Jako specjalista od błędów
taryfowych nie mogłem się powstrzymać od zakupu lotu do kolejnego azjatyckiego
tygrysa i takim oto sposobem stałem się szczęśliwym posiadaczem biletu do Hong
Kongu linią Swiss. Zakupu dokonałem na stronie expedia.com.hk – swego czasu ten
ceniony pośrednik w magiczny sposób zapominał doliczyć do ceny biletu wartość
lotu powrotnego. Bilety zostały uhonorowane, wszystkie loty odbyły się planowo
i żadne niedogodności mnie z tego tytułu nie spotkały. Piszę do dlatego, gdyż
zdaję sobie sprawę, że zwłaszcza osoby niedoświadczone d tego typu okazjach
mogą się obawiać o swoją planowaną podróż. Tutaj wychodzę z założenia, że
lepiej spróbować zarezerwować tai bilety niż później żałować, że się tego nie
zrobiło. W najgorszy wypadku pośrednik anuluje rezerwację i zwróci nam
pieniądze, które wydaliśmy na bilety.
Po nocy spędzonej w autokarze Lux
Express (komfort jazdy zupełnie inny niż w superciasnym Polskim Busie, jak
widać nazwa przewoźnika zobowiązuje) w środowe przedpołudnie wysiadam na dworcu
Nepliget w słonecznym Budapeszcie. Teraz nie mam jednak czasu na zwiedzanie,
gdyż ok. 14:30 startuje mój lot do Zurychu, a późnym wieczorem mam kolejny rejs
do wspomnianego Hong Kongu. Jak pewnie niejednokrotnie tutaj wspominałem lubuję
się w drapaczach chmur, nowoczesnej architekturze ze szkła i stali, więc ta
jeszcze niedawno brytyjska kolonia była na moim celowniku już od dawien dawna. Oba
rejsy liną Swiss wspominam bardzo miło, zwłaszcza lot na trasie dalekiego
zasięgu ZRH-HKG był miły, pilot tak zgrabne poprowadził maszynę, że przez cały
ponad 11-godzinny rejs do Chin nie odczuwało się żadnych turbulencji. Bardzo
gustownie prezentował się także Business Lounge na lotnisku w Zurychu, gdzie
przez kilka godzin relaksowałem się podczas przesiadki. Wnętrze jest bardzo
eleganckie, a menu wytworne, tak się złożyło, że akurat tego dnia serwowali
danie azjatyckie, więc komponowało się ono smakowo z moją destynacją. Jedyne,
czego mogę się przyczepić, to słaba jakość systemu rozrywki pokładowej w
samolocie Airbus A-340 linii Swiss. Ze względu na siedmiogodzinną różnicę czasu
między Szwajcarią a Hong Kongiem lądowanie odbywa się w czwartkowe późne
popołudnie czasu lokalnego. Warunki do lądowania są fatalne, miasto całe jest
pokryte gęstą mgłą i chmurami, a mimo to pani pilot bardzo gładko udaje się
wylądować i tak naprawdę dopiero kiedy koła dotknęły pasa lotniska ujrzałem
ziemię. Port lotniczy robi wrażenie, jest ogromny, jasny i przemieszczają się
przez niego pasażerowie ze wszystkich stron świata. Kontrola paszportowa
przebiega bardzo sprawnie, moja walizka również szybko pokazuje się na taśmie;
jeszcze tylko skan bagażu i już mogę przejść do hali przylotów. Czas odsapnąć,
nieco się odświeżyć i jazda do hotelu. Tradycyjnie wybieram najtańszą opcję
jaką okazuje się być autobus za 21 dolarów (1 HKG = 0,52 PLN), który dociera na
wyspę Hong Kong. Zajmuję miejsce na górze (jako była brytyjska enklawa
oczywiście jest tutaj ruch lewostronny a autobusy i nawet tramwaje są piętrowe)
i przez nieco ponad godzinę jazdy podziwiam panoramę miasta i feerie barw
odbijających się na wieżowcach. Dopiero z bliska okaże się, że o ile w centrum
biurowce są eleganckie i zadbane, to kiedy zapuścimy się nieco dalej,
dostrzeżemy bez trudu, że większość bloków mieszkalnych nadgryziona jest zębem
czasu i robi dość ponure wrażenie, po ulicach chodzą szczury, momentami jest
brudno i brzydko. To niczym na Hollywood Bouleverad w Los Angeles, gdy
zbaczając z Alei Gwiazd trafiamy na zaniedbane posesje. Po wyjściu z autobusu
na stacji metra Tin Hau wsiadam do jednej z linii metra, przemieszczam się dwie
stacje w kierunku wschodnim i po kilku minutach od wyjścia z podziemi docieram
do hotelu M1, gdzie spędzę 3 najbliższe noce. Dostaję pokój na 21. piętrze,
widok z okna jest niesamowity, polecam każdemu takie wrażenia. Po odświeżeniu
się zmęczenie mija, za to pojawia się „mały głód”, więc czas go zaspokoić.
Nieopodal znajduje się mój ulubiony McDonald’s, ale ciekawość zwycięża i
pierwsze kroki kieruję do tradycyjnego Chińczyka. Zupa przypomina smakiem i
wyglądem rosół, ale już serwowane do niej dodatkowo pierożki z krewetkami w
środku skutecznie odstraszyły mnie do próbowania dań kuchni lokalnej. Nienajedzony
doceniam w takich chwilach McDonald’s, gdzie zawsze znaczna część menu będzie
zunifikowana. Z przysmaków dostępnych tylko w Hong Kongu znajduję ciasto z
czerwoną fasolą, zupę z krewetek czy
lody o saku purpurowego ziemniaka (bynajmniej nie jest to batat). Jeszcze tylko
drobne zakupy spożywcze w 7Eleven i można iść spać.
Podczas całego pobytu w Hong
Kongu pogoda była typowo angielska i w żaden sposobu nie rozpieszczała, było
pochmurno, deszczowo i wietrznie. Mimo wszystko humor jednak mi dopisywał, w końcu
oglądałem kolejną azjatycką metropolię i mimo
że nie zachwyciła mnie tak jak Tokio, to cieszę się, że odwiedziłem to
miasto.
Chinskie jedzenie zupelnie mi nie
odpowiadalo, pierwszego wieczora zamowilem zupe na zdjeciu przypominajaca nasz
rosol, makaron byl oczywiscie chinski (cienszy i bialy), a na gorze umieszczone
byly jeszcze pierozki. Bylem swiecie przekonany, ze w srodku znajduje sie
smaczny farsz, spotkala mnie jednak niemila niespodzianka – do srodka wlozone
byly bowiem krewetki, a z owocow morza jem tylko sushi. Na szczescie drugiego
dnia udalo mi sie znalezc male stoisko Sushi Express, gdzie moglem przypomniec
sobie jak smakuje Japonia. Lokalne jedzenie atakowalo moje nozdrza juz od
samego rana, pod moim hotelem znajdowal sie bowiem chinski market, gdzie przede
wszystkim sprzedawano roznego rodzaju artykuly spozywcze, warzywa, owoce morza
i mieso. Widok wyciaganych ze szklanego akwarium ryb, ktore nastepnie ogluszano
tasakiem pozostawil niesmak, a mieso, ktore wisialo na hakach napawalo mnie
obrzydzeniem, kto wie, czy gdzies nie wisial np. pies? Do tego te zapachy! Moja
ciekawosc przykula jedynie cukiernia, niestety, przy degustacji zakupionych
produktow okazalo sie, ze niekoniecznie bylem przygotowane na takie rewelacje
dla mojego podniebienia – w drozdzowce znalazlem czerwona fasole zas niewinna
babeczka z kremem okazala sie byc wypelniona zoltkiem jajka. Co kraj, to
obyczaj, przez dalsza czesc pobytu zywilem sie tylko w McDonald’s (zwracam
uwage na przystepne ceny, zestaw mozna bylo nabyc juz za ok. 10-12 zl, napoje
kawowce w McCafé rowniez byly tansze niz w Polsce) oraz tym, co znalazlem w
sklepach typu 7Eleven, ktore podobnie jak w Tokio, Kuala Lumpur czy Singapurze
znalezc mozna na kazdym roku. Niestety, ceny w nich do niskich nie naleza.
Bardzo polecam w Hong Kongu
przejazdzke pietrowym tramwajem, halasuje i wieje niemilosiernie, jest raczej
niewygodnie, bo wszystkie siedzenia sa drewniane, dosc twarde, ale wrazenia
niesamowite, bardzo mi sie podobala jazda takim eksponatem. Cale wagony sa
kolorowe, opakowane w reklamy, wnetrza sa zas zdecydowanie w stylu retro. Do
tramwaju wchodzimy z tylu, wychodzimy z przodu obok kabiny motorniczego i tam
tez uiszczamy zaplate, za jeden przejazd placimy symboliczne 2,30 HKD,
niezaleznie od dlugosci trasy. Inaczej rzecz ma sie przy komunikacji
autobusowej czy w metrze, gdzie cena za bilet uzalezniona jest od dystansu jaki
przebywamy. Mnie zaskoczyl fakt, ze za przjeazdy nie mozna placic karta
platnicza czy kredytowa, wszystkie automaty przyjmuja jedynie gotowke. Jezeli
ktos planuje dluzszy pobyt i intensywniejsze korzystanie z sieci komunikacji
miejskiej, polecam zakup karty prepaid Octopus, ktora mozna doladowac dowolna
suma i nastepnie odklikiwac przy wsiadaniu/wysiadaniu z srodkow transportu. Po
kazdym poprawnym uzyciu karty na wyswietlaczu pojawia sie kwota, ktora system
pobral z naszego konta oraz kwota pozostala do wykorzystania. Ja osobiscie
przez niecale 4 dni pobytu nie korzystalem z tej opcji, wiec bylem zdany na
platnosc gotowka, u kierowcy i motorniczego trzeba miec przygotowana odliczona
gotowke, gdyz nie wydaja oni reszty, a naleznosc wklada sie do specjalnego
przezroczystego pojemnika. Warto jeszcze dodac, ze w sklad systemu
zintegrowanej komunikacji miejskiej wchodza jeszcze promy kursujace miedzy
wyspami. Najpopularniejszym polaczeniem jest bezapelacyjnie trasa miedzy wyspa
Hong Kong a Kowloon, cala przyjemnosc trwa raptem kilka minut, ale z poziomu
wody mozna podziwiac panorame smuklych wiezowcow po obu stronach zatoki.
Najpopularniejsza atrakcja
turystyczna Hong Kongu jest bez watpienia Wzgorze Victorii znane jako Victoria
Peak. Ze szczytu rozciaga sie panorama na cale miasto, tak naprawde dopiero
stad widac, ze miasto pnie sie w gore i jak bardzo w jego zabudowie dominuja
wiezowce. Na gore wjezdza sie kolejka zebata, ktora nieco przypomina ta na
Gubalowke. Wagonik wspina sie powoli, w pewnych momentach zatrzymuje sie i
mozna odniesc wrazenie, ze jest tak stromo, iz za chwile poszybujemy w dol. Nic
takiego jednak nie nastapilo i calo dotarlem do celu. Bilet tam i z powrotem
dla osoby doroslej to koszt 40 HKD, mozna nabyc specjalny pakiet upowazniajacy
do wejscia na taras widokowy / do obserwatorium, ale podczas mojego pobytu
pogoda nie rozpieszczala, a na gorze padal snieg z deszczem, wiec nie
decydowalem sie na dodatkowy wydatki. Pomny wspomnien znajomych o gigantycznej
kolejce w oczekiwaniu na przejazd na zwiedzanie Victoria Peak wybralem sie w
niedzielny poranek, ale o godzinie 9 nie bylo zadnej kolejki na szczyt, w
drodze powrotnej rowniez. Podejrzewam, ze wiekszosc osobo wolala sie wyspac czy
zaszyc w cieplym lozku, bo aurat ewidentnie nie byla sprzyjajaca. Dla mnie
niedziela byla ostatnim dniem pobytu w Hong Kongu, wiec nie mialem wielkiego
wyboru.
Rowniez w niedziele natknalem się na zjawisko, o ktorym
chcialem tutaj wspomniec. Otoz w centrum miasta, w przejsciach nadziemnych, na
chodnikach czy poboczach lub wiekszych placach spotkac mozna bylo cale tabuny
kobiet siedzacych w kartonowych miasteczkach. Nie wygladaly one w zadnym razie
na bezdomne, byly normalnie ubrane, zadbane, czyste, plotkowaly, graly w karty,
rozmawialy przez telefon, niektore robily sobie manicure czy czestowaly sie
jedzeniem. Okazalo sie, ze sa to filipinskie sluzace, ktore w niedziele maja
dzien wolny od pracy a poniewaz nie stac je na wyjscie do kawiarni czy kina, to
koczuja w takich warunkach na miescie. W zyciu nie pomyslalbym, ze takie rzeczy
maja miejsce w kraju wysokorozwinietym, a tu pelne zaskoczenie.
Poza opisana wyzej sytuacja wiekszych niespodzianek nie
bylo, ewidentnie najbardziej reprezentacyjna w sensie handlowym ulica jest ciag
w okolicach przystani promowej na wyspie Kowloon, gdzie w dlugim ciagu
sasiaduja ze soba najdrozsze marki jak Louis Vuitton, Dolce & Gabbana, Versace,
Gucci itd. Raj dla fashionistow i bogaczy, warto zobaczyc!
Podsumowujac, nie zobaczylem wiele odkrywczego, ale takze
nie uwazam, ze byl to czas zmarnowany, zwlaszcza ze przetestowalem polaczenie
dalekiego zasiegu linia Swiss i dodalem kolejne mile do mojej puli Miles &
More. Predko w te rejony sie znow raczej nie zapuszcze, ale kto wie, jaki
bedzie kolejny blad taryfowy? :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz