W kraju kiwi i na wyspach Polinezji / 23.03.2019 - 31.03.2019

Ledwo co dotarłem z Wietnamu do Londynu, a już czeka mnie kolejna daleka podróż, tym razem będzie to niemalże spełnienie marzeń każdego podróżnika, przede mną bowiem podróż dookoła świata na strasie Londyn-Hong Kong-Auckland-Rarotonga-Los Angeles-Londyn. Miałem okazję skorzystać z niesamowitej promocji, jaka pojawiła się pewnego wiosennego dnia na łamach jednego z portali poświęconych podniebnym podróżom. Rejs na wspomnianej trasie kosztował mnie równe 555 GBP, co jest ceną więcej niż rewelacyjną na takim dystansie, wszystkie rejsy oczywiście wykonywane są liniami rejsowymi, z bagażem rejestrowanym i pełnym serwisem na pokładzie, a dla mnie najciekawsze będzie przekroczenie linii zmiany daty podczas rejsu z Nowej Zelandii na Wyspy Cooka oraz sam około 9-godzinny rejs przez Pacyfik.
W sobotni wieczór odprawiam się w terminalu lotniska Heathrow. Mocno ubolewam, że linia Virgin Atlantic, którą udam się w nocny rejs do Hong Kongu zaimplementowała całkiem automatyczny system odprawy. Po zeskanowaniu paszportu maszyna wypluwa cienką czarno-białą kartę pokładową oraz równie beznadziejną przywieszkę na bagaż, kontaktu z obsługą lotniska nie ma niemal na całym procesie check-inu. Wiadomo, cięcie kosztów, znak czasu, ja wolę jednak zdecydowanie tradycyjną metodę stanowiska z personelem, gdzie wydawane są w miarę możliwości kolorowe karty pokładowe z logo linii, gdzie można zamienić słowo z drugim człowiekiem, zmienić przydzielone (czy po prostu wybrać) miejsce, zadać pytanie itd.
Rejs do Hong Kongu jest wypełniony po brzegi, na szczęście odpowiednio wcześniej się odprawiłem i zajmuję strategiczne miejsce w drugim rzędzie klasy ekonomicznej przy przejściu, nieopodal wyjścia ewakuacyjnego i toalety. Dobra miejscówka o kluczowa sprawa przy długim nocnym locie. Sam rejs przebiega bardzo dobrze, kolorowe oświetlenie kabiny Dreamlinera jak zawsze mnie urzeka, do tego przekąski, drinki i świetny wybór najnowszych filmów z rozrywki pokładowej, wiele pozycji jest niedostępnych w Polsce, więc jako kinoman niemal całą noc oglądam film za filmem, brakuje tylko popcornu :)
Po wylądowaniu w Hong Kongu mam ok. 6 godzin oczekiwania, decyduję się wyjść ze strefy tranzytowej, wypełniam odpowiedni formularz i po odstaniu w kolejce trafiam po 3 latach przerwy do hali przylotów. Za chwilę zajdzie już słońce, niestety, park z figurą monumentalnym posągiem Buddy jest już zamknięty, wracam zatem do terminalu i zamawiam zupkę krewetkową w restauracji McDonald’s. Rejs linii Hong Kong Airline do Auckland potrwa kolejne 11 godzin, warto uzupełnić kalorie. Po wejściu na pokład okazuje się, że będzie podróżować zaledwie garstka pasażerów, w sumie ok. 30 osób, mam więc pełen luz i mogę zająć ulubione miejsce przy oknie a miejsce obok pozostaje wolne i mogę się później na nim zdrzemnąć. Tutaj jak to w chińskich liniach bywa serwis niczego nie urywa, ale dam im gwiazdkę więcej niż Air China. System rozrywki także prezentuje się dość ubogo, oglądam raptem 1 film i przerzucam się na kanał muzyczny, a do snu kołysze mnie Abba. Z góry pięknie widać światła na Filipinach, szkoda, że Manila z bliska już tak ładnie się nie prezentuje. W Auckland lądujemy w poniedziałkowe popołudnie, kolejna do kontroli paszportowej jest naprawdę długa, w oczy rzucają mi się mieszkańcy Wysp Fidżi o nietuzinkowej urodzie i z dokumentami przypominającymi kultowe paszporty Polsatu w dłoniach. W Nowej Zelandii przywiązuję się szczególną uwagę do zachowania naturalnego ekosystemu, dlatego też bagaże osób przylatujących są poddawane szczegółowej kontroli, zakazane jest przywożenie świeżej żywości oraz wszelkich produktów pszczelich, a za przemyt tego typu towarów przewidziane są surowe kary pieniężne.

Po wyjściu z lotniska pierwszy głód zaspokajam w kawiarni Dunkin’ Donuts, tam też rozmieniam dolary nowozelandzkie w banknotach na monety i ruszam na przystanek autobusowy, skąd docieram do stacji podmiejskiej kolejki, by w końcu wysiąść na stacji Bricomart, gdzie krzyżują się linie poszczególnych linii. Oczywiście jest też szybsza i bezpośrednia opcja dojazdu, ale z racji na wysokie koszty w Nowej Zelandii staram się przyoszczędzić. :-P
Nim dotrę do wynajętego mieszkania zacznie zachodzić słońce, z mojego 14. piętra mam całkiem przyzwoity widok na Auckland, po toalecie i rozpakowaniu rzeczy na całe 3 dni zbieram się na wieczorny spacer po mieście, które okazuje się być wymarłe. Niemal wszystkie sklepy i lokale gastronomiczne są już dawno pozamykane, a głównej ulicy widać ostatnich niedobitków, dobrze, że chociaż jest jeszcze otwarty McDonald’s, gdzie to zaopatruję się w lokalną przekąskę z mięsem, tzw. „meat pie”, w korner shopie zaś oprócz widokówek trafiam na Coca Colę o smaku malinowym w puszce. Jako fan wszelkich nowości, edycji limitowanych i udziwnień smakowych oczywiście nie przechodzę wobec nie obojętnie ;)
Wtorek to dzień spędzony na plaży, a ponieważ w samym mieście jako takiej plaży nie ma, to muszę wybrać się na prawie 1,5 h spacer, pogoda jednak dopisuje, a widoki zjawiskowej przyrody zapierają dech w piersiach, trawa wygląda jak pomalowana. Niestety, piasek na plaży jest dość zanieczyszczony i nie prezentuje się zacnie, ale nikt nie obiecywał, że będzie jak na pocztówce, czas wolny spędzam opalając się i brodząc po kostki w wodzie Pacyfiku.

Środę spędzam na bliskim kontakcie z naturą, wspinam się na wzgórze Mount Eden, skąd rozpościera się fantastyczny widok na miasto, górującą nad nim wieżę telewizyjną oraz most Auckland Harbour Bridge. U podnóża góry znajduje się zaś rozległy park z pięknie przystrzyżonym trawnikiem i muszlą koncertową, spędzam tam popołudnie na kocyku, atmosfera jest tak sielska, że zapadam sobie w błogą drzemkę, aż żal wracać, ale pogoda nieco się psuje i zaczyna silniej wiać, kolejnego dnia zaś od rana już pada deszcz i zaczyna się jesienna słota, czas uciekać ku Wyspom Cooka na Polinezji.

Rejs z Auckland na Rarotonge mial pierwotnie odbywac sie na pokladzie flagowego przewoznika z Nowej Zelandii, ale z racji problemow z silnikami w Dreamlinerach rejsy na tej trasie sa operowane na starym wyleasingowanym od Singapore Airlines Boeingu 777. Po samolocie widac zab czasu, siedzenia sa mocno zuzyte a system rozrywki to jedynie 15 filmow, zadnej muzyki czy tez mapy pokazujacej trase lotu. Jedynie zaloga jest z linii Air New Zealand, jest dosc mocno zroznicowana wiekowo, widac, ze personel w kabinie dobrze sie ze soba dogaduje, podczas serwisu panuje rozluzniona i bardzo sympatyczna atmosfera. Podczas trwajacego ok. 4 godziny lotu podczas cateringu wyczuwalne sa dosc mocne trubulencje, zaloga dla wlasnego bezpieczenstwa musi zajac swoje miejsca i wstrzymane jest wydawanie goracych napojow, dobrze, ze siedzialem jak zwykle z przodu kabiny i zalapalem sie na poranna porcje kawy oraz kieliszek wina musujacego. Ladowanie na Wyspie Cooka odbywa sie mimo dosc slabych prognoz przy pieknej pogodzie, tuz po wyjsciu z samolotu uderza mnie tropikalne ciezkie powietrze, za to czas oczekiwania na vagaz w hali przylotow umila nam starszy pan w kolorowej kwiecistej koszuli z wiencem kwiatow na szyi, ktory gra na ululele i przy tym sobie podspiewuje. Na lotnisku rowniez ma miejsce kontrola bagazu pod katem zywnosci, ale tym razem nie jest az tak szczegolowa jak w Nowej Zelandii. Sam terminal lotniska wyglada dosc uboga, jego znaczna czesc nie jest calkiem odseparowana, takze po wyjsciu za magiczne drzwi mozecie spotkac spacerujacego koguta. Kury i psy to zwierzeta, ktora w znakomitej wiekszosci na wyspie zyja sobie na wolnosci. O 4 rano budzilo mnie pianie kogutow, wcale nie tak daleko od mojego hotelu.

Wyspa sama w sobie jest mala, mamy praktycznie do dyspozycji jedna glowna droge biegnaca dokola, w ok. 32 km mozna dosc szybko objechac cala Rarotonge. Role komunikacji miejskiej pelnia tutaj dwie linie autobusowe kursujace po wyspie wedlug ruchu wskazowek zegara i przeciwnie do ich ruchu, bilet jednorazowy to wydatek 5 NZD, za wiekszy bagaz zaplacimy dodatkowo 2 NZD – tak, waluta obowiazujaca na wyspie to dolar nowozelandzki. Okazuje sie, ze trafilem na okres poza sezonem, niemal wszystkie lokale gastronomiczne sa zamkniete na glucho, za szybami pensjonatow wisza kartki z informacja „wracamy w kwietniu”, dobrze, ze mam ze soba zapasy prowiantu z Azji, gdyz wybor jedzenia na wyspie pozostawia wiele do zyczenia. Moge polecic burgerownie „Palace Takaways”, oferowane tam kanapki dobrze tumia glod, ponadto w srody na wybrane pozycje przez caly dzien obowiazuja promocja „happy hours”. Poza tym w supermarketach znajdziemy tez gorace paszteciki „meat pie”. Slowo sklep w wielu przypadkach z rozumieniem naszego supermarketu ma niewiele wspolnego, czesto sa to nowiem betonowe budynki lub garaze, gdzie w goracu i przy podmuchach wentylatorow pietrza sie produkty typu mydlo i powidlo. Sklepy z pamiatkami takze nie oferuja nic szczegolnego, znalezienie bardziej wartosciowych czy tez estetyczniejszych magnesow graniczy z cudem. Trudy podrozy dobrze lagodzi kapiel w basenie z widokiem na malowniczy zachod slonca na Pacyfiku, nad glowa pieknie szumia mi plamy, dolce far niente.

Najladniejsza plaza na Rarotodze to zdecydowanie Muri Beach, znajdziemy tak piekny bialy piasek, krystaliczne czysta wode i oczywisice palmy, sama plaza jest jednak dosc waska, jej czesc potrafi podczas przyplywu zabrac ocean, a spory kawalek plazy grabia sobie polozone przy brzegu obiekty wypoczynkowe. Przez kolejne dwa dni pogoda niestety jest pod psem i nie moge korzystac z urokow plazy, ostatni dzien przed wylotem z powodu padajacego niemal non-stop deszczu spedzam na lotnisku, gdzie wczytuje sie w ksziazke, ktora zabralem ze soba na urlop. Coz, moim skromnym zdaniem Rarotonga nie jest az takim rajem, jak moze sie wydawac na folderach tursystyczych. Polozenie na koncu swiata  na obszarze Polinezji (i brak zasiegu dla polskich telefonii komorkowych) z pewnoscia nadaje wyspie splendoru i aury tajemniczosci, ale mnie akurat bardziej do gustu przypadla wyspa Maafushi na Malediwach, tam naprawde czulem koniec swiata, wysepka byla malutka, mozna bylo dostac sie na ia jedynie promem a z jej jednego konca mozna bylo zobaczyc drugi kraniec ladu. Wysokie cena nie ida zas tutaj w parze z jakoscia oferowanych uslug. Milo bylo zobaczyc, ale gdybym mial komus polecic ta miejscowke, to z czystym sumieniem nie moge tego zrobic. ;) Ciesze sie, kiedy moge z powrotem wejsc na poklad wysluzonego Boeinga 777 i ruszyc w dlugi rejs do Los Angeles. Probuje sie nieco przespac, ale nie bardzo mi sie to udaje, na szczescie po drodze nie wystepowaly turbulecje i w samo poludnie w sobote melduje sie w Los Angeles. California Gurls!

W Los Angeles piekny, sloneczny dzien, co jest mila odmiana po dwoch deszczowych dniach na Wyspie Cooka. Przede mna 9 h do wieczornego rejsu do Londynu, postanawiam wyskoczyc na plaze Santa Monica, ktora znajduje sie calkiem w poblizu lotniska. Uwielbiam szerokie piaszczyste plaze Kaliforni, kolorowe budki ratownikow rodem ze „Slonecznego patrolu” i panujaca swobodna atmosfere. Nie bylo mnie tam 9 lat, wiec sporo sie zmienilo a do Santa Monica dociera tramwaj ze srodmiescia. Po drodze odwiedzam jeszcze moje ulubione swiatynie o amerykanskim rodowodzie – McDonald’s i Starbucks Coffee. Czas wracac, rejs do Londynu trwa ponad 10 godzin, z pewnoscia bardzo milo bede wspominal loty na pokladzie Dreamlinera linii Virgin Atlantic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz