Szklane domy w Baku & mateczka Gruzja / 21.09.2016 - 26.09.2016

Ten miesiąc będzie dla mnie nieco bardziej intensywny pod względem podróży lotniczych. Po podróży na Białoruś  i do Kazachstanu zostajemy w kręgu byłych republik ZSRR, czas przywitać Azerbejdżan oraz po raz kolejny odwiedzić Gruzję. Baku gościło w czołówce mojej listy miejsc do odwiedzenia od bardzo dawna, swego czasu miałem nawet wykupiony bilet na trasie BUD-GYD, ale linia WizzAir z powodów sporów na tle finansowym z władzami lotniska w GYD zdecydowała się na rok zawiesić połączenie. Kiedy zatem pojawiła się informacja w mediach, że rejsy z Budapesztu do Baku zostaną wznowione, to nie wahałem się długo i zaplanowałem ten długo wyczekiwany wyjazd. Postanowiłem, że skoro już będę w pobliżu, to zahaczę także i o gruzińską stolicę, gdyż przy poprzedniej wizycie na Kaukazie ograniczyłem się jedynie do pięknego Batumi. Całość przedstawiała się następująco:

lot WizzAir WAW-BUD / 21.09 
lot WizzAir BUD-GYD / 21.09
lot Azerbaijan Airlines GYD-TBS / 24.09 
lot Aegean Airlines TBS – ATH / 26.09 
lot Aegean Airlines ATH – WAW / 26.09
Początkowo miałem w planach przebyć trasę z Baku do Tbilisi pociągiem, ale po przeczytaniu w internecie negatywnych komentarzy na temat warunków w pociągu międzynarodowym tej relacji, stwierdziłem, że zdecydowanie bardziej komfortowy będzie bezpośredni godzinny rejs linią lotniczą. Szczęście tym razem mi sprzyjało, gdyż do niedawna trasę GDY-TBS obsługiwały tylko linie lotnicze Qatar Airways w ramach serwisu swojej trasy z Doha. Linia robiła krótkie międzylądowanie w Baku, część pasażerów wysiadała w azerskiej stolicy, a zapewne znikoma ich część wsiadała na pokład i udawała się do Tbilisi. Takie rozwiązania stosują niektóre linie lotnicze na mniej uczęszczanych trasach, ostatnio widziałem podobny układ na trasie linii Air China z Pekinu przez Mińsk do Budapesztu.   
W środowy poranek docieram na Lotnisko Chopina, mam ze sobą wydrukowaną kartę pokładową, teraz trzeba odstać swoje w kolejce do kontroli bezpieczeństwa. Człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego, ostatnio wylatując z Warszawy zazwyczaj korzystałem z rejsów PLL LOT, więc mogłem skorzystać z przejścia „fast track”, teraz muszę poczekać dłużej w kolejce z pasażerami klasy ekonomicznej. Czas na lotnisku szybko mi mija, przez szybę obserwuję przylot inauguracyjnego rejsu linii China Airlines z Pekinu, tak się złożyło, że pierwszy rejs na Okęciu ląduje akurat w tym dniu. Boarding do naszego samolotu Airbus A320 (przejazd oczywiście autobusem) następuje o czasie, pierwsi wchodzą pasażerowie z wykupionym priority boarding, chwilę później kierowca otwiera drzwi także w drugiej części autobusu i zajmuję moje miejsce 17B. Środkowe miejsce to nic przyjemnego, ten samolot to jeden z nowszych nabytków linii, jest niesamowicie ciasny, miejsca są niesamowicie upchane, a siedząc w środku moja przestrzeń jest niesamowicie ograniczona. Załoga na czele z szefem stewardów p. Grzegorzem sprawnie przygotowuje kabinę do startu i planowo startujemy w kierunku Budapesztu. Po osiągnięciu wysokości przelotowej kapitan Jurski podaje podstawowe parametry lotu już po godzinie lądujemy na lotnisku Ferihegy. To mój kolejny rejs startujący z Budapesztu w ostatnim czasie, ostatni raz na Węgrzech byłem na przełomie stycznia i lutego dzięki promocji Swiss, kiedy to leciałem do Hong Kongu.
Wieczorem około godziny 19:00 jestem już z powrotem w budapeszteńskim porcie lotniczym. Dzień upłynął mi miło na spacerach nad Dunajem oraz po centrum handlowym Westend w pobliżu dworca kolejowego Nyugati. Widzę, że nic się nie zmieniło i nadal wygląda bardzo obskurnie i odpychająco. Lotnisko BUD także nie powala na kolana, zwłaszcza hala odlotów i stanowiska odprawy pamiętają z pewnością poprzednią epokę. Po przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa jest już znacznie lepiej, tam na wygodnych siedzeniach oczekuję prawie godzinę na informację o numerze bramki, która wreszcie pojawia się na monitorze. Jeszcze tylko pobieżna kontrola bezpieczeństwa, boarding, sprawdzenie wizy i można zajmować miejsca. Tym razem samolot jest starszego typu, co gwarantuje więcej przestrzeni między siedzeniami. Obłożenie nie jest duże, dwa miejsca obok mnie pozostają wolne, mogę spokojnie się wyciągnąć i nieco podrzemać. Byłem ciekawy, czy załoga zgasi światło, tak jak to było na nocnym rejsie Katowice – Kutaisi przed ponad dwoma laty, ale przez cały rejs kabina była oświetlona. Pogoda dopisuje, za oknem mogę widzę rozświetlone miasta Rumunii, nad Morzem Czarnym kłębią się chmury, ale około godzinę przed planowanym lądowaniem w Baku znów widać ziemię, tym razem jest to już Kaukaz. Kilka minut przed czasem maszyna melduje się w azerskiej stolicy, wychodzimy na zewnątrz autobusu i pierwszy szok – jak tu wieje! Sprawdza się zatem legenda dotycząca nazwy miasta, która wywodzi się z języka perskiego i oznacza „uderzenia wiatrów”. Chwilę później jesteśmy już w terminalu, robi on na mnie bardzo dobre wrażenie, jest utrzymany w kremowej tonacji barw, elegancko wyłożony marmurami, znajdziemy tu dużo ornamentyki arabskiej, misterne złote dekoracje, skojarzenia z Dubajem są jak najbardziej na miejscu. Kontrola paszportowa nieco zajmuje, mimo ze straż graniczna nie zadaje żadnych pytań, to jednak formalności trwają dość długo, trzeba jeszcze zapozować do zdjęcia, to jakaś nowa moda, by na granicach robić osobom wjeżdżającym do kraju fotografie. Dobrze, że nie muszę oglądać siebie na tych zdjęciach. ;) W końcu wychodzę do przestronnej hali przylotów i od razu kieruję się do kantoru, gdzie wymieniam dolary amerykańskie na manaty azerskiej. 1 manat to około 2,5 zł, przed uwolnieniem waluty 1 manat posiadał wartość ponad 5 zł i Azerbejdżan uchodził za drogi kraj, teraz to uległo zmianie i ceny były na bardzo przyzwoitym poziomie. 
Przed wyjazdem przestudiowałem w internecie kwestię dojazdu z lotniska do centrum, ale okazało się, ze zawarte na forach lotniczych informacje są już nieaktualne. Obecnie sprzed poziomu przylotów, niemal tuż sprzed wejścia/wyjścia z terminalu zatrzymuje się elegancki dobrze oznakowany autobus linii H1 miejskiej spółki transportowej, który za 1,3 AZN w ciągu około 40 minut dociera do centrum miasta do stacji kolejowej oraz przystanku metra o nazwie 28 Maja. Bilet w postaci papierowej karty BakuCard można nabyć w automacie zaraz po wyjściu z lotniska, można kupić bilet pojedynczy albo od razu doładować kwotę 2,60 AZN zapewniającą też bilet na powrót, co też uczyniłem. Punktualnie raz na pół godziny te autokary odjeżdżają w kierunku miasta. Ponieważ na zewnątrz dopiero powoli budzi się do życia nowy dzień, to postanawiam nieco przeczekać na lotnisku, na górnym poziomie znajduje się kawiarnia Julius Meinl oraz McDonald’s, gdzie zamawiam cappuccino i nieco odpoczywam po nocnym locie na Kaukaz. Niestety, wszystkie linie z Europy przylatują tutaj o podobnych godzinach, także te z Rosji, Białorusi czy Ukrainy. Spoglądając na tablicę przylotów/odlotów można dostrzec, że do Baku lata sporo linii z krajów arabskich, mam w siatce połączenia z regionu Zatoki Perskiej i Turcji, spora część podróżnych przywdziała egzotyczne stroje, są kobiety w burkach oraz mężczyźni w galabijach i diszdaszach. Język rosyjski nie jest już tak powszechny jak w Kazachstanie, cyrylicy praktycznie nie zobaczymy w miejscach użyteczności publicznej, zdecydowanie wygrywa język azerski, który mi osobiście bardzo przypomina turecką mowę.
Pierwsze wrażenia z miasta są bardzo pozytywne. W ścisłym centrum mogę popatrzeć na tłumy ludzi kłębiące się przy placu przed wejściem do metra. Ich egzotyczna uroda przykuwa moją uwagę, panowie mają bardzo ciemną karnację, czarne jak smoła włosy oraz często zrośnięte brwi, panie zaś swoją cerę najwidoczniej odpowiednio rozjaśniają, gdyż jest ona niekiedy bardzo jasna i kontrastuje z ciemnymi włosami. Zwróciłem również uwagę na fakt, że najpopularniejszym strojem u mężczyzn są dopasowane koszule, często w orientlne wzory z kwiatami. To jednak nie owe wzory mnie zaintrygowały, ale podkoszulki na ramiączkach, który nagminnie prześwitywały spod koszul, zwłaszcza tych białych – takie obrazki kojarzą mi się bardzo z PRL-em i babcinym stylem, ale widać, że tam jest to na porządku dziennym. Co gorsza, u kilku facetów zauważyłem taki tank top pod t-shirtem czy koszulką polo, o rany!
Hotel Admiral, w którym się zatrzymałem, to jeden z najlepszych obiektów, w jakich podczas moich podróży miałem okazję się zatrzymać. Utrzymany w stylu plastic fantastic w bieli i elementach srebra mógł wydawać się kiczowaty, ale o gustach się nie dyskutuje. Miałem dla siebie dużo przestrzeni i przestronną łazienkę z wanną z hydromasażem. Sam obiekt mieścił się ok. 10 minut spacerem od stacji metra Ganclik (przez park im. Atatürka), od ścisłego centrum czy starego miasta oddalony był zatem nieznacznie. Przy stacji metra mieściło się też nowe centrum handlowe (część sklepów ma dopiero niebawem otworzyć swoje podwoje), gdzie codziennie wieczorem w hipermarkecie Bravo robiłem zakupy. Bardzo przypadły mi do gustu lokalne słodyczne, chałwa, baklava, sok z granata, napoje na bazie wody różanej czy też Fanta winogronowa oraz słone przekąski z Turcji dostępne za bezcen. Poziom cen w Azerbejdżanie bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, praktycznie wszystko było tańsze niż w Polsce. Podejrzewam, iż jest to związane z ubiegłorocznym znacznym obniżeniem waluty, kiedyś manat azerski był wart bowiem ok. 5 zł, teraz 1 AZN to ok. 2,35 PLN. Zaznaczę jeszcze, że dba się tutaj o bezpieczeństwo, policja i służby porządkowe są dobrze widoczne, na stacjach metra oraz w centrach handlowych przed wejściem sprawdzane są wszystkie torby, plecaki czy okrycia wierzchnie.
Po odespaniu nocnego lotu popołudniową porą ruszam metrem do stacji Iczeri Szeher, czyli do starego miasta. Mury obronne i starówkę zostawiam sobie na kolejny dzień, teraz ruszam zaś na bulwar nadmorski, gdzie wśród palm przechadzam się przy powoli zachodzącym słońcu. Znajduję małą kawiarnię umiejscowioną na deptaku, wzorem miejscowych zamawiam herbatę po turecku, którą nalewa się z dzbanka do wąskiej szklaneczki i niemal obowiązkowo slodzi cukrem w kostkach. Wiatr nadal nie ustaje, ale widać, że właściciele lokalu są na to przygotowani i na krzesełkach można znaleźć także koce. Nad miastem górują wieże – nowoczesne wieżowce Flame Towers nawiązujące do krainy ognia za jaką uchodzi Azerbejdżan, postanawiam się zatem do nich dostać. Nieopodal bulwaru nadmorskiego znajduje się stacja kolejki, ale okazuje się, że „funikular” jest w konserwacji i na szczyt muszę dostać się pieszo. Wzdłuż trasy pociągu na górę biegną szerokie wygodne schody, po kilku minutach jestem w połowie drogi. Na wzgórzu znajdują się budynki rządowe ochraniane przez wojsko, wobec czego można spodziewać się patroli i stojących pod filarami wiaduktów żółnierzy z bronią długą, radzę uważać i nie robić zdjęć ;) Jeszcze tylko przejście przez ulicę i kolejne, tym razem jeszcze bardziej majestatyczne marmurowe schody, oświetlone misternymi latarniami. Po dotarciu na szczyt moje oczy cieszą się widokiem panoramy wieczornego Baku, Cezary Baryka z „Przedwiośnia” Stefana Żeromskiego nie musiałby dzisiaj podróżować do Warszawy w poszukiwaniu szklanych domów, gdyż znalazłby je tutaj. W oddali widać kiwony służące do wydobywania ropy, rewitalizacja śródmieścia z pewnością została w znacznej mierze sfinansowana z zysków, jakie kraj czerpie z wydobywania czarnego złota. Spoglądam jeszcze na cmentarz ofiar wojny z Armenią i zbiegam w dół po schodach w stronę miasta, które teraz jest rozświetlone blaskiem neonów, spaceruję szerokimi chodnikami i chłonę uliczny hałas i cieszę się z wysokiej temperatury oscylujące w granicy 27 stopni Celsjusza, mimo wiatru mogę zostać w t-shircie i wcale nie jest mi zimno. Nie trzymam się konkretnej trasy aż w końcu przypadkiem docieram do jednej ze stacji metra. Zliża się godzina 22:00, czas zbierać się do hotelu.
W piątkowy poranek po śniadaniu rozpoczynam dość intensywne zwiedzanie miasta, pierwsze kroki kieruję za mury starego miasta, gdzie znajdują się najstarsze budynki w azerskiej stolicy. Można tutaj spotkać budynki z charakterystycznymi balkonami, często zawieszone nad ulicą. Właśnie w dzielnicy Iczeri Szeher mieści się ambasada Rzeczypospolitej Polskiej, polska placówka dyplomatyczna prezentuje się całkiem ładnie. Wzdłuż wąskich wybrukowanych uliczek starego miasta znajdują się małe sklepiki z pamiątkami, zaopatruję się w magnes (koszt 2 AZN), niestety, o widokówkach nikt tutaj nie słyszał, dostaję je dopiero w księgarni, ale wyglądają one jak z poprzedniej epoki, zupełnie bez polotu, z wyblakłymi zdjęciami i przypisami. Sparecując docieram do Baszty Dziewiczej, która uchodzi za jeden z symboli Baku, z wieżą związana jest oczywiście odpowiednia legenda, chętni mogą wejść na górę i stamtąd obejrzeć panoramę miasta. Tutaj moje zagłębianie się w tą najstarszą część miasta dobiega końca, ruszam do nowszej części miasta na Plac Fontann, ale nim tam dotrę zatrzymuję się na latte  z orzechami pekan w kawiarni Gloria Jean’s Coffee. W klimatyzowanym wnętrzu na wygodnym fotelu wertuję luksusowy magazyn Baku wydawany przez Condé Nast. Dalej można znaleźć kolejne popularne sieciówki jak Starbucks Coffee (polecam kawę po turecku podawaną z buteleczką wody mineralnej oraz kostkami Turkish delight), Hard Rock Café czy McDonald’s (tutaj polecam ciastko żurawinowe oraz dużą herbatę, również z cukrem w kostkach w kolorowych papierkach, niestety, nie mają żadnych specjalnych kanapek czy deserów, które różniłyby się on menu w Polsce). Jeśli już jesteśmy przy kuchni, to w Azerbejdżanie dużą popularnością cieszą się wszelkiego rodzaju kebaby, budki czy knajpki z tym przysmakiem znajdziemy na każdym rogu, a ceny są bardzo przystępne, w niektórych miejscach poza centrum całkiem sporych rozmiarów smaczną bułkę wypełnioną mięsem i warzywami dostaniemy już za 1 manata, w centrum cena zwykle wynosi 1,5 manata (oczywiście często podawaną z ayranem), w restauracjach jest drożej, ale np. w sieciówce, w której skusiłem się na shoarmę zapłaciłem za nią bodajże 3 AZN. Na Placu Fontann spotkać można spacerujących mieszkańców Baku, to najwidoczniej jedno z popularniejszych miejsc, gdzie umawiają się mieszkańcy stolicy. Zauważam moją ulubioną Zarę, jednakże aktualna kolekcja nie rzuca mnie na kolana. Podążam za tłumem spacerowiczów, którzyu najwidoczniej w okoliczych domach towarowych robią zakupy i docieram na ulicę Nazani, która jest luksusowym deptakiem, na końcu ulicy znajduje się opera oraz teatr. Podczas wędrówki po mieście zauważam, że popularna jest tutaj profesja pucybuta, w Polsce kojarzę takie stanowisko jedynie z Galerii Mokotów. Śródmieście jest bardzo dobrze oznakowane, wszystkie ulice mają swoje nazwy, tabliczki są dobrze widoczne a dodatkowo w wielu miejscach ustawione są tablice z planami okolicy i na takiej właśnie mapie trafiam na najbliższy urząd pocztowy. Uliczka, na której się mieści placówka pocztowa jest bardzo niepozorna, ale rzeczywiście poczta jest czynna i posługując się językiem rosyjskim udaje mi się dokonać znaczków pocztowych na widokówki do Polski. Uwaga, po 4 dniach roboczych kartki były już w Warszawie, coś nieprawdopodobnego! ;)
Z centrum ruszam na Prospekt Nafciarzy, położony przy nadmorskiej promenadzie, docieram do molo niedaleko portu, na drewnianym pomoście spotykam czarnego bociana, nie przypuszczałem, że takie ptaki będę mógł tutaj zobaczyć. W kolejnym (a jest ich tu wiele) centrum handlowym degustuję wspomniane już ciastko żurawinowe i herbatę, można zająć miejsce na dużym balkonie, z którego widok rozciąga się na Morze Kaspijskie. Popołudniową porą postanawiam wrócić na wzgórze, skąd rozpościera się wspaniały widok na Baku, tym razem wspinaczka trwa nieco dłużej, gdyż temperatura jest znacznie wyższa i wiatr jakby nagle ustał. Piękne widoki z lotu ptaka wynagradzają jednak poniesiony wysiłek, warto było. Na deser zostawiłem sobie pałac szachów Szyrwanu, który mieści się za starymi murami miejskimi. Kompleks pałacowy zaczął powstawać na początku XV wieku i był świadkiem nie tylko tworzącej się państwowości, ale także tych smutnych wydarzeń z historii najnowszej Azerbejdżanu, jaką było rozstrzelanie przez Ormian żołnierzy azerskich na tym terenie, ślady po kulach do dzisiaj są widoczne na fasadzie budynku. Z relacji przewodniczki (bilet wstępu dla osoby dorosłej to koszt 4 AZN) wynikało, że cały kompleks został pieczołowicie odrestaurowany z inicjatywy kultowego przywódcy Azerów, czyli byłego prezydenta Heydara Aliyeva. Jak łatwo można się przekonać, większość wzniosłych budowli w kraju to jego zasługa i obiekty te są nazywane jego imieniem. Sam budynek nie przypomina pałacu w klasycznym rozumieniu tego słowa, na pewno nie może się od równać np. z wiedeńskim Schӧnbrunn, jego wnętrze jest surowe a ściany są gołe. Największe wrażenie zrobiła na mnie sala tronowa, w której podejmowano zagraniczne delegacje czy gości.
Kolejny dzień niemal całkowicie upływa pod znakiem deszczu, nie mam zatem zbyt wiele okazji do spacerów po mieście, przed południem jedynie odwiedzam okolice centrum kulturalnego Heydara Aliyeva, to kolejny z budynków o futurystycznym wyglądzie zaprojektowany całkiem niedawno (stosunkowo niedawno powstała też hala koncertowa, w której zorganizowano kilka lat temu finał konkursu Eurowizji) mający stać się wizytówką miasta. Resztę dnia spędzam zabunkrowany w McDonald’s z herbatą w dłoni, popołudnie zaś to relaks na lotnisku. Tego dnia warunki atmosferyczne są fatalne, zwiedzanie miasta na zewnątrz jest niemalże niemożliwe, wiatr w połączeniu z deszczem w takim mieście jak Baku to mieszkanka wybuchowa. Odprawa na mój wieczorny rejs linii Azerbaijan Airlines do Tbilisi rozpoczyna się na ponad 2 godziny przed odlotem, przy jednym ze stanowisk uśmiechnięty pracownik wręcza mi granatową kartę pokładową. Kontrola bezpieczeństwa oraz kontrola paszportowa przebiegają blyskawicznie i mogę już oczekiwać na boarding w wygodnych fotelach w strefie air side lotniska, które najwyraźniej zaprojektowane zostało na wyrost i hula na nim wiatr ;) Warto zwrócić uwagę na jego nowoczesną formę, nietypowy kształt i ciekawe rozwiązania architektoniczne.





Punktualnie 40 minut przed odlotem personel lotniska zaprasza na pokład, wejście następuje przez rękaw, co przy deszczowej pogodzie jest bardzo dobrym rozwiązaniem. Zajmuję moje miejsce 7F przy oknie po prawej stronie, pasażerów jest całkiem sporo, ale miejsce środkowe nie zostaje zajęte, mam więc większą swobodę. Maszyna w środku ma granatowe elementy wystroju, cała kolorystyka nawiązuje do ciemnoniebieskiego logo linii. Przed startem pilot podaje podstawowe informacje na temat rejsu i startujemy. Ze względu na niesprzyjające warunki atmosferyczne start nie należy do przyjemnych, kiedy w kompletnych ciemnościach gwałtownie wzbijamy się w powietrze, przez szyby widać chmury, przez które przebija się maszyna, oczywiście wszystko to jest odczuwalne w postaci lekkich turbulencji, ale wreszcie po około 15 minutach od startu osiągamy wysokość przelotową i wszelkie niedogodności ustają, a z góry można obserwować ziemię i światła mijanych po drodze miast. Wprawdzie lot do Tbilisi trwa jedynie godzinę, ale nawet na tak krótkiej trasie serwowane jest przekąska w postaci bułki z warzywami oraz kawy, herbaty lub wody, napoje gazowane, soki alkohole i słodycze są płatne dodatkowo, raczej niewielu podróżnych korzysta z tej formy serwisu. Przeglądam magazyn pokładowy oraz siatkę połączeń linii AZALJET, nie jest ona wprawdzie imponująca, ale mają w swojej ofercie rejsy do Nowego Jorku, a np. taka grecka linia Aegean nie posiada żadnych rejsów poza obręb basenu Morza Śródziemnego. Wkrótce łagodnie lądujemy na lotnisku w Tbilisi, jest wieczór, ok. 20:30. Kontrola paszportowa przebiega bardzo sprawnie, pan życzy mi miłego pobytu w Gruzji, ale okazuje się, że slużba graniczna zainteresowała się jeszcze moim bagażem podręcznym i muszę go zeskanować. Chwila prawdy i mogę ruszać, w hali przylotów na podróżnych czekają znajomi czy rodziny, ja zaś wymieniamy w kantorze manaty azerskie na gruzińskie lari (1 lari to w przybliżeniu 2 zlote), omijam taksówkarzy, którzy oczywiście także próbują nagabywać i zajmuję miejsce w żółtym autobusie o numerze 30 stojącej po lewej stronie od wyjścia z terminala (poziom odlotów!). Opłata za przejazd jednorazowy wynosi 50 tetri (1 zł), monetę wrzuca się do prostego automatu/metalowej skrzyneczki i odcina się wydrukowany bilet z numerem pojazdu oraz datą i godziną. Drugim sposobem uregulowania płatności jest zbliżenie do czytnika karty miejskiej MetroMoney Card, która funkcjonuje jak karta prepaidowa i za każdy odcinek pobierana jest stosowna opłata, przy przesiadkach poruszanie się po mieście wychodzi nieco taniej. Droga do centrum do dworca kolejowego zajmuje prawie godzinę, potwierdzam tezę, że gruzińscy kierowcy preferują ostrą jazdę bez trzymanki, a momentami liczba pasażerów w rozklekotanym autobusie była zdecydowanie większa niż norma. Najwidoczniej gruzińscy pasażerowie nie są zbytnio zdyscyplinowani jeśli chodzi o kwestię kasowania biletów, gdyż w ciągu godziny po trasie były aż trzy kontrole biletów. Istotna sprawa, kontrolerzy mogą prosić o bilecik także po wyjściu z pojazdu na przystanku, warto zatem zachować dowód przejazdu. W końcu docieram do mojego hotelu „” znajdującego się na 5. i 6. piętrze dworca kolejowego i niemal od razu zasypiam.  

Wstaję przed 8 rano, budzą mnie promienie słońca, z balkonu rozpościera się widok na pasmo górskie w oddali. Zbieram się i ruszam na poranny obchód miasta, pierwsze kroki kieruję do stacji metra, kupuję kartę i sunę schodami ruchomymi w dół na peron. Stacja robi bardzo ponure wrażenie, to chyba jedna z najbrzydszych linii metra, jakie kiedykolwiek widziałem. Bramki są żeliwne, wejście do stacji przypomina tunel do jakiejś meliny, strop jest zakurzony, widać pleśń,  stacje są ciemne, odpada z nich tynk, jedynym miłym akcentem są wagony metra, które wprawdzie mocno zużyte (znane dobrze wagony Wagonmash), ale oklejone są folią w barwy gruzińskiej flagi. Sama kolejka ma niezłe przyspieszenia, a odległości między kolejnymi stacjami są znaczne. Wysiadam na Placu Wolności, bezpośrednio przy wyjściu trwa budowa, witają mnie rusztowania i barykady, ale już chwilę później jestem przy złotym błyszczącym posągu patrona miasta Świętego Jerzego. Powoli przechadzam się ulicą Rustaveli, która uznawana jest za jedną z reprezentacyjnych jezdni Tbilisi. Przy niej znajdują się ważne budynki rządkowe, opera oraz kilka kościołów. Zwłaszcza kolorowy żółto-brązowy budynek opery robi wrażenie, jest wyjątkowo zadbany, po bokach stoją majestatyczne fontanny, kilkaset metrów dalej podziwiam zabytkowy kościół w charakterystycznych dla Zakaukazia kształcie. Zauważam pierwszy otwarty o tej porze supermarket Wendy’s – tak, to nie przypadek, obecna jest tutaj amerykańska sieciówka fast food (miałem przyjemność stołować się u nich w Miami), która oprócz części gastronomicznej ma także sporych rodzajów sklep spożywczy dość dobrze zaopatrzony. Po małych zakupkach znajduję kilknaście metrów dalej przy stacji metra Rustaveli restaurację McDonald’s, gdzie ogrzewam się przy dużym cappuccino, owocowym ciastku oraz toście z serem – niestety, w Gruzji nie istnieje menu śniadaniowe, nie mam okazji po raz kolejny spróbować żadnych nowości. Z położonej po drugiej stronie ulicy platformy widokowej podziwiam miasto i schodzę w dół w kierunku rzeki Kury. Tutaj już ładne widoczki ustępują miejskim koszmarkom z dawnych lat, robi się szaro, buro i ponuro.  Ale oto przede mną pojawia się piękny budynek Teatru Marjanishvili i ulica Aghmashenebeli, odpicowana że aż miło. Kolorowe odremontowane po wojnie kamienice pięknie się prezentują w słońcu, jest ciepło, pogoda dopisuje, po ulicy krążą grupki turystów. By dojść do hotelu muszę przedostać się przez bazar znajdujący się przy dworcu, to istny labirynt, harmider, który tam panuje jest nie do opisania, czuję się jak w Polsce lat 90., kiedy to miejsca takie jak to było głównym celem weekendowych wędrówek ludów. Jak dobrze, że takie życie wymarło…Popołudnie spędzam wędrując po starym mieście i okolicach, udaje mi się dotrzeć do nowoczesnego mostu dla pieszych, który porównywany jest do podpaski. Rzeczywiście, porównanie niezwykle trafione, ale i tak ma on swój urok. Cykam pamiątkową fotkę i ruszam dalej do stacji kolejki linowej, którą wjeżdżam na górę do pomnika Mateczki Gruzji, przejazd oszklonym wagonikiem na  górę nad miastem do koszt 1 lari, oczywiście płatność przy użyciu karty MetroMoney. Po dotarciu na szczyt można udać się na spacer do ogrodu botanicznego lub świątyni, ja jednak zatrzymuję się na dłuższą chwilę przy pomniku Mateczki Gruzji dzierżącej w dłoni miecz i komtempluję kryminał Joanny Chmielewskiej. Literatura towarzyszy mi także w podróży.




Po kontemplacji krajobrazu zjeżdżam wagonikiem w dół i przechadzam się po starym mieście, zamawiam świeżo wyciskany sok z granatów, cena 10 zł za mały kubeczek, nie jest już tak tano jak w Azerbejdżanie. Na stoisku z pamiątkami znajduję też widokówki (wreszcie, bo wcześniej nigdzie ich nie mieli, podobnie jak w Baku), koszt jednej kartki to bagatela 2 lari, czyli 4 złote. Podobno znaczki z Gruzji do Polski także nie należą do najtańszych, ale o tym nie miałem okazji się przekonać, gdyż w niedzielę urzędy pocztowe nie pracują, a poza tym i tak nie trafiłem na żaden na mojej trasie. W jednej z lokalnych knajpek zaopatruję się jeszcze w gorącą przekąskę ze szpinakiem i ciasto i ostatni raz wsiadam do metra. Ponieważ mam jeszcze spory zapas czasu a uwielbiam kolejki podziemne, to wożę się w podziemiach jeszcze kilkanaście ładnych minut; stacje oddalone od centrum znajdują się już nad ziemią. W końcu wracam do dworca głównego, z hotelu odbieram moją walizkę i wsiadam w żółty rozklekotany autobus numer 37. Do samego lotniska jadę tylko ja oraz dwóch jego pracowników, pozostali pasażerowie wsiadają i wysiadają po trasie. Dochodzi godzina 20:00, mój rejs linią Aegean Airlines do Aten a następnie stamtąd do Warszawy odlatuje dopiero o 05:10 rano, noc spędzam zatem na lotnisku, gdzie jak się okazuje życie kwitnie właśnie pod osłoną nocy, większośc rejsów z Europy przybywa bowiem późną nocą, co sprawia, że spora część pasażerów czeka na rejs na lotnisku przez noc.
Największą popularnością cieszą się rejsy do Stambułu, z czego wynika, że Turcja pełni w tym regionie znaczącą rolę, podobnie wyglądała sytuacja w Azerbejdżanie. Zaintrygował mnie fakt, że odprawy rejsów do Tel Avivu (TLV) i Teheranu (IKA) odbywają się z sąsiednich stanowisk, dwa wrogie kraje zupełnie obok siebie – takie małe faux pas, ale o dziwo obywatele obu państw nie skakali sobie do oczu ;) W przyszłym roku planuję wymianę paszportu, będę mógł zatem ponownie odwiedzić Izrael, obecnie z pieczątka z Iranu czy Libanu nie byłbym tam mile widziany :-P

W końcu około dwie godziny przed planowanym startem samolotu Aegean do Aten rozpoczyna się odprawa na mój rejs. Łudziłem się, że może karty pokładowe tej greckiej linii zmieniły się od czasu mojego ostatniego rejsu tą linią wiosną tego roku, ale nic takiego nie miało miesca. Nadal są to niemal puste kawałki papieru z bardzo małym nadrukiem, co więcej, na jednej karcie pokładowej zaznaczane sa wszystkie rejsy, nie mam co liczyć na ładną kolorową pamiątkę z podróży. Za to Aegean nadrabia bardzo dobrym serwisem na pokładzie i na trasach zagranicznych serwuje ciepły posiłek, ciepłe i zimne napoje oraz wybór alkoholi, a do tego w Atenach mogę skorzystać z lounge’u Lufthansy na lotnisku, gdzie serwowane są greckie przystawki i dania obiadowe. Palce lizać… Do zobaczenia na pokładzie jeszcze w tym miesiącu! ;)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz