W krainie faraonów / 31.05.2013 - 04.06.2013

Ciao a tutti! Nadszedł wreszcie ten czas, by rozpocząć kolejną podróż. Pomysł wyprawy do Egiptu zrodził się w mojej głowie już dawno temu, ale był dość trudny do zrealizowania. Z Polski do „krainy faraonów” latają bowiem jedynie linie czarterowe oraz sezonowo PLL LOT do Kairu. W moim przypadku wczasy z biurem podróży nie wchodzą w grę  tej prostej przyczyny, że nie miałbym się tam z kim wybrać, natomiast wycieczka dla singla u każdego pośrednika to wręcz bajońska suma wynikająca z dopłat do pokoju jednoosobowego. Nie ulega wątpliwości, że ten kraj z racji niskich cen cieszy się nieustającą popularnością wśród Polaków, ale moje nastawienie o zorganizowanych wycieczek jest raczej negatywne, zatem wziąłem sprawy w swoje ręce i kiedy tylko w styczniu na jednym z forów internetowych la entuzjastów lotnictwa znalazłem informację, że linia easyJet otwiera połączenie z Mediolanu do Sharm-el-Sheikh nie wahałem się ani chwili, by kupić bilet. Celowo zaplanowałem dość krótki pobyt, by zbytnio nie znudzić się na plaży nad Morzem Czerwonym. Wrażeń nie powinno mi brakować, bo trasa wycieczki jest dość pokrętna i wymaga sporo samozaparcia i wyrzeczeń, ale z chęcią podjąłem takie wyzwanie. Oto opracowana przez mnie trasa: Wrocław – Mediolan Bergamo (Ryanair) / Mediolan Malpensa – Sharm el Sheikh (easyJet) / Sharm el Sheikh – Mediolan Malpensa (easyJet) / Mediolan Malpensa – Berlin Schönefeld (easyJet) i następnie autobus spółki Deutsche Bahn (absolutna nowość na polskim rynku!) na trasie Berlin – Wrocław. Jak widać po raz kolejny korzystam z usług linii lowcostowych, udało mi się upolować dość korzystne ceny w systemach rezerwacyjnych przewoźników, zgrałem ze sobą poszczególne połączenia, zarezerwowałem nocleg, kupiłem wreszcie walizkę kabinową (tym razem postanowiłem polecieć tylko z bagażem podręcznym, bo na 3 dni w Egipcie letnią porą nie trzeba wiele pakować do walizki – ponadto dla 4 segmentów lotów cena za bagaż rejestrowany byłaby z pewnością wyższa niż za same wspomniane loty). No to lecimy!
W piątek bladym świtem zrywam się na nogi o 3 nad ranem i spacerkiem docieram w okolice wrocławskiej Renomy, skąd pierwszym kursem  autobusu 406 docieram do portu lotniczego. Ludzi na lotnisku dość mało, najwięcej pasażerów tradycyjnie okupuje kierunki typowo emigracyjne, czyli Londyn. Jeszcze przed kontrolą bezpieczeństwa sprawdzam, czy nie będę mieć problemu z limitem dotyczącym wymiaru i wagi bagażu podręcznego. Na szczęście walizka gładko wchodzi do metalowego budzącego postrach koszyka linii Ryanair (o rozmiarach 55 x 40 x 20 cm), a licznik na wadze wskazuje 9,74 kg (dopuszczalna waga to maksymalnie 10 kg). Oddycham z ulgą i przechodzę następnie do kontroli bezpieczeństwa. Mam sporo rzeczy o wypakowania z walizeczki, muszę standardowo wyjąć osobno laptop, przedmioty elektroniczne oraz plastikową torebkę z minikosmetykami. Na szczęście przedmioty w moim bagażu nie wzbudzają wątpliwości pracowników i mogę już udać się do hali odlotów, gdzie bacznie obserwuję współpasażerów. Dominują tym razem 3 typy podróżnych: polskie starsze panie, które o lat dorabiają w Italii jako pomoc domowa, włoscy studenci z Erasmusa oraz młode małżeństwa.
Praktycznie od kontroli bezpieczeństwa towarzyszy mi matka z trójką małych dzieci. Co ciekawe, Matka-Polka mówi jednak do nich wyłącznie po włosku. Najbardziej żywotny jest najstarsza latorośl kobiety o imieniu Samuel. Chłopiec zwraca na siebie uwagę, ma syndrom ADHD oraz fantazyjną fryzurę – jego głowę po bokach oraz z tyłu zdobią bowiem kwadraty od różnej długości włosów – coś na kształt szachownicy, jasne i ciemne pola. Kobieta jest objuczona tobołami, nie może zapanować nad dziećmi, jeden z pracowników kontroli bezpieczeństwa wzywa ją do siebie i każe wyrzucić kilka przedmiotów z bagażu podręcznego, których nie można wnieść na pokład. Oczywiście jak to zwykle bywa, osoby w pobliżu których nie chciałbym siedzieć, niespodzianie zajmują miejsca w dość bliskiej odległości ode mnie. Nie przebierająca w słowach kobieta przez cały lot musi zapanować nad trójką dzieci, w tym najmłodszym ośmiomiesięcznym malcem, który większość czasu wydziera się wniebogłosy. Podczas trwania rejsu próbuję zachować spokój, dobrze, że sam lot trwa jedynie godzinę i 20 minut i przed czasem lądujemy w Bergamo. Wprawdzie w Italii tym razem nie świeci słońce, ale i tak aura jest znacznie lepsza niż w Polsce, gdzie od kilku dni nieustannie pada i jest wyjątkowo zimno. W ciągu dnia wiatr przegnał chmury i wieczorem na horyzoncie pojawiło się upragnione słońce, po które lecę do Egiptu.
To moje trzecie spotkanie z Mediolanem. Przyznaję, że miasto nie jest najpiękniejsze, a wręcz odwrotnie. Z miejsc, które widziałem do tej pory we Włoszech jest najbrzydsze, budynki są wykonane bez wyrazu, wyciosane w kamieniu, zdają się być ponure, nieprzystępne i momentami opustoszałe. Niemniej jednak mimo tego klimatu Mediolan ma też swoje perełki w postaci katedry Duomo oraz galerii Vittorio Emmanuele II. To w tych miejscach właśnie koncentruje się życie miasta, główny plac pulsuje cały czas, przez wspomniane obiekty stale przewija się tłum turystów. Dla fashionistów najbardziej istotna jest zapewne Via Montenapoleone, gdzie swoje salony mają najwięksi projektanci mody włoskiej i nie tylko. Drzwi do tych pałaców otwiera potencjalnym klientom odźwierny w eleganckim garniturze. Taki sposób traktowania gości podkreśla elitarność i ekskluzywność danych marek. Z moich obserwacji wynika, że najbardziej oblężony jest francuski butik Louisa Vuittona a torebka ze słynnym logo to marzenia wielu fashion victims.
Przez deptak w pobliżu pasażu Vittorio Emanuele II przewija się wielobarwny tłum, oczywiście główni jego przedstawiciele to eleganckie Włoszki i aż do przesady zadbani Włosi, ale ku mojemu zaskoczeniu spory odsetek populacji stanowiły też Arabki zakrywające twarz w abayach. Widziałem też sporo wycieczek z Azji, w sklepach jako ochroniarze pracują czarni, za na ulicach nie brakuje naciągaczy oferujących podróbki towarów znanych marek oraz Hindusów zachęcających do zakupu zabawek jak np. aparat do puszczania baniek mydlanych. Spotkamy tam także różnorakich mimów, ankieterów oraz innej maści oszustów z bransoletkami, opaskami na rękę czy książeczkami o tajemniczej treści. Zdecydowanie nie polecam wdawać się z takimi osobami w pogawędkę, trzeba po prostu przejść obojętnie lub stanowczo odmówić. Warto zaznaczyć, że plagą są także bezdomni w okolicach bankomatów czy żebracy wchodzący do restauracji McDonald’s. Skoro już jesteśmy przy mojej ulubionej sieci fast food to zdradzę, że menu w Italii nieco różni się we Włoszech. Oferta jest już na pierwszy rzut oka bogatsza (naleśniki, jajecznica, bajgle czy tosty z dżemem na śniadanie), zaś ceny kawy są znacznie niższe niż w Polsce. Jako zadeklarowany miłośnik kawy cieszę się, że mogłem sobie pozwolić na wycieczkę o kraju, gdzie kultura kawiarniana jest bardzo bogata. O ile w naszym kraju dominują sieciówka, to we Włoszech znajdziemy raczej placówki indywidualne, z bardziej dostojnym wystrojem i elegancką obsługą, która oferuje naprawdę smaczne kawowe desery oraz szeroki wybór słodkiego pieczywa czy przekąsek takich jak panini. Można stanąć przy barze i wypić szybkie espresso przegryzając brioche, ale można też usiąść i dłużej delektować się smakiem i aromatek włoskiej kawy. W mieście czuć zapach mocnych ciężkich perfum oraz lilii, zatem przez rok o mojej ostatniej wizyty niewiele się zmieniło. Na szczęście przed dworcem kolejowym Milano Centrale zakończył się już gruntowny remont i teraz plac może cieszyć oczy odwiedzających.
Dzień spędzam na spacerach po mieście, obowiązkowe są zakupy w supermarkecie Billa, czas spróbować nowości, które nie są dostępne na polskim rynku spożywczym. W koszyku lądują jogurty Müller z serii „Desery świata” Brazylia oraz Bora Bora, których w Polsce nie spotkamy na półkach sklepowych. Biorę z regału także drinka Campari Mixx, jest to napój w stylu Bacardi Breezer, a że tego typu koktajle lubię, to spróbuję i tej nowości. We Włoszech pojawiła się także limitowana edycja napoju energetyzującego Red Bull w srebrno-czerwonym opakowaniu z nutką pomarańczy. Dla fanów tego napoju to pozycja obowiązkowa. Kiedyś w Niemczech miałem okazję spróbować limitowanego Red Bulla The Silver Edition, ale zbytnio mi nie smakował. Tak samo jak Red Bull Cola, którą spotkałem na rynku już dawno temu. Podczas każdej wyprawy dział słodyczy musi zostać dokładnie zbadany.
Późnym wieczorem ze stacji Milano Centrale odjeżdżam pociągiem Malpensa Express bezpośrednio na lotnisko MXP. Stacja kolejowa znajduje się w pobliżu terminalu 1, mój lot odbędzie się nazajutrz z terminalu 2, który w całości obsługuje lotu linii easyJet. Podobne rozwiązanie znajdziemy na lotnisku SXF w Berlinie. Mediolan to jedna z największych baz tej brytyjskiej taniej linii lotniczej, kiedy spojrzy się na rozkład lotów w dany dniu od razu widać jak szeroką siatkę ma ten przewoźnik. Godziny większości odlotów są skumulowane, zatem mamy kilka szczytów w ciągu dnia, kiedy potoki pasażerskie są wyjątkowo duże, ale są także takie okresy, kiedy nic się nie dzieje. Sam terminal jest przytłaczający, widać, że to stary budynek zaadaptowany na potrzeby lowcostowej linii, na części ciemnozielonych stanowisk odprawy biletowo-bagażowej (standardowe barwy na lotniskach we Włoszech nawiązujące do kolorów Alitalii) naklejono pomarańczowe logo easyJet, przy punktach check-in rozmieszczone są stojaki – barierki służące formowaniu kolejek. Na pasażerów czekają także wzorniki na bagaż podręczny, który ku chwale linii nie ma limitu wagowego jak u konkurencji i także jego wymiary są większe, bo wynoszą 56 x 45 x 25 cm. Przed godziną 23 na lotnisku już nic się nie dzieje, po pustej i dość klaustrofobicznej przestrzeni (bardzo niskie zawieszenie sufitu) snują się podróżni, którzy tak jak ja zdecydowali się na nocleg na terenie lotniska. Wszystkie punkty gastronomiczne oraz kiosk są o tej porze zamknięte, nie pozostaje mi zatem nic innego jak wzorem innych wybrać miejsce do przekoczowania na najbliższe kilkanaście godzin. Nie jest zbyt komfortowo spać na twardych siedzeniach, ale można swobodnie rozłożyć się na kilku siedzeniach i jakoś przekimać do rana. Tuż przed 4 rano słychać pierwsze odgłosy – rozpoczyna się odprawa lotu do Marrakeszu. Dominują kobiety okutane w chusty i ubrane dość prosto i niedbale. Obowiązkowa gromadka małych popiskujących po arabsku dzieci, cała sterta bazarowych toreb i opasłych waliz oraz mąż – pan i władca, który rozwala się na siedzeniu i bawi się telefonem komórkowym, przy okazji wydając kobiecie rozkazy i pokrzykując na swoich potomków. Zawsze zastanawia mnie, co oni wożą w tych bagażach. Rozumiem, że z Maroka mogą wieźć jakieś przedmioty na handel do Włoch, ale że w drodze do kraju ojczystego też muszą przemieszczać się z całym dobytkiem, to już jest dla mnie niezrozumiałe. Specjalnie z tego względu odprawa zaczyna się wcześniej niż 2 godziny przed odlotem. Wkrótce tłum przenosi się za strefę bezpieczeństwa, więc robi się ciszej i mogę nadal rozkoszować się słodką drzemką ;)


Powoli nastaje poranek, kolejne grupy podróżnych przemieszczają się przez lotnisko, czas na poranne cappuccino i brioche z czekoladą. Na zewnątrz budynku spory ruch, coraz to inni pasażerowie wysiadają z autobusów. Nareszcie nadchodzi i moja kolej. Mam wydrukowaną już kartę pokładową, ponieważ od początku maja easyJet zaleca swoim pasażerom, by dokonali odprawy on-line i korzystali z systemu kolejkowego „baggage drop off”. Ponieważ zbieram karty pokładowe i tagi bagażowe, to staję w kolejce i bez żadnych problemów za darmo zostaje wydrukowana dla mnie karta pokładowa. Całą piękną kolorową w pomarańczowych barwach zachowuję dla siebie, a przy kontroli pokazuję wydrukowany plik PDF. Na szczęście w porównaniu do Ryanair czy WizzAira linia easyJet jest bardzo przyjazna pasażerowi i nie pobiera w tym przypadku opłat. Co ważne, większe są dopuszczalne wymiary bagażu podręcznego + brak limitu wagowego :] Poza tym siatka połączeń tego przewoźnika jest naprawę ogromna, niestety obecnie z Polski obsługiwany jest jedynie port lotniczy Kraków.
Boarding rozpoczyna się planowo, w kolejce dominują włoskie małżeństwa w wieku przedemerytalnym oraz nieco zorganizowanych grup młodzieżowych. Zastanawiam się, czy loty do takich turystycznych destynacji jak Sharm el Sheikh miałyby w Polsce rację bytu. Egipt jak wspomniałem cieszy się w Polsce ponadprzeciętnym zainteresowaniem, bo ze względu na niską cenę na takie wczasy mogą sobie pozwolić nawet przedstawiciele niższej klasy robotniczej. A potem już na pokładzie rozpoczyna się wakacyjne szaleństwo. Ale o tym pod tym linkiem. Polacy w Egipcie to świetny temat na jakąś socjologiczną rozprawę, ale ja nie o tym. Z ekonomicznego punktu widzenia przewoźnika takie loty będą zyskowne, jeśli zostanie narzucona odpowiednia cena. Śmiem jednak twierdzić, że nasi rodacy wciąż nie dorośli do samodzielnej organizacji takich wycieczek i muszą korzystać z usług biur podróży. Najlepiej mieć wszystko podstawione pod nos, na lotnisku obierze ich polski rezydent, autokar podwiezie pod hotel, a kelnerom w restauracji będą zamówienie składać w języku polskim. Przepraszam, ale nie mogłem się powstrzymać przy tej okazji :-P Ale od jesieni tego roku WizzAir uruchamia bezpośrednie połączenia z Katowic i Warszawy do Hurghady raz w tygodniu w soboty, zatem dla Polaków będzie istnieć teraz możliwość zorganizowania pobytu w Egipcie na własną rękę z dolotem z kraju.
Sam lot z MXP o SSH trwa prawie 4 godziny, więc można się nieco znudzić. Na szczęście obsługa nie jest natrętna i nie sprzedaje każdego rodzaju badziewia od papierosów bezdymnych pod zdrapki, z których dochody rzekomo przeznaczone są na cele fundacji charytatywnej. Tym razem system rezerwacyjny automatycznie przydzielił mi miejsce 18C, zatem siedzę przy przejściu. Wprawdzie mam nieco więcej miejsca na nogi, ale widoków za oknem mogę się tylko domyślać. Po około 3 godzinach lotu odzywa się kapitan, który po włosku informuje, że wlecieliśmy już w egipską przestrzeń powietrzną, minęliśmy Ateny, potem  Kretę, a teraz przemieszczamy się nad Kair. Na tym przykładzie doskonale widać, że zazwyczaj najkrótsza możliwa trasa nie jest praktykowana w przypadku lotów pasażerskich. Końcowa część trasy wiedzie nad pustynią, gładko lądujemy na rozgrzanym pasie startowym, temperatura powietrza wynosi bagatela 42 stopnie Celsjusza! Na lotnisku czuć niemiłosierny żar i podmuchy gorącego wiatru – witamy w kraju arabskim ;) Jeszcze nigdy dotąd w mojej karierze lotów nie czułem, że tak wyraźnie zmieniłem strefę klimatyczną. Tym razem nie ma za to godzinnej różnicy w czasie, ponieważ w roku 2013 w Egipcie nie stosuje się czasu letniego. Port lotniczy przypomina mocno ten w Agadirze, cały w typowym stylu arabskim, jest bardzo przestronny i obowiązkowo klimatyzowany. Już na pokładzie samolotu stewardessy roznosiły deklaracje wizowe, więc wypełniłem formularz i na odwrocie dodałem odpowiednią adnotację SINAI ONLY. Dzięki temu mam darmowy wjazd na terytorium Półwyspu Synaj, osoby które chcą przemieszczać się dalej w głąb kraju potrzebują znaczek za 25 $. Szybko kieruję się do kontroli paszportowej, świeży tusz przyozdabia kolejną kartkę papieru w moim paszporcie. W takich momentach nieco żałuję, że na terenie EU nie ma już możliwości zdobycia stempelków na granicy. Jeszcze tylko cło, ponowne przekartkowanie paszportów i już jestem na terenie Egiptu. Prze wyjściem tłoczy się wiele tubylców z napisanymi na kartkach nazwiskami gości bądź z nazwami hoteli czy biur podróży. Mnie to nie dotyczy, wychodzę z budynku, gdzie na bezkresnej pustyni czeka już cały sznur biało-niebieskich taksówek. Większość kierowców wygląda niczym Beduin, mają na sobie postrzępione sukmany, na głowach noszą turbany, brodaci, bezzębni i ledwo co mówią po angielsku. Oczywiście pierwsza cena proponowana mi to 30 $. Od początku obstaję przy 10 $, co i tak jest więcej niż standardowa taryfa, ale niech już im będzie. Facet nieco się wzburza, pokrzykuje coś do swoich kolegów po fachu, ale chce już tylko 15 $. Jestem jednak nieugięty i odchodzę, chwilę później rozlega się wołanie „Sir, OK, OK, good price, 10 $”, jestem z siebie dumny, wyciągnąłem  nauczkę z Maroka, ale tam też był znacznie dłuższy dystans z lotniska do Agadiru. Wsiadam do taxi, w środku nie jest taka zła w porównaniu z tym gruchotem, którym jechałem w Maroku. Kierowca podpytuje, czy nie mam ze sobą banknotów euro, bo mają lepszy kurs niż dolary amerykańskie, ale stanowczo zaprzeczam. Po kilkunastu minutach jazdy autko zatrzymuje się przed wjazdem do kurortu Naama Bay. Dalej już muszę radzić sobie sam, bo taksówki wjazdu tam nie mają. Oczywiście tuż po tym, jak wysiadłem z samochodu z walizką, podbiega młody chłopak, który ma ochotę mi pomóc. Nie ze mną te numery, tutaj nic za darmo nie ma, szybko go spławiam i ruszam przed siebie, mam jeszcze czas, więc wykorzystuję go, by rozejrzeć się po Sharm el Sheikh. Typowy kurort tego kalibru – kilka ulic / deptaków z różnego rodzaju sklepikami, straganami, marketami oraz filiami zachodnich sieci typu Starbucks Coffee, McDonald’s, KFC, Friday’s,  Hard Rock Cafe, można też zobaczyć logo klubów rodem z Ibizy jak Pacha czy Space. Na uliczkach co krok stoją Egipcjanie i nachalnie namawiają, by wejść do ich sklepu, restauracji czy innego przybytku. Mnie najwyraźniej mają za Włocha, bo pierwszą próbą nawiązania konwersacji rozpoczynają w tym języku, następny w kolejności jest rosyjski. Pudło, ale po prostu wystarczy nie zwracać na nich uwagi, przynajmniej nie biegają za turystami, bo słyszałem, że w Indiach wręcz wieszają się na białego człowieka, którego ludzie żyjący na skraju ubóstwa traktują niczym chodzącą skarbonkę. W kantorze wymieniam dolary na funty egipskie i chwilę później jestem już w hotelu Aida 2. Opinie na portalu booking.com nie kłamały, wszystko zgadza się z tym, co tam przeczytałem. Obsługa jest niesamowicie miła i pomocna. Na środku kompleksu znajduje się basen oraz mała siłownia, rano mam śniadania, pokój jest bardzo przestronny ze sprawnie działającą klimatyzacją – pora wreszcie rozpocząć urlop!
Wieczorem wychodzę na miasto, wśród turystów słychać sporo Anglików i Rosjan, oczywiście akcja z nagabywaniem trwa nadal. Ta nacja tak po prostu ma. Dlatego pod tym względem bardziej podobało mi się w ZEA, tam nikt nie gwiżdże za Tobą, nie zaprasza do stoisk, operuje się ustalonymi cenami a plaże są publiczne, a nie jak tutaj prywatne i należące do hoteli. Miasto pulsuje, jest sobota, sporo osób pije drinki, ja wpadam tradycyjnie do McDonald’s (ceny wyższe niż w Polsce a menu i ich oferta promocyjna nie zgadza się z ofertą na ich stronie internetowej) oraz do Starbucks Coffee (ceny bardzo zbliżone do polskich). Przez ostatnie dwa dni wypiłem chyba całe morze kawy a tu jeszcze na dobranoc funduję sobie espresso, ale raz się żyje. Przy filiżance kawy wypisuję zakupione w pobliskim sklepie widokówki a później trafiam do supermarketu Carrefour – to świetny wybór, są bardzo dobrze zaopatrzeni (jest kilka odmian mojego ulubionego soku z guawy!), mają atrakcyjne ceny, objuczony zakupami niczym wielbłąd wychodzę na zewnątrz wprost do centrum kurortu. Na głównej ulicy przy shisha barach tańczą na podestach egipscy chłopcy w abayach, jest też dostojnie ubrany wielbłąd, widzę kilka par męsko-męskich trzymających się za ręce i coś sobie szepczących – niech Was to nie zmyli, to niekoniecznie pary gejowskie :-P Styl zabawy oferowany przez Sharm el Syf (taka nazwa używana jest w żargonie, na Hurghadę mówi się zaś Huragada) mnie ewidentnie nie odpowiada, zaległości nadrobię za niecały miesiąc na Cyprze, a teraz pora na zasłużony odpoczynek…
O poranku budzi mnie wysoko górujące już na niebie słońce, przed 8 rano wdrapuję się na piętro do Sali jadalnej, jestem akurat jedynym gościem. Wybór dość szeroki, nie mogę mieć zastrzeżeń co do menu, w tle przewija się gdzieś arabska muzyka oraz muezin i jego Allah akbar.
Po śniadaniu w recepcji odbieram kwit upoważniający do skorzystania z plaży Viva Beach. Ze zdziwieniem stwierdzam, że Sharm jeszcze śpi. Wszystkie sklepy i stoiska są zamknięte, nic się nie dzieje, po ulicach przechadzają się jedynie psy i koty, są w większości wychudzone, pewnie tutejszy klimat im nie służy. Na plaży zajmuję strategiczne miejsce przy brzegu Morza Czerwonego, to mój pierwszy raz z tych stronach, pora zobaczyć na własne oczy miejsce tak „rozreklamowane” przez Polaków. Plaża jest piaszczysta, piasku pod dostatkiem, są darmowe wygodne leżaki (nie plastikowe!) z materacami i palmowymi parasolami, obsługa oferuje też ręczniki, czas na relaks. O dziwo woda w morzu jest dość zimna, ale kiedy chwilę się w niej popluska jest już wystarczająco ciepła i można zażywać kąpieli do woli. Dzień do południa spędzam na plaży, po sieście spędzam czas nad hotelowym basenem, a wieczór to czas spaceru po promenadzie, oczywiście w towarzystwie wszelkiej maści nagabywaczy…
Kolejny dzień upłynął także pod znakiem plażowania i rekreacji. Odniosłem wrażenie, że w moim hotelu przebywało więcej obsługi niż gości, więc mogłem pluskać się w basenie do woli. Każde wyjście na miasto było istną walką z upałem, powietrze zdawało się parzyć, a przeszywający gorącem wiatr jeszcze potęgował piekielne doznania. Nie zliczę, ile litrów napojów tutaj wypiłem – dobrze się składa, że są tutaj ponad 2 razy tańsze niż w Polsce i mają bardzo oryginalne smaki – jest Schweppes tropikalny (banan + ananas), o smaku mango czy mandarynki, Fanta jabłkowa i 7Up z granatem. Pozostały czas spędziłem leniwie na plaży, w mojej okolicy wylegiwali się głównie tubylcy palący shishę oraz Rosjanie. Miło było leżeć pod palmowym parasolem na leżaczku, od Morza Czerwonego wiała chłodna bryza, na niebie zaś cały czas podziwiać można kursujące samoloty. Ale wszystko co dobre szybko się kończy, po 3 dniach pobytu w Sharm el Sheikh nadszedł czas na powrót do Europy.
Po wymeldowaniu się z hotelu zdążyłem przejść swobodnie przejść miasto zaledwie kilka kroków, kiedy nagle zaczął biec za mną Egipcjanin oferujący taxi na lotnisko. Zaproponował 80 EGP, ale stwierdziłem, że 60 funtów będzie odpowiednią ceną i na tym stanęło. Jak już pisałem taksówkarze nie mogą wjeżdżać na teren Naama Bay, więc w samo południe trzeba było przejść kilkaset metrów do postoju taxi. Miałem jeszcze sporo czasu, odprawa na mój lot rozpoczynała się 3 godziny przed odlotem, więc bez zbędnego pośpiechu dotarliśmy na miejsce. Nie mam pojęcia, dlaczego mój kierowca imieniem Abdul tyle razy trąbił po drodze, to chyba już taka arabska mentalność, w poprzednią stronę miałem mój kierowca także trąbił ile wlezie. A bynajmniej wielbłądy akurat były na chodniku i nie tarasowały głównej drogi ;)
Ponownie poprosiłem o wydrukowanie karty pokładowej, następnie należy wypełnić deklarację wizową dotyczącą wyjazdu z Egiptu i przejść kontrolę paszportową. Tuż za nią znajduje się klasyczna kontrola bezpieczeństwa, ale o dziwo w porównaniu do lotnisk w Europie tutaj nie muszę otwierać bagażu, osobno wkładać do kuwety laptopa czy plastikowego woreczka z płynami. Sam wygląda terminala bardzo przypada mi do gustu, jest przestronny, nowoczesny, utrzymany w piaskowej tonacji i nieco arabskiej stylistyce, oczywiście jest mocno klimatyzowany i z przyciemnianymi szybami. Na dolnym poziomie znajdują się odloty, jest całkiem sporo barów i kafejek, dwa większe sklepy duty free oraz Burger King. Niestety, w porównaniu z cenami w marketach ceny na lotnisku są astronomiczne. Woda mineralna to koszt 17 EGP, w sklepie zaś 1,65 EGP, podobnie rzecz ma się z Coca-Colą czy kanapkami w BK. Ale taka już lotniskowa specyfika, nie widziałem jeszcze względnie taniego lotniska, każdy chce zarobić. Przez terminal przewija się chmara podróżnych, zdecydowana większość z nich to osoby odlatującego czarterami, są też dwa samoloty do Warszawy, jeden w barwach EnterAir, drugi (opóźniony 50 minut) to przewoźnik Small Airline Planet. W porównaniu z dość bez gustu ubranymi Rosjanami Polacy prezentują się tym razem wyjątkowo dobrze i chwała im za to. Odlatuje także samolot do Rijadu w Arabii Saudyjskiej oraz kolejny czarter (przewoźnik Windrose) do Doniecka. Nareszcie o godzinie 18:00 rozpoczyna się planowo boarding, przy bramce nie znajdziemy już sizerów na bagaż podręczny, te są tylko przy stanowiskach check-in. Po dłuższym zapakowaniu się pasażerów do autobusów wchodzimy na pokład, samolot jest prawie pełen, okazuje się, że całkiem sporo osób wraca po do Italii tak samo jak ja po raptem 3 dniach pobytu w Egipcie. Tym razem zajmuję miejsce przy oknie i mogę podziwiać wznoszenie się samolotu oraz pustynię. Sam lot wyjątkowo spokojny, pół godziny przed czasem lądujemy w Mediolanie, zapada mrok, czas znaleźć miejsce na nocleg, co nie jest takie proste, gdyż większość osób oczekujących na poranne loty zajęła już dobre miejscówki. Kilkakrotnie zmieniam miejsce, ale w żadnej pozycji nie udaje mi się zasnąć nawet na moment, o poranku z oczami jak królik staję w kolejce po kolejną kartę pokładową. Obok rozgrywają się dantejskie sceny, czyli trwa odprawa na loty do Marrakeszu i Casablanki. Jak zwykle pełno walizek, siatek i innych „tobołków”. Na szczęście po porannym cappuccino czuję się nieco postawiony na nogi i zmierzam dalej do kontroli bezpieczeństwa. Tutaj dla Marokańczyków także wydzielono specjalną kolejkę – nic dziwnego, bo ich jest wyjątkowo dużo, tradycyjnie mnóstwo hałasu, małych dzieci i tony bagażu podręcznego. Mam wrażenie, że służby lotniskowe na takich pasażerów po prostu przymykają oko. Tym razem w moim samolocie dominuje inny typ pasażera – w zdecydowanej większości są to zaspani włoscy biznesmeni, wszyscy bez wyjątku w elegancko skrojonych garniturach pod krawatem. Miło popatrzeć na taki inny look niż standardowo rodziny z dziećmi czy emeryci. Lot trwa niecałą godzinę i 30 minut, zatem czas mija bardzo szybko, jestem już mocno zmęczony, więc staram się zasnąć, ale szum silników nigdy nie pozwala mi nawet na krótką drzemkę – och, jak zazdroszczę ludziom, którzy potrafią spać w samolocie! Okazuje się, że niebo nad Berlinem jest bardzo czyste, świeci piękne poranne słońce, jest godzina 08:05, czas rozpocząć mój żywioł, czyli wizytę w hipermarkecie Edeka w centrum handlowym Alexa. Niestety, sam dojazd z lotniska SXF do ścisłego centrum Berlina jest o tej porze dość problematyczny, przesiadam się z kolejki S-Bahn do linii metra U8 i po dotarciu na miejsce szybko wpadam w szpony konsumpcji niemieckich przysmaków – to taki mój rytuał podczas każdej wizyty w Niemczech. Później jeszcze tylko wizyta w McDonald’s na dworcu i punktualnie o 12:45 odjeżdżam nowym połączeniem IC BUS sygnowanym marką Deutsche Bahn do Wrocławia. Po 4 godzinach podróży w komfortowych warunkach (autokar jedzie prawie pusty) docieram do stolicy Dolnego Śląska. Home, sweet home…

2 komentarze:

  1. Jeśli będziesz jeszcze kiedyś musiał nocować w Mediolanie na Malpensie to najlepiej jest w głównym terminalu (T1) na piętrze z check-inami obok McDonalda (trzeba iść trochę dalej niż check-iny). Są tam mega duże i wygodne skórzane fotele na których można się położyć i w na prawdę dobrych warunkach przetrwać (a nawet trochę przespać) noc.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No proszę, dobrze wiedzieć, wielkie dzięki za wskazówkę. :) Dotarłem wprawdzie w tamto miejsce, ale chyba zbytnio przejąłem się ty, że McDonald's już zamknął swoje podwoje i wróciłem na T2 nie zwracając uwagi na fotel...

      Usuń