Viet Nam / 15.03.2019 - 22.03.2019


Wietnam nigdy nie było moją wyśnioną destynacją turystyczną, ale tak się złożyło, że zainspirowany opowieściami na temat wojny wietnamskiej postanowiłem odwiedzić ten azjatycki kraj. Akurat nadarzyła się ku temu świetna okazja, gdyż linia Air China zaoferowała swoim pasażerom bardzo przyzwoite ceny i tak za rejsy na trasie Warszawa – Pekin – Ho Chi Minh City & Hanoi – Pekin – Londyn zapłaciłem ok. 1200 zł. Grzechem byłoby nie skorzystać z tej opcji, zwłaszcza jeśli wziąłem pod uwagę fakt, że akurat na koniec marca miałem zaplanowany wypad, który zaczynał się w Londynie, nie musiałem więc dokupywać osobnego dolotu do brytyjskiej stolicy. Wietnam kojarzyłem do tej pory głównie ze względu na liczną diasporę, która zamieszkuje w Warszawie oraz w podwarszawskich miejscowościach jak np. Raszyn, teraz przyszło mi zmierzyć się z Wietnamczykami w ich środowisku naturalnym i przyznaję bez bicia, że owo środowisko było dość ciężkie do zniesienia.
Nie bez przyczyny przyjęło się mówić bowiem „Ale Sajgon!”, kiedy mamy do czynienia z rozgardiaszem czy hałasem. Wszystko to na wielką skalę możemy zobaczyć już po wylądowaniu na lotnisku w Sajgonie, niesamowita kakofonia dźwięków wręcz zalewa nas na parkingu przy hali przylotów. Miałem to szczęście, że mój rejs przylatywał do Wietnamu niemal w środku nocy, więc o tej porze nie musiałem przepychać się przez korki, ale następnego dnia po śniadaniu na własne oczy i uszy przekonałem się, że legendarny chaotyczny ruch uliczny (w głównej mierze składający się ze skuterów) w Wietnamie to nie przelewki, a przejście przez jezdnię także na zielonym świetle graniczy z cudem. Ale wróciłem żywy, bez jakiegokolwiek uszczerbku na zdrowiu, więc da się, nie zrażajcie się, jest to do przeżycia. O palpitacje przyprawiają także uliczne garkuchnie, jedzenie często przygotowywane jest i serwowane bezpośrednio przy zatłoczonych i pełnych toksycznych spali ciągach komunikacyjnych, a poszczególne składniki cały dzień wygrzewają się na słońcu za szybami. Możemy także zażyczyć sobie na obiad danie z kurczaka, który spaceruje sobie przywiązany na sznurku wokół drzewa na chodniku. Stołowałem się z dala od takich przybytków, liczne sklepy typu convenience store na szczęście zapewniają także ciepłe i całkiem smaczne posiłki, oczywiście wszystko w przystępnych cenach, w końcu to Wietnam, drogo nie jest. Z lokalnych dobrodziejstw polecam gorąco wodę prosto z dorodnych kokosów oraz świeże egzotyczne owoce (mango, papaja, pitahaya, ananas), które chyba nigdzie nie smakują tak dobrze jak tam właśnie.
W Sajgonie na uwagę zasługuje dawna dzielnica kolonialna, gdzie znajdziemy francuski szyk, wszakże kiedyś Indochiny były jedną z wielu kolonii Francji. Z pomnika na głównym miejskim placu spogląda na nas majestatyczny wujek Ho – spotkamy go także na banknotach (w Wietnamie można poczuć się milionerem!) oraz na portretach w placówkach i urzędach, m.in. na słynnej poczcie głównej, która bardzo sprawnie funkcjonuje po dziś dzień. Warto tam zajrzeć i wysłać widoków do Polski, znaczek kosztuje ok. 4 zł a moje kartki dotarły do kraju niecałe 1,5 tygodnia od daty ich nadania. Respekt (niechlubny rekord należy do widokówki wysłanej w Nairobi, która do Warszawy dotarła po prawie roku)! Podobało mi się także bardzo muzeum wojny wietnamskiej, a zwłaszcza jego ekspozycja znajdująca się na zewnątrz – były to bowiem amerykańskie samoloty wojskowe, które dostały się w ręce komunistów i obecnie są wystawione na widok publiczny. W końcu pierwszy raz mogłem z bliska zobaczyć, jak wygląda podwozie w takim pojeździe. Wystawa w głównej części budynku jest dość stronnicza,  USA są ukazane jako bezwzględny wróg, a wszystkie dawne państwa bloku socjalistycznego to oczywiście sojusznicy, jest także wzmianka o Polsce. Wskazówka – jeśli ktoś jest wrażliwy, to odradzam dokładne oglądanie zdjęć, zwłaszcza w części poświęconej broni chemicznej i defoliantom (tzw. „agent Orange”) – przedstawione fotografie są bowiem bez jakiejkolwiek cenzury i można zobaczyć straszne deformacje ludzkiego ciała, nie każdy jest odporny na taki widok…
Z miasta Ho Chi Minha przedostaję się do stolicy kraju Hanoi, ale aby było ciekawiej, robię sobie jednodniową przerwę w zwiedzaniu Wietnamu i kieruję się do Bangkoku, który niemal równo dwa lata temu podbił moje serce swoją żywiołowością. Do Tajlandii udaję się na pokładzie linii Vietnam Airlines, rejs samolotem typu Airbus A321 trwa równą godzinę, a podczas porannego lotu serwowane jest obfite śniadanie, obsługa uwija się jak w ukropie, by zdążyć wszystkich obsłużyć :) Tym razem nie jestem specjalnie głodny, gdyż przed wyjazdem z hotelu dostałem porządną porcję śniadania na wynos, łącznie z kawą (a tą w Wietnamie mają mocną) i zaspokoiłem głód na lotnisku po nadaniu bagażu. Tym razem w Bangkoku kontrola paszportowa przebiegła błyskawicznie, szybko odebrałem z taśmy walizkę i mogłem udać się na stację Airport Expressu. Miasto zdążyłem już poznać, więc wiedziałem, co i jak – pobyt upłynął mi na zaopatrywaniu się w smakołyki i pamiątki, wieczór spędziłem zaś z moim znajomym stewardem ze Szwajcarii, który specjalnie na ten czas przyleciał do BKK, by móc się ze mną zobaczyć. Ostatni raz widzieliśmy się prawie rok temu w Berlinie, było więc o czym rozmawiać ;)
Kolejnego dnia bladym świtem, kiedy jest jeszcze ciemno, docieram Uberem na terminal lotniska w Bangkoku, komunikacja publiczna o tej porze niestety nie kursuje. Dzięki uzbieranym milom w programie Miles & More za równowartość 15 000 mil oraz opłaty lotniskowe i podatki zaopatrzyłem się w bilet do Hanoi. Żeby nie było nudno, przelot urozmaicę sobie przesiadką w Singapurze – na jednym bilecie mam dwóch przewoźników, najpierw Tai Airways i rejs BKK-SIN na A350, później zaś Singapore Airlines i ich B777. Obaj azjatyccy przewoźnicy bardzo przypadają mi do gustu i jeśli będę miał jeszcze okazję wybrać się nimi w podróż na dłuższym dystansie, to chętnie skorzystam z ich usług. Duży plus za bogaty system rozrywki oraz za pysznego różowego drinka Singapore Sling!
Po lądowaniu w Hanoi dość długo czekam na komunikację publiczną, ale w końcu pojawia się autobus jadący bezpośrednio do centrum miasta. Tak się składa, że zatrzymuje się niemal przy moim hotelu, odpada mi więc holowanie mojej coraz cięższej walizki (jak to dobrze, że mój limit bagażu to 30 kg). Na pierwszy rzut oka ruch uliczny jest tutaj nieco bardziej ucywilizowany, ale to tylko pierwsze wrażenie. Kiedy wieczorem chcę się przespacerować wzdłuż parku i jeziora muszę odstać swoje na pasach a następnie przebiegać przez jezdnię, by nie zostać potrąconym przez szalonych kierowców pojazdów wszelakich.
Kolejny poranek upływa mi pod znakiem głównej atrakcji Hanoi, jaką jest mauzoleum, w którym spoczywa naczelny wódz kraju Ho Chi Minh, Jego zabalsamowane zwłoki są wystawione na widok publiczny, a do potężnego gmachu dzień  w dzień ustawiają się kolejki chętnych, by pokłonić się dyktatorowi. Tutaj czas stoi w miejscu, w kraju wciąż dominuje komunizm, na czerwonej fladze widnieje żółta gwiazda, a straż cały czas przypomina zwiedzającym o zachowaniu należytej powagi. Dla mnie zachowanie Wietnamczyków było w tym miejscu niemalże groteskowe, panie na spotkanie ze zmarłym wodzem zakładają swoje najlepsze kreacje (tradycyjnie wietnamskie stroje), zjawiają się liczne wycieczki szkolne a delegacji z zakładów pracy składają na ręce gwardii/żołnierzy olbrzymich rozmiarów wieńce. W kolejce do wujka Ho stoję godzinę, a przed jego trumną przechodzę może w ciągu minuty, kolejka cały czas musi posuwać się naprzód, nie wolno się zatrzymać czy zwolnić kroku, oczywiście robienie fotografii jest zakazane. O ile na zewnątrz panuje upał, to w środku jest dość zimno, ciało musi przecież być przechowywane w niskiej temperaturze, by nie uległo rozkładowi. Do czego to może doprowadzić kult jednostki! Mam nadzieję, że w Polsce nie dojdzie nigdy do podobnych fanaberii…
W pobliżu znajduje się także park z pomnikiem towarzysza Lenina a nieco dalej znajdziemy polską ambasadę, widziałem nawet małą kolejkę chętnych po wizę do strefy Schengen. Aby odpocząć kieruję się do firmowej herbaciarni marki Dilmah, w podobnym obiekcie byłem swego czasu na Sri Lance. Ten niestety jest mało zadbany i prezentuje się dość obskurnie, ale herbatka cytrynowa smakuje całkiem dobrze.                                                                                           
Poza wspomnianym już mauzoleum Ho Chi Minha warto z pewnością zobaczyć tor kolejowy biegnący między domostwami. Dwa razy dziennie przejeżdża po nim pociąg pasażerski a mieszkańcy w pośpiechu zdejmują rozwieszone pranie i sprzątają swój dobytek, w przeciwnym razie siła podmuchu pociągu porwie wszystko, co napotka na swojej drodze. Rogatki są zamykane a klaksony odpowiednio wcześniej sygnalizują całe zdarzenie, które jest sporą atrakcją turystyczną. Miejsce to zwane Train Street jest na tyle rozpoznawalne, że otwarły się przy nim liczne bary i kawiarnie, gdzie można odpocząć w oczekiwaniu na ten niecodzienny widok mknącego niemal po ścianach domów pociągu.
Do Wietnamu pewnie w najbliższym czasie nie zawitam, ale jestem pewien, że sam kraj ma się jeszcze czym pochwalić (chociażby słynna malownicza zatoka Ha Long) i nie bez przyczyny jest tak chętnie odwiedzany przez turystów. W piątkowy poranek wzbijam się w niebo na pokładzie samolotu linii Air China. Do widzenia, Azjo!                                                                 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz