą okazuje się być Polak mieszkający na Islandii już ładnych parę lat, raczej nie zamierza wrócić do ojczyzny, jego dzieci niedawno poszły tutaj do szkoły. Czekamy jeszcze na pozostałych pasażerów, ale nie ma ich wielu, być może sporo osób zdecydowało się na wynajęcie samochodu, co jest powszechnie stosowaną tutaj praktyką i umożliwia objechanie wyspy. Tradycyjnie lecę sam, więc w moim przypadku takie rozwiązanie odpada i ograniczę się wyłącznie do stolicy kraju. Jeszcze mała ciekawostka: liczący sobie ok. 100 000 mieszkańców Reykjavik jest najbardziej na północ wysuniętą stolicą świata. Podróż do dworca autobusowego BSI Terminal trwa prawie godzinę, krajobraz po drodze wygląda na księżycowy, strugi deszcze za oknem dodatkowo potęgują wrażenie, że znalazłem się na końcu świata. I co ja robię tu? ;)
Po wyjściu z dworca kieruję się w stronę centrum miasta; hotel Hlemmur Square, w którym się zatrzymałem, zlokalizowany jest przy głównej ulicy (częściowo deptaku) Laugavegur. Nie mam problemu z dotarciem na miejsce, nawet wąskie uliczki są dobrze oznaczone tabliczkami, mam już swoją ulubioną literę z islandzkiego alfabetu – Ð/ð. Po drodze mijam luterańską katedrę pod wezwaniem Chrystusa Króla, największą świątynię w mieście. Wszystkie domki są małe i mimo paskudnej pogody prezentują się malowniczo. Po kilku minutach spaceru w dół trafiam na główną ulicę, przy której mieszczą się sklepiki, kawiarenki, bary, restauracje czy kluby nocne (tak, tak, podobno życie nocne na Islandii jest bardzo intensywne, ale niestety nie było mi dane się o tym przekonać). Po drodze mijam znany mi z internetowych relacji innych podróżników supermarket Bonus, w którym poleca się robić zakupy ze względu na niskie ceny – taka dygresja – niskie w znaczeniu islandzkim, bo przy polskich dochodach nawet niskie ceny wydają mi się astronomiczne, mała woda mineralna w kawiarni (0,5 l) to koszt 400 ISK, 3 zupki Knorra „Gorący kubek” to wydatek rzędu 399 ISK, najtańsza kanapka z serem kosztuje zaś 329 ISK, a jogurt Skyr 238 ISK. Pewnie dlatego widziałem tak wiele osób decyduje się na dłuższy wypad bagaż rejestrowany pełen jedzenia. Jest już po godzinie 20, kiedy melduję się w hotelu, sprawia bardzo przyjemne wrażenie, jest elegancki, na dole mieści się klubokawiarnia, wieczorami odbywają się tam występy lokalnych artystów. Po trudach podróży (przypominam, że dzień wcześniej wróciłem z Japonii) szybko zasypiam i kiedy budzę się rano przed godziną 6 czasu lokalnego (dwie godziny różnicy w stosunku do Polski), za oknem jest już jasno. Po śniadanku i wzmocnieniu się mocną kawą na rozgrzanie wychodzę na spacer, by rozeznać się w okolicy. Całe szczęście w hotelu już grzeją, bo temperatura na zewnątrz to 8-9 stopni Celsjusza, a przeszywający wiatr dodatkowo potęguje zimno. Przezornie zaopatrzyłem się w cieplejszą kurtkę oraz zimową czapkę, bardzo się przydały. Przed 7 rano ulica Laugavegur jest wymarła, przemierzających ją pieszych prawie wcale nie widać, nieco więcej jest samochodów, czuję się niczym bohater serialu „Przystanek Alaska”.   uliczkę i już widać linię brzegową i toń zimnego Atlantyku. Dochodzę do portu, mam okazję zobaczyć duży norweski statek pasażerski, który akurat wysadza pasażerów. Szczerze współczuję w taką pogodę podróżowania na wodzie, tam to dopiero musi kołysać.
Ciekawi mnie materiał, którym w zdecydowanej większości „obłożone” są tutejsze kolorowe budynki – wygląda to jak pofałdowana blacha. Co mnie uderza to fakt, że nie znajdziemy tutaj wszelkiego rodzaju sieciówek – na próżno szukać tutaj znanych sklepów typu H&M czy marki hiszpańskiego Inditexu, nie ma tu także restauracji McDonald’s czy kawiarni Starbucks Coffee. Ku mojemu totalnego zaskoczeniu na głównej ulicy znajduje się kawiarnia … Dunkin’ Donuts, już wiem, gdzie skoczę na popołudniową kawusię i lukrowanego pączka. W wielu oknach wystawowych zobaczyć można maskotkę pingwina Lundina, domyślam się, że jest on nieoficjalnym symbolem wyspy. Organizowane są specjalne rejsy do miejsc, gdzie owe pingwiny przebywają, by zobaczyć je w pełnej krasie.

Wystarczy skręcić w boczną  uliczkę i już widać linię brzegową i toń zimnego Atlantyku. Dochodzę do portu, mam okazję zobaczyć duży norweski statek pasażerski, który akurat wysadza pasażerów. Szczerze współczuję w taką pogodę podróżowania na wodzie, tam to dopiero musi kołysać. Obok portu rzuca się w oczy nowoczesny oszklony budynek z niebieskimi szybami, jest to centrum kongresowo-wystawiennicze, stoi on na nabrzeżu i jest widoczny z daleka.W okolicy znajdują się także liczne muzea, jednak ja nie skusiłem się na wizytę w żadnym z nich.
Niestety, z powodu nisko zawieszonych chmur nie mam okazji zobaczyć górzystych elementów krajobrazu, które migają gdzieś w oddali, kiedy akurat przez moment wyjrzy słońce. Spaceruję dalej, mijam eleganckie hotele i kawiarnie, spora część z nich wydaje się być nieczynna, ponieważ nie pali się w nich światło, ale kiedy podejdziemy bliżej za szybą zobaczymy, że wewnątrz toczy się życie towarzyskie. Dość oryginalnie prezentuje się ratusz, jego część znajduje się bowiem na wodzie przy małym jeziorku. Zagłębiam się w wąskie boczne w większości jednokierunkowe uliczki, ale pogoda jest naprawdę przygnębiająca i nawet ładne budynki nie są w stanie poprawić mi humoru. Jest dopiero 10 rano, a ja przeszedłem już prawie całe centrum miasta, ludzi na ulicach nadal nie widać, wychodzą za to turyści. Taka wskazówka dla odwiedzających: większość sklepów czy punktów usługowych jest czynna krócej niż w Polsce, np. sklep spożywczy Bonus otwarty czynny jest od 11 do 18, a sklepy z ubraniami często otwierane są dopiero ok. godz. 12 w południe. Widać, że lubią sobie pospać ;) Być może ma to właśnie związek ze specyficznym klimatem i położeniem geograficznym kraju oraz małomiasteczkowym charakterem Reykjaviku.
Ponieważ ciągle pada postanawiam rozgrzać się w gorących źródłach, z których Islandia słynie. Najbardziej znanym ośrodkiem jest „Blue Lagoon” oddalona od Reykjaviku, istnieją także opinie, że miejsce to jest przereklamowane a wysokie ceny nie odzwierciedlają standardu, jaki można byłoby oczekiwać od tego kompleksu basenów geotermalnych. Ja wybieram zaś kompleks basenowy o nazwie Laugardalur zlokalizowany w samym Reykjaviku. Zespół obejmuje basen kryty z jacuzzi, saunę parową oraz dwa baseny odkryte i gorące źródła o różnych temperaturach, wstęp to raptem 650 ISK, co jak na warunki lokalne jest niczym za darmo. Wychodząc na zewnątrz w kąpielówkach przeżywam szok termiczny, na dworze jest 8 stopni, wieje i pada mżawka, na szczęście woda tym razem przyjemnie rozgrzewa, najbardziej podoba mi się oczywiście w specjalnych małych basenikach z gorącą wodą; w jednym z nich czuję, że unoszę się na wodzie. Odczuwam jednak dyskomfort, kiedy siedząc w ciepłej wodzie deszcze kapie mi na głowę, większość czasu spędzam już w środku na krytej pływalni. Jak wiadomo, po wizycie na basenie zazwyczaj chce się jeść, dzisiejsze danie obiadowe, to jakże popularne na Islandii hot dogi, które serwuje się w blaszanej budce z szyldem Bæjarins Beztu Pylsur, znajduje się ona w dzielnicy portowej i naprawdę łatwo tam trafić. Budkę tą rozsławił Bill Clinton, który zamówił tutaj hot-doga podczas swojej wizyty na Islandii w latach swojej prezydentury. Jeden hot-dog kosztuje 400 koron, można płacić kartą (właściwie tutaj wszędzie można płacić kartą, gotówki nawet nie wymieniałem). Miejsce zyskało sławę i od tego czasu jest obowiązkowym punktem wycieczek, sam musiałem odstać w kolejce po swoją porcję. Jeśli chodzi o przysmaki islandzkie to oprócz hot-dogów i serków czy jogurtów z serii Skyr można natknąć się na bardzo popularne tutaj polskie wafelki Prince Polo, które na Islandię przywędrowały już w latach. Jest takie powiedzenie, że Islandczycy wychowali się na Coca-Coli i Prince Polo właśnie. I rzeczywiście, nasze wafelki są dostępne tutaj w sklepach spożywczych, a samochód z logo marki widziałem nawet na mieście. Wreszcie jakiś polski akcent ;) Po hot-dogu nadszedł czas na deser, jak wcześniej zaplanowałem udałem się na aromatyczną kawę i lukrowanego pączka do Dunkin’ Donuts – zestaw kawa + pączek to wydatek 799 ISK. Tak się złożyło, że mieli akurat pączka z wzorkiem islandzkiej flagi, więc skusiłem się na ten apetyczny wzorek. Akurat kiedy wygodnie rozsiadłem się w środku na chwilę wyszło słońce, a ja zająłem się wypisywaniem widokówek i tak rozkosznie minęło mi popołudnie, a wieczorem kiedy na chwilę przestało padać po raz ostatni przeszedłem się na spacer reprezentacyjną ulicą miasta.
Nazajutrz po śniadaniu zacząłem już zbierać się na autobus jadący na lotnisko. Linia WOWair to tani islandzki przewoźnik, jednak odprawa możliwa jest tylko na lotnisku, nie ma możliwości odprawienia się online, swego czasu widziałem w Warszawie pokaźną kolejkę pasażerów odlatujących do Keflaviku, wolałem być więc wcześniej niż sugerowane dwie godziny. Z małą walizeczką w dłoni przemierzam wąskie uliczki Reykjaviku, tym razem nie czuję nawet żalu, że już odjeżdżam, aura jest tak niesprzyjająca, że czym prędzej chcę już być z powrotem w Polsce. Na lotnisku ważę jeszcze bagaż przed podejściem do stanowiska, ponieważ linia WOWair dopuszcza bezpłatnie jedynie 5 kg bagażu podręcznego. Szybkie przepakowanie i już można się odprawić, dla pasażerów podróżujących bez bagażu rejestrowanego przewidziana jest osobna kolejka. Personel waży każdą sztukę bagażu, przypina odpowiednią zawieszkę i wydaje kolorową fioletową kartę pokładową. Sama linia wydaje się być niemalże kalką linii WizzAir, te same barwy, podobne zasady, płatny catering i bagaż rejestrowany, jednakże operuje tylko w hubie na lotnisku KEF i lata także do USA.
Jak pisałem wcześniej lotnisko jest małe, ale dość przytulne, po kontroli bezpieczeństwa znajdziemy liczne punkty gastronomiczne, mnie najbardziej przypadł go gustu „Joe and the juice”. Pod bramką numer 3 zaparkował już samolot, którym udam się w rejs do Warszawy, ale sam Boarding rozpoczyna się ok. 20 minut później niż planowano. Pasażerów jest mało i szybko zajmują oni miejsca w samolocie, jeszcze tylko mój ulubiony instruktaż bezpieczeństwa i możemy startować w blisko czterogodzinny lot. Akurat po starcie pogoda się poprawia i wyspa wręcz tonie w promieniach słońca, szkoda, że podczas mojego pobytu nie udało się trafić w okno pogodowe. Ale Islandia już tak ma ;)

                               

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz