Hong Kong, czyli Chiñczycy trzymaja sie mocno / 20.01.2016 - 25.01.2016

Jako specjalista od błędów taryfowych nie mogłem się powstrzymać od zakupu lotu do kolejnego azjatyckiego tygrysa i takim oto sposobem stałem się szczęśliwym posiadaczem biletu do Hong Kongu linią Swiss. Zakupu dokonałem na stronie expedia.com.hk – swego czasu ten ceniony pośrednik w magiczny sposób zapominał doliczyć do ceny biletu wartość lotu powrotnego. Bilety zostały uhonorowane, wszystkie loty odbyły się planowo i żadne niedogodności mnie z tego tytułu nie spotkały. Piszę do dlatego, gdyż zdaję sobie sprawę, że zwłaszcza osoby niedoświadczone d tego typu okazjach mogą się obawiać o swoją planowaną podróż. Tutaj wychodzę z założenia, że lepiej spróbować zarezerwować tai bilety niż później żałować, że się tego nie zrobiło. W najgorszy wypadku pośrednik anuluje rezerwację i zwróci nam pieniądze, które wydaliśmy na bilety.
Po nocy spędzonej w autokarze Lux Express (komfort jazdy zupełnie inny niż w superciasnym Polskim Busie, jak widać nazwa przewoźnika zobowiązuje) w środowe przedpołudnie wysiadam na dworcu Nepliget w słonecznym Budapeszcie. Teraz nie mam jednak czasu na zwiedzanie, gdyż ok. 14:30 startuje mój lot do Zurychu, a późnym wieczorem mam kolejny rejs do wspomnianego Hong Kongu. Jak pewnie niejednokrotnie tutaj wspominałem lubuję się w drapaczach chmur, nowoczesnej architekturze ze szkła i stali, więc ta jeszcze niedawno brytyjska kolonia była na moim celowniku już od dawien dawna. Oba rejsy liną Swiss wspominam bardzo miło, zwłaszcza lot na trasie dalekiego zasięgu ZRH-HKG był miły, pilot tak zgrabne poprowadził maszynę, że przez cały ponad 11-godzinny rejs do Chin nie odczuwało się żadnych turbulencji. Bardzo gustownie prezentował się także Business Lounge na lotnisku w Zurychu, gdzie przez kilka godzin relaksowałem się podczas przesiadki. Wnętrze jest bardzo eleganckie, a menu wytworne, tak się złożyło, że akurat tego dnia serwowali danie azjatyckie, więc komponowało się ono smakowo z moją destynacją. Jedyne, czego mogę się przyczepić, to słaba jakość systemu rozrywki pokładowej w samolocie Airbus A-340 linii Swiss. Ze względu na siedmiogodzinną różnicę czasu między Szwajcarią a Hong Kongiem lądowanie odbywa się w czwartkowe późne popołudnie czasu lokalnego. Warunki do lądowania są fatalne, miasto całe jest pokryte gęstą mgłą i chmurami, a mimo to pani pilot bardzo gładko udaje się wylądować i tak naprawdę dopiero kiedy koła dotknęły pasa lotniska ujrzałem ziemię. Port lotniczy robi wrażenie, jest ogromny, jasny i przemieszczają się przez niego pasażerowie ze wszystkich stron świata. Kontrola paszportowa przebiega bardzo sprawnie, moja walizka również szybko pokazuje się na taśmie; jeszcze tylko skan bagażu i już mogę przejść do hali przylotów. Czas odsapnąć, nieco się odświeżyć i jazda do hotelu. Tradycyjnie wybieram najtańszą opcję jaką okazuje się być autobus za 21 dolarów (1 HKG = 0,52 PLN), który dociera na wyspę Hong Kong. Zajmuję miejsce na górze (jako była brytyjska enklawa oczywiście jest tutaj ruch lewostronny a autobusy i nawet tramwaje są piętrowe) i przez nieco ponad godzinę jazdy podziwiam panoramę miasta i feerie barw odbijających się na wieżowcach. Dopiero z bliska okaże się, że o ile w centrum biurowce są eleganckie i zadbane, to kiedy zapuścimy się nieco dalej, dostrzeżemy bez trudu, że większość bloków mieszkalnych nadgryziona jest zębem czasu i robi dość ponure wrażenie, po ulicach chodzą szczury, momentami jest brudno i brzydko. To niczym na Hollywood Bouleverad w Los Angeles, gdy zbaczając z Alei Gwiazd trafiamy na zaniedbane posesje. Po wyjściu z autobusu na stacji metra Tin Hau wsiadam do jednej z linii metra, przemieszczam się dwie stacje w kierunku wschodnim i po kilku minutach od wyjścia z podziemi docieram do hotelu M1, gdzie spędzę 3 najbliższe noce. Dostaję pokój na 21. piętrze, widok z okna jest niesamowity, polecam każdemu takie wrażenia. Po odświeżeniu się zmęczenie mija, za to pojawia się „mały głód”, więc czas go zaspokoić. Nieopodal znajduje się mój ulubiony McDonald’s, ale ciekawość zwycięża i pierwsze kroki kieruję do tradycyjnego Chińczyka. Zupa przypomina smakiem i wyglądem rosół, ale już serwowane do niej dodatkowo pierożki z krewetkami w środku skutecznie odstraszyły mnie do próbowania dań kuchni lokalnej. Nienajedzony doceniam w takich chwilach McDonald’s, gdzie zawsze znaczna część menu będzie zunifikowana. Z przysmaków dostępnych tylko w Hong Kongu znajduję ciasto z czerwoną fasolą, zupę z krewetek  czy lody o saku purpurowego ziemniaka (bynajmniej nie jest to batat). Jeszcze tylko drobne zakupy spożywcze w 7Eleven i można iść spać.
Podczas całego pobytu w Hong Kongu pogoda była typowo angielska i w żaden sposobu nie rozpieszczała, było pochmurno, deszczowo i wietrznie. Mimo wszystko humor jednak mi dopisywał, w końcu oglądałem kolejną azjatycką metropolię i mimo  że nie zachwyciła mnie tak jak Tokio, to cieszę się, że odwiedziłem to miasto.
Chinskie jedzenie zupelnie mi nie odpowiadalo, pierwszego wieczora zamowilem zupe na zdjeciu przypominajaca nasz rosol, makaron byl oczywiscie chinski (cienszy i bialy), a na gorze umieszczone byly jeszcze pierozki. Bylem swiecie przekonany, ze w srodku znajduje sie smaczny farsz, spotkala mnie jednak niemila niespodzianka – do srodka wlozone byly bowiem krewetki, a z owocow morza jem tylko sushi. Na szczescie drugiego dnia udalo mi sie znalezc male stoisko Sushi Express, gdzie moglem przypomniec sobie jak smakuje Japonia. Lokalne jedzenie atakowalo moje nozdrza juz od samego rana, pod moim hotelem znajdowal sie bowiem chinski market, gdzie przede wszystkim sprzedawano roznego rodzaju artykuly spozywcze, warzywa, owoce morza i mieso. Widok wyciaganych ze szklanego akwarium ryb, ktore nastepnie ogluszano tasakiem pozostawil niesmak, a mieso, ktore wisialo na hakach napawalo mnie obrzydzeniem, kto wie, czy gdzies nie wisial np. pies? Do tego te zapachy! Moja ciekawosc przykula jedynie cukiernia, niestety, przy degustacji zakupionych produktow okazalo sie, ze niekoniecznie bylem przygotowane na takie rewelacje dla mojego podniebienia – w drozdzowce znalazlem czerwona fasole zas niewinna babeczka z kremem okazala sie byc wypelniona zoltkiem jajka. Co kraj, to obyczaj, przez dalsza czesc pobytu zywilem sie tylko w McDonald’s (zwracam uwage na przystepne ceny, zestaw mozna bylo nabyc juz za ok. 10-12 zl, napoje kawowce w McCafé rowniez byly tansze niz w Polsce) oraz tym, co znalazlem w sklepach typu 7Eleven, ktore podobnie jak w Tokio, Kuala Lumpur czy Singapurze znalezc mozna na kazdym roku. Niestety, ceny w nich do niskich nie naleza.
Bardzo polecam w Hong Kongu przejazdzke pietrowym tramwajem, halasuje i wieje niemilosiernie, jest raczej niewygodnie, bo wszystkie siedzenia sa drewniane, dosc twarde, ale wrazenia niesamowite, bardzo mi sie podobala jazda takim eksponatem. Cale wagony sa kolorowe, opakowane w reklamy, wnetrza sa zas zdecydowanie w stylu retro. Do tramwaju wchodzimy z tylu, wychodzimy z przodu obok kabiny motorniczego i tam tez uiszczamy zaplate, za jeden przejazd placimy symboliczne 2,30 HKD, niezaleznie od dlugosci trasy. Inaczej rzecz ma sie przy komunikacji autobusowej czy w metrze, gdzie cena za bilet uzalezniona jest od dystansu jaki przebywamy. Mnie zaskoczyl fakt, ze za przjeazdy nie mozna placic karta platnicza czy kredytowa, wszystkie automaty przyjmuja jedynie gotowke. Jezeli ktos planuje dluzszy pobyt i intensywniejsze korzystanie z sieci komunikacji miejskiej, polecam zakup karty prepaid Octopus, ktora mozna doladowac dowolna suma i nastepnie odklikiwac przy wsiadaniu/wysiadaniu z srodkow transportu. Po kazdym poprawnym uzyciu karty na wyswietlaczu pojawia sie kwota, ktora system pobral z naszego konta oraz kwota pozostala do wykorzystania. Ja osobiscie przez niecale 4 dni pobytu nie korzystalem z tej opcji, wiec bylem zdany na platnosc gotowka, u kierowcy i motorniczego trzeba miec przygotowana odliczona gotowke, gdyz nie wydaja oni reszty, a naleznosc wklada sie do specjalnego przezroczystego pojemnika. Warto jeszcze dodac, ze w sklad systemu zintegrowanej komunikacji miejskiej wchodza jeszcze promy kursujace miedzy wyspami. Najpopularniejszym polaczeniem jest bezapelacyjnie trasa miedzy wyspa Hong Kong a Kowloon, cala przyjemnosc trwa raptem kilka minut, ale z poziomu wody mozna podziwiac panorame smuklych wiezowcow po obu stronach zatoki.
Najpopularniejsza atrakcja turystyczna Hong Kongu jest bez watpienia Wzgorze Victorii znane jako Victoria Peak. Ze szczytu rozciaga sie panorama na cale miasto, tak naprawde dopiero stad widac, ze miasto pnie sie w gore i jak bardzo w jego zabudowie dominuja wiezowce. Na gore wjezdza sie kolejka zebata, ktora nieco przypomina ta na Gubalowke. Wagonik wspina sie powoli, w pewnych momentach zatrzymuje sie i mozna odniesc wrazenie, ze jest tak stromo, iz za chwile poszybujemy w dol. Nic takiego jednak nie nastapilo i calo dotarlem do celu. Bilet tam i z powrotem dla osoby doroslej to koszt 40 HKD, mozna nabyc specjalny pakiet upowazniajacy do wejscia na taras widokowy / do obserwatorium, ale podczas mojego pobytu pogoda nie rozpieszczala, a na gorze padal snieg z deszczem, wiec nie decydowalem sie na dodatkowy wydatki. Pomny wspomnien znajomych o gigantycznej kolejce w oczekiwaniu na przejazd na zwiedzanie Victoria Peak wybralem sie w niedzielny poranek, ale o godzinie 9 nie bylo zadnej kolejki na szczyt, w drodze powrotnej rowniez. Podejrzewam, ze wiekszosc osobo wolala sie wyspac czy zaszyc w cieplym lozku, bo aurat ewidentnie nie byla sprzyjajaca. Dla mnie niedziela byla ostatnim dniem pobytu w Hong Kongu, wiec nie mialem wielkiego wyboru.
Rowniez w niedziele natknalem się na zjawisko, o ktorym chcialem tutaj wspomniec. Otoz w centrum miasta, w przejsciach nadziemnych, na chodnikach czy poboczach lub wiekszych placach spotkac mozna bylo cale tabuny kobiet siedzacych w kartonowych miasteczkach. Nie wygladaly one w zadnym razie na bezdomne, byly normalnie ubrane, zadbane, czyste, plotkowaly, graly w karty, rozmawialy przez telefon, niektore robily sobie manicure czy czestowaly sie jedzeniem. Okazalo sie, ze sa to filipinskie sluzace, ktore w niedziele maja dzien wolny od pracy a poniewaz nie stac je na wyjscie do kawiarni czy kina, to koczuja w takich warunkach na miescie. W zyciu nie pomyslalbym, ze takie rzeczy maja miejsce w kraju wysokorozwinietym, a tu pelne zaskoczenie.
Poza opisana wyzej sytuacja wiekszych niespodzianek nie bylo, ewidentnie najbardziej reprezentacyjna w sensie handlowym ulica jest ciag w okolicach przystani promowej na wyspie Kowloon, gdzie w dlugim ciagu sasiaduja ze soba najdrozsze marki jak Louis Vuitton, Dolce & Gabbana, Versace, Gucci itd. Raj dla fashionistow i bogaczy, warto zobaczyc!
Podsumowujac, nie zobaczylem wiele odkrywczego, ale takze nie uwazam, ze byl to czas zmarnowany, zwlaszcza ze przetestowalem polaczenie dalekiego zasiegu linia Swiss i dodalem kolejne mile do mojej puli Miles & More. Predko w te rejony sie znow raczej nie zapuszcze, ale kto wie, jaki bedzie kolejny blad taryfowy? :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz