Na zielonej Ukrainie... - Kijów / 13.07.2013 - 14.07.2013



Kolejny miesiąc, kolejna podróż za pasem – nadeszła pora na wizytę w Kijowie u naszych wschodnich sąsiadów. Od jakiegoś czasu chodziła mi po głowie myśl o wypadzie na Ukrainę, ale ciężko jest znaleźć korzystne cenowo połączenie do tego kraju. Systematyczne przeglądanie systemu rezerwacyjnego na stronie linii Wizz Air zaowocowało zakupem biletów na trasie BUD-IEV oraz IEV-KTW. Dla mniej wtajemniczonych: IEV to kod lotniska Kijów – Żuliany, które o dziwo znajduje się znacznie bliżej od centrum miasta niż główny port lotniczy Kijów Boryspol (KBP). Wypad jak to u mnie ekspresowy, wylot z Budapesztu do Kijowa w sobotę w południe, lot powrotny z Kijowa do Katowic w niedzielny wieczór. Pozostaje tylko kwestia transportu do węgierskiej stolicy, ale tutaj z pomocą przychodzi mi PKP i międzynarodowy pociąg nocny Chopin prowadzący wagony z Warszawy do Pragi, Wiednia i Budapesztu - miałem już okazuję korzystać z tego połączenia, więc nie wahałem się długo i odpowiednio wcześniej zakupiłem bilet promocyjny za 29 euro.
Moja podróż rozpoczyna się na dworcu we Wrocławiu w wieczornym TLK Morcinek do Katowic, podróżnych nie ma zbyt wielu, a co mnie wyjątkowo cieszy to fakt, że zostaje podstawiony nowoczesny klimatyzowany skład z wagonem bezprzedziałowy wyposażony w fotele lotnicze. W jednej dłoni trzymam małą walizkę (a wg WizzAira „duży bagaż podręczny”), w drugiej zaś deser tiramisu z Coffee Heaven, którym uprzyjemniłem sobie początek długiej podróży pociągiem. Na horyzoncie dość szybko zapada zmrok, niebo jest zachmurzone, obawiam się, że może padać, ale w końcu nowy dworzec w Katowicach jest zadaszony, więc nie powinienem zmoknąć. Dworzec ten przed Euro 2012 przeszedł Generalny remont i w niczym nie przypomina tej stacji, którą oglądałem kilka lat temu podczas nocnego koczowania przed porannym lotem do Wenecji Treviso. Wprawdzie jeszcze nie wszystko zostało ukończone, ale hala dworcowa prezentuje się imponująco – oprócz kas biletowych jest tam wszystko, co lubię, czyli Starbucks Coffee (w to lato w Polsce wypuścili orzeźwiające napoje – z cytryną oraz hibiskusem, które w większość krajów zachodnich były już w menu rok temu), precelki Auntie Anne's, kawiarnia z wyśmienitym pieczywem Le Crobag i całodobowy McDonald’s! Przez te dwie godziny oczekiwania nie umrę z głodu, zamawiam nową tortillę orientalną z wołowiną i zajmuję miejsce przy kontuarze w głębi sali, gdzie jest dostęp do gniazdek elektrycznych, podłączam mojego laptopa i większość czasu spędzam surfując po sieci. Chwilę przed odjazdem pociągu zmierzam do kawiarni Le Crobag po kawę na wynos, okazuje się, że terminal do kart płatniczych nie działa i mogę cieszyć się średnim cappuccino na koszt firmy ;) Na peronie 3. jest już sporo podróżnych, w większości to ludzie młodzi, podróżujący z dużą ilością bagażu, słychać mieszankę wielu języków obcych.
Punktualnie o północy pociąg podjeżdża na peron, w moim przedziale były jeszcze wolne 2 miejsca, tradycyjnie moje miejsce pod oknem było już zajęte, ale zajmujący je pan sam się zorientował, że to moja miejscówka i grzecznie mnie przeprosił, że tam się usadowił, od razu usiadł po drugiej stronie obok swojej dziewczyny. Ja siedziałem zatem przy oknie po prawej stronie (przedział 6 osób) a obok mnie było chwilę wolne miejsce, ale kiedy tylko pociąg ruszył, to do przedziału przyszła młoda Słowaczka i zajęła też miejsce w środku. Tymczasem przy drzwiach siedziały dwie babki, jedna dość elegancka i starsza, rozwiązywała krzyżówki, a druga też starsza, z feerią barw na głowie, coś a la Krystyna Mazurówna z polsatowskiego show o tańcu (a pamiętacie słynny paszport Polsatu? :-P). Miała na korytarzu dużą czerwoną walizkę a przed sobą trzymała czarny rozerwany worek na śmieci, z którego wysypywały się kolorowe reklamówki. Babka była bardzo pobudzona, cały czas wierciła się, chodziła po korytarzu, kogoś szukała, mówiła coś sama do siebie itd. W Zebrzydowicach wysiadała staruszka rozwiązująca krzyżówki i ta tęczowa babka zajęła jej a na przeciwko na siedzenie (mimo że było miejsce na półce u góry) wtaszczyła swoją czerwoną walizkę z korytarza i nie dała jej ruszyć. Po raz kolejny konduktor sprawdził bilety i nie zwrócił jej uwagi, a jak się później dowiedziałem ta osobowość miała wysiąść w Katowicach. Minęliśmy granicę z Czechami, babka gdzieś wyszła na korytarz na dłuższą chwilę i w Bohumínie wsiadły dwie głośne Brytyjki, które miały rezerwację na miejsca przy drzwiach. Zdziwiły się, że te miejsca są zajęte i po konsultacji z parką z przedziału wystawiły „śmieci” i walizkę na korytarz. Okazało się bowiem, że ta babka nie miała wcale miejscówki w naszym przedziale, a w Warszawie pytała się, czy tu jest wolne i wepchała się na chama. Chwilę później wróciła nawiedzona kobieta i zaczęła się wydzierać i rzucać kurwami i innymi przerywnikami, myślałem, że coś zrobi tym dziewczynom. Zaczęła mówić bardzo słabym niemieckim (m.in. "Platzkarten bitte!") i żądać, by pokazały jej bilety, a tego faceta z przedziału zmieszała z błotem. Jakby tego było mało, stwierdziła, że nie wiadomo, czy ta Słowaczka ma tutaj miejscówkę. Szukała okularów, wreszcie zobaczyła, że nic nie wskóra, swojego biletu nie pokazała i poszła gdzieś w tył pociągu ze swoimi sakwami odgrażając się. Rano na Słowacji jeszcze widziałem jej "bagaż" na korytarzu, nie mam pojęcia, co to za persona i czego tu szukała. Przezwaliśmy ją "plastic bag lady", było naprawdę ostro! A tymczasem pociąg dalej toczy się swoim tempem i to wcale nie żółwim, bo na dworzec Budapest Keleti docieramy o czasie – jest 08:35, piękny sobotni lipcowy poranek.

Czas na śniadanie, ale najpierw trzeba przebić się przez dziki tłum z bagażami wysiadający z pociągu, pełne obłożenie składu EN Metropol (taką nazwę ma pociąg „Chopin” w międzynarodowej nomenklaturze) a do tego zamknięte główne wyjście z dworca z powodu budowy czwartej linii metra robią swoje i do wąskiego przejścia tworzy się całkiem spora kolejka. Na szczęście dobrze zapamiętałem z mojej ostatniej wizyty w stolicy Węgier, że nieopodal dworca jest restauracja McDonald’s i to tam kieruję moje pierwsze kroki. Pora na smakowite śniadanie w postaci dużej gorącej czekolady oraz tosta z serem i salami (ostatni raz podobną kanapkę jadłem w Bukareszcie). Przed każdym zagranicznym wyjazdem na stronach internetowych dokładnie studiuję menu danego kraju i zawsze staram się wybierać to, co nie jest dostępne na polskim rynku. Po śniadaniu ruszam na spacer wzdłuż Rákóczi Út, na mieście trwa właśnie sobotnia poranna krzątanina, ludzie niosą zakupy, wychodzą na spacer ze swoimi zwierzętami, zauważam też sporo wycieczek. Po drodze po raz kolejny staram się chłonąć ten tak egzotyczny dla mnie język, moja przygoda z jego nauką wprawdzie dawno się dla mnie zakończyła, ale miło jest powspominać tamten okres i być w stanie odczytać i zrozumieć zwroty na szyldach czy reklamy. Na placu Blaha Lujza Tér kupuję dwa bilety i wsiadam do czerwonej linii metra M2, jadę kilka przystanków do Deák Ferenc Tér i tutaj przesiadam się do niebieskiej linii M3, która podwozi mnie prosto do ostatniej stacji Kőbánya-Kispest. Wagony są takie same jak te w metrze warszawskim, różnią się tylko tym, że te są już mocno nagryzione zębem czasu. Niestety, metro budapeszteńskie ma to do siebie, że jest stare i dość mocno zaniedbane. Tym bardziej mocno trzymam kciuki za nadchodzące niebawem otwarcie czwartek zielonej linii metra. Po wyjściu z metra sprawnie przesiadam się do autobusu E200, który zawozi mnie prosto pod sam terminal 2 porty lotniczego im. Ferenca Liszta. Akurat rozpoczyna się odprawa na mój lot linią Wizz Air Hungary do Kijowa - Żuliany.
Odprawa na wszystkie loty linii WizzAir jest wspólna, zatem kolejka jest nieco długa, ale ponieważ podróżuję jedynie z bagażem podręcznym, nie jestem zobligowany do czekania i mogę bezpośrednio udać się do kontroli bezpieczeństwa. Wokół mnie bardzo dużo pasażerów, w większości na mój lot, bo trzymają w dłoniach ukraińskie paszporty. Ach, te kraje demoludów, mam do nich słabość ;) Kolejka do kontroli sprawnie posuwa się naprzód, kilka minut później oczekuję na podanie numeru bramki na lotniskowym wyświetlaczu. Na płycie lotniska grzeją się już dwa Airbusy WizzAir – to ich główna baza, a linia z pewnością zyskała po upadku narodowego węgierskiego przewoźnika Malev i może się cieszyć większą ilością pasażerów – w siatce przewoźnika z Budapesztu znaleźć można Stambuł, Tel Aviv, Baku czy Dubaj (loty na lotnisko WDC będą operowane od jesieni), a ptaszki ćwierkają o Moskwie. Oddaję się pracy na laptopie, mają szybkie darmowe wi-fi, więc przez ponad godzinę nie narzekam na nudę. Piękna pogoda, lot o czasie, zatem humor dopisuje, tym razem także nie musiałem aktywować trybu samolotowego Anji Rubik.
Rozpoczyna się Boarding, przechodzę do części B terminalu, w której odprawiane są loty spoza strefy Schengen, pobieżna kontrola paszportowa i kolejka do wyjścia do samolotu, a następnie długi spacer przez płytę lotniska do specjalnego namiotu, w którym oczekuje się na wejście do samolotu – to taka praktyka tanich linii na lotnisku w Budapeszcie. Ponieważ terminal 1 został wyłączony z użytku, a wiadomo, że linie nie chcą płacić za rękawy i zależy im na zróżnicowaniu komfortu pasażera lini low costowych i tradycyjnych, stąd zdecydowano się postawić blaszaną konstrukcję na płycie lotniska. Wygląda to co najmniej dziwnie, nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak jest tam zimą, ale wszystko da się wytrzymać.
Po otworzeniu gate’u pasażerowie biegiem rzucają się do przedniego wejścia na pokład, ja wybieram tylne drzwi i to był strzał w dziesiątkę, po wejściu zajmuję miejsce tuż za środkowymi oknami awaryjnymi, a tuż przede mną siedzi załoga cabin crew Wizz Air w swoich fioletowo-różowych uniformach – pewnie lecą na podmianę do bazy w Kijowie, wszyscy to Węgrzy, widać, że dobrze się czują w swoim towarzystwie i pomagają nieco przy pracy kolegom „on duty”. Następuje tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa, start jest dość mocny i wbija mnie w fotel, ale już po chwili pilot wyrównuje lot i bezpiecznie osiąga wysokość przelotową – czas zatem rozpocząć serwis. Co ciekawe, także załoga, która leci do Kijowa na miejscach w rzędach awaryjnych musi płacić za przekąski, jak low cost, to low cost! Za mną w rzędzie siedzi trzech Ukraińców, krótko po starcie wyczuwam za sobą woń alkoholu i podczas serwisu jedna ze stewardess zwraca uwagę owym pasażerom, że na pokładzie nie wolno spożywać własnego alkoholu nabytego w duty free. Na szczęście spokojnie przyjmują tą wiadomość. Chwilę później jeden z panów zamawia bodajże kawę i batoniki, chce płacić kartą, bo nie posiada ani euro ani forintów, a hrywny ukraińskie nie są akceptowane. Po dokonanej transakcji stewardessa prosi go o złożenie podpisu na paragonie, ale niestety pasażer ten nie jest w stanie zrozumieć, o co został poproszony, koledzy od butelki także nie są mu w stanie pomóc, pan nie jest w stanie odpowiedzieć nawet na pytanie „What’s your name?” – w końcu zrezygnowana stewardessa sama się podpisuje na potwierdzeniu. To dziwne, mieć kartę i nie wiedzieć, że czasem przy zakupie trzeba się podpisać? O losie!
Serwis ledwo zdążył się skończyć, a kapitan już rozpoczyna schodzenie do lądowania. Zza chmur wyłania się ogromne miasto i szerokie rozlewisko Dniepru, mijamy rzekę, samolot skręca i dokładnie po prawej stronie widać blokowiska z wielkiej płyty, czyli znak minionej epoki socjalizmu. Wreszcie pas startowy i gładkie lądowanie, autobus zabiera wszystkich do nowoczesnego terminalu, który został oddany na krótko przed mistrzostwami Euro 2012. Kontrola paszportowa przebiega sprawnie, wreszcie dostaję kolejną pieczątkę w paszporcie, bo odkąd mamy strefę Schengen, to o takich pamiątkach z podróży mogę zapomnieć. Tradycyjnie w hali przylotów na pasażerów czekają rodziny czy znajomi, ja muszę się pogodzić z tym, że na mnie raczej nikt nigdy czekać nie będzie – taka jest cena podróżowania samemu. Ponieważ mam ze sobą jedynie „grube” banknoty postanawiam napić się soku w lotniskowej kawiarni i przy okazji rozmienić gotówkę. Szybki łyk soku i opuszczam terminal, na wejściu taksówkarz proponuje mi swoje usługi, ale grzecznie odmawiam i idę w kierunku przystanku autobusowego nieopodal. Rozkłady jazdy na Ukrainie to swego rodzaju kuriozum, są niesamowicie nieczytelne, oprócz numeru linii, ramowych godzin kursowania i przystanku końcowego trudno jest z nich wywnioskować cokolwiek więcej. Na szczęście przed wyjazdem odwiedziłem stronę, która w bardzo jasny sposób pokazuje trasy przejazdu, można tam znaleźć mapki i informacje o cenach. Po kilku minutach oczekiwania na przystanek podjeżdża zdezelowany busik koloru żółtego (tak pomalowana jest większość pojazdów komunikacji miejskiej w Kijowie), linia 213 zatrzymuje się po drodze na 3 stacjach metra, zatem będzie to dla mnie dobre połączenie, bo muszę dostać się w samo centrum na Chreszczatyk. W tego typu pojazdach za przejazd płaci się bezpośrednio u kierowcy, prawdą jest, że jeśli pasażerów jest więcej, to podają oni banknoty kolejnym osobom a następnie reszta w cudowny sposób wraca do właściciela. W Polsce takie rozwiązanie jest nie do pomyślenia! Niestety, problemem jest to, że kolejne przystanki nie są oznaczone, zatem wypatruję mojej stacji metra Szuliawska. Drogi są szerokie, kilka pasów w jedną stronę, widać zarówno blokowiska, jak i nowoczesne budynki, całkiem sporo sklepów, jest kolorowo i zdecydowanie ładniej niż w Moskwie, która na mnie zrobiła przygnębiające i posępne wrażenie. Kijów za to okazał się zdecydowanie bardziej świeży i radosny. Podczas jazdy pomoc zaoferował mi współtowarzysz podróży, który poinstruował mnie, gdzie mam wysiąść  ponieważ moją stację w dziwny sposób już minąłem (wcale się nie dziwię, bo logo Metra było niemal zupełnie zasłonięte przez stragany obok). Wysiadłem nieco dalej przy stacji "Dorohozytsji", ale akurat na dobre mi to wyszło, bo miałem jeszcze okazję po drodze zrobić małe zakupki w supermarkecie tuż przy stacji – upolowałem m.in. chipsy o smaku kraba, jogurt o smaku kiwi oraz rogalik 7 Days z nadzieniem o smaku słodzonego skondensowanego mleka. 


Teraz nadszedł czas na spotkanie oko w oko z kijowskim metrem, które jest dość unikalne – wprawdzie wzorowane jest na słynnym moskiewskim metrze, aczkolwiek jest jeszcze głębsze niż to w rosyjskiej stolicy. W Kijowie znajduje się najgłębiej położona stacja metra na świecie – jest to stacja Arsenalna na głębokości 105 metrów pod ziemią. Wejście do metra jest dość obskurne i niepozorne, to kilka blaszanych drzwi, korytarzyk i pierwsze ruchome schody, na poziomie -1 znajdują się kasy oraz bramki do metra, których stale pilnuje kontrolerka. Aby kołowrotek w metrze przekręcił się i wpuścił nas do środka należy do specjalnego otworu wrzucić żeton, który nabywa się w kasie za równowartość 2 UAH, czyli nieco ponad 80 groszy – tak, to zdecydowanie najlepsza informacja, komunikacja publiczna w Kijowie jest naprawdę tania w porównaniu z krajami zachodnimi. Kilka metrów za bramkami znajdują się ruchome schody, jak prawie we wszystkich krajach republik postsowieckich przesuwają się one z niewiarygodną szybkością, przy wsiadaniu należy zachować niesamowitą ostrożność. Sufit prowadzącego w dół tunelu jest cały w kolorze szpitalnej bieli, schody zdają się nie mieć końca, czuję się, jakbym zjeżdżał w dół kopalni, z samej góry nie widać, gdzie schody się kończą, dla ludzi z klaustrofobią czy lękiem wysokości to może być dość traumatyczne przeżycie, a wszystko w towarzystwie jasnych lamp i neonów umieszczonych po bokach. Sam wystrój jest mocno staroświecki i bardzo radziecki, w końcu Kijów był stolicą jednej z republik byłego ZSRR, zatem nie można się tutaj spodziewać nic innego. Wagony w metrze także w większości przypominają te rosyjskie czy węgierskie, zapewne także były produkowane w fabryce „Wagonmasz” w Sankt Petersburgu. Co mnie zdziwiło, to szybkość, z jaką kolejka pokonuje trasę oraz naprawdę długie odcinki między poszczególnymi stacjami – czas jazdy to około 4 minuty, dworce oddalone są od siebie o dobre kilka kilometrów. Dla ułatwienia nazwy stacji są opisane także w alfabecie łacińskim, więc osoby nie znające cyrylicy poradzą sobie bez problemu. Sam język ukraiński to dla mnie taki mix polskiego i rosyjskiego, czułem się, jakbym słyszał Polaków, którzy dobierają nieco inne słowa do rozmowy i zmieniają wymowę oraz odmianę poszczególnych wyrazów. Najważniejsza różnica jaka rzuciła mi się w oczy, to końcówki – w rosyjskim nazwy ulic kończą się zazwyczaj na literę Я („ja”), w języku ukraińskim zaś ta końcówka tak często nie występuje – np. „Aresnalnaja” vs. „Arsenalna”. Czeka mnie przesiadka na stacji „Majdan Niezależności” i po krótkim spacerze korytarzami metra i długą jazdą schodami w górę jestem już w samym sercu Kijowa na ulicy Chreszczatyk, która na weekendy na głównym odcinku przeradza się w deptak. Dookoła rozbrzmiewa głośna muzyka, spaceruje mnóstwo ludzie, przed stacją metra jest najwidoczniej nieformalny punkt spotkań – coś na wzór warszawskiej rotundy. Tuż obok stoiska z pamiątkami, jedzeniem na wynos, tradycyjne beczki z kwasem, kwiaciarnie oraz mój ulubiony McDonald’s – z głodu nie zginę. ;)


Czas znaleźć teraz przedstawicieli firmy KievHall, u których wynająłem apartament na sobotnią noc. Tradycyjnie wyszukałem sobie nocleg poprzez platformę Booking.com, tym razem wybrałem samodzielne mieszkanie w ścisłym centrum Kijowa, by nie tracić czasu na dojazd do centrum skoro byłem tak na Ukrainie tak krótko. Jeszcze dzień wcześniej dostałem SMS z języku rosyjskim z zapytaniem, o której godzinie przybywam. Nieco naszukałem się wejścia do recepcji budynku, gdzie znajduje się siedziba biura pośredniczącego w wynajmie – jest to ten sam budynek, w którym mieści się McDonald’s, stacja metra oraz oddział firmy Ernst & Young. Ochroniarz na parterze biurowca skierował mnie na drugie piętro, gdzie pani wręczyła mi klucz, wydrukowała mapkę oraz pobrała płatność 450 hrywien. Po wyjściu z wieżowca czekał mnie krótki spacer na ul. Basseina, po drodze mijam spacerowiczów, w większości turyści z Niemiec. Furorę robi bubble tea, mijam znane na całym świecie salony takich sklepów jak Adidas, ZARA czy Benetton. Tuż przed moją bramą znajduje się olbrzymi salon Dolce & Gabbana – ach, łezka się w oku kręci na wspomnienie moich zakupów w ich butikach w Wiedniu, Mediolanie i Rzymie – kiedy to było! W końcu staję pod klatką schodową, na parterze znajdują się dość wąskie drzwi oraz informacja o gabinecie lekarskim w budynku, drzwi otwierają się, jednak za głównym wejściem znajdują się kolejne drzwi uzbrojone w domofon i kodownicę. Cóż, oprócz loginu i hasła do wi-fi nic więcej nie dostałem od pośredniczki, chwilę stoję pod drzwiami i zastanawiam się, czy nie zadzwonić do niej, ale nagle olśniewa mnie, że breloczek jest wyposażony w specjalny czujnik, który po zbliżeniu do okrągłego punktu oznaczonego na domofonie kluczykiem piszczy i otwiera drzwi. Teraz jeszcze pokonuję tylko 4 piętra w górę (nie ryzykuję jazdy windą, bo kamienica wręcz prosi się o gruntowny remont), przekręcam klucz w zamku i moim oczom ukazuje się niesamowity widok – mój apartament to prawdziwe nowoczesne i elegancko urządzone mieszkanie. Byłem niemal przekonany, że zdjęcia w Internecie są mocno podrasowane, ale tak naprawdę nawet nie oddają komfortu tego miejsca. Całe mieszkanie jest w pełni funkcjonalne i w pełni wyposażone, standard bliski mojemu hotelowi w Abu Dhabi – tam to był prawdziwy pałac…
Wizytę na mieście zaczynam od spaceru po Chrzeszczatyku i Majdanie Niezależności, nieopodal w namiotach koczują zwolennicy Julii Tymoszenko, są czujnie pilnowani przez policję. Pod złotym pomnikiem z kopułą na Majdanie przemieszcza się wielu turystów, każdy robi sobie zdjęcie z symbolem miasta. Ja udaję się nieco dalej i pieszo wspinam się na wzgórze, z którego roztacza się całkiem niezły widok na miasto. Następnie wolnym krokiem kieruję się ku lewemu brzegowi rzeki Dniepr, mijam Plac Pocztowy i dochodzę do pomnika Bohdana Chmielnickiego – pewnie pamiętacie tego pana z „Ogniem i mieczem” – dla Ukraińców to niemalże bohater narodowy, dla Polski zaś był to swego czasu wróg publiczny numer 1. W drodze powrotnej zahaczam jeszcze o błękitną świątynię ozdobioną pięknymi złotymi kopułami – przed wejściem krążą prawosławni popi z długimi brodami i w swoich czapach – robi to ciekawe wrażenie, po w Polsce stylizacja księży jest całkiem inna. W drodze powrotnej korzystam z metra, mam wrażenie, że jazda schodami ruchomymi zajmuje mi więcej czasu niż sama przejażdżka kolejką. Wstępuję jeszcze do czynnego aż do 3 w nocy supermarketu Billa, czas na kolejne słodycze, które mogą powędrować do koszyka. W oczy wpada mi kawa Jacobsa w saszetkach, do której dołączony jest syrop smakowy – ciekawe rozwiązanie, które następnego ranka testuję przy kawie.
Za oknem już wieczór, zapada zmrok – to znak, że czas wybrać się na imprezę. Klub mam już upatrzony, jest z dala od centrum, dojazd do niego metrem nie stanowi zbyt większego problemu, wysiadam na stacji Szuliawska i muszę przespacerować się całkiem spory kawałek wzdłuż niesamowicie ruchliwej trasy szybkiego ruchu, jest już dość późno, ale samochody jadą jeden za drugim, ledwo mogę zebrać myśli. Na miejscu okazuje się, że ludzie dopiero powoli się schodzą, szału nie ma, bo przez to, że są dwa parkiety, to wydaje się, że jest dość pusto. Przeważająca większość wybiera salę z rosyjską czy też ukraińską muzyką, ciężko powiedzieć, że są to moje rytmy, zwłaszcza jeśli nie znam języka, ale jakoś się odnajduję i około 2 opuszczam ten przybytek. To oczywiście nie moja pora na wyjścia z imprezy, ale wiem, że przede mną daleka droga, a chcę jutro wstać dość wcześnie. Komunikacja miejsca w nocy w Kijowie zamiera, spacer do centrum zajmuje mi całe dwie godziny, droga jest wprawdzie prosta, ale bardzo daleka. Co ciekawe, Kijów wydaje się w nocy nie spać, po drodze dość często mijałem ludzi, czynne są kioski z napojami, alkoholem i przekąskami, sam zatrzymuję się na stacji benzynowej i gaszę tam moje pragnienie napojem Sprite z aromatem pomarańczowym. Najdłuższa część mojej nocnej trasy biegnie wzdłuż bulwaru Tarasa Szewczenki, mijam uniwersytet, cyrk oraz pomnik poświęcony żołnierzom radzieckim poległym w II Wojnie Światowej.
Niedzielny poranek wita mnie nieco zachmurzonym niebem, po śniadaniu wybieram się jeszcze do McDonald’s, ale zarówno na Chreszczatyk jak i na Majdanie nie ma oferty śniadaniowej, która reklamowana jest na ukraińskiej stronie tej sieci. Szkoda, bo już ciekła mi ślinka na naleśniki z miodem i serek, które pojawiają się w menu na Ukrainie. Zadowalam się ciastkiem wiśniowym i ruszam na pocztę główną, gdzie wysyłam widokówki do Polski. Następnie nadchodzi czas na wizytę pod Złotą Bramą oraz spacer po reprezentacyjnej arterii Kijowa. Jako fan metra na kilkadziesiąt minut zaszywam się w podziemnym świecie i przejeżdżam na prawą stronę miasta, metro biegnie tam nad ziemią przebiega nad Dnieprem, bardzo ciekawie to wygląda. Widać, że z kolejki korzysta duża żebracza społeczność - najpierw starsza kobieta handluje kolorowymi naklejkami i kolorowankami dla dzieci, później do wagonu wchodzi śpiewający starzec, na deser mam zaś dziadka grającego na flecie :-P Droga powrotna wiedzie mnie po raz kolejny do stacji „Dorohozytsji”, skąd już po kilku minutach łapię trolejbus 22 jadący do portu lotniczego Kijów Żuliany. Autobus zatrzymuje się pod starym terminalem, trzeba przejść kilkaset metrów w prawo, by znaleźć się przed parkingiem na wysokości nowego terminala, który obecnie przejął cały ruch na lotnisku IEV. Ku mojemu zdumieniu mój lot jest opóźniony o prawie 5 godzin, na tablicy widniej nowa planowana godzina odlotu 23:30, a miałem odlecieć stąd o 18:40. Aż nie chce mi się w to wierzyć, ale cóż, life is brutal. Pewnie jakaś maszyna WizzAir wypadła z obiegu i oczywiście nie ma jak zrobić podmiany. Za kilkadziesiąt minut w terminalu słyszę już polskie głosy, jest nawet cała polska wycieczka z przewodnikiem, która nie ukrywa swojego rozczarowania. Boarding rozpoczyna się o 19, każdy z pasażerów dostaje oprócz karty pokładowej voucher na posiłek o wartości 2 euro (sic!) do zrealizowania w lotniskowej restauracji – można dostać za to dużą kanapkę, rogalika oraz wodę – daje radę. Po posiłku udaję się do kontroli paszportowej, szybko dostaję kolejną pieczątkę do paszportu i zaczyna się żmudny czas oczekiwania. Nie mogę narzekać, bo lotnisko IEV ma szybko działające darmowe wi-fi, więc byłem w kontakcie ze światem i sprawdziłem sobie rozkład jazdy autobusów z lotniska do dworca w Katowicach a także pociągi do Wrocławia. Boarding rozpoczyna się dopiero ok. godz. 23:10, już wiem, że odlecimy z jeszcze większym opóźnieniem. Tym razem na pokładzie polska katowicka załoga, która została poproszona o obsługę tego lotu i nie jest nam w stanie powiedzieć, czym było spowodowane tak duże opóźnienie. Cabin crew jest bardzo młoda, jak zawsze w zachwyt wprawiają mnie te ich koszule – fioletowe z różowym kołnierzykiem od środka – moja ulubiona ZARA mogłaby coś takiego wymyślić. Na pokładzie poza grupą wycieczkową składających się z księży (po cywilnemu) większość pasażerów stanowią Ukraińcy. Zajmuję miejsce w mojej ulubionej części samolotu, czyli z prawej strony przy oknie z przodu kabiny, za mną sadowią się dwie młode kobiety z dziećmi. Kiedy steward zauważa, że jedna z kobieta sadza małego synka na siedzeniu obok natychmiast interweniuje i prosi, by dziecko na czas startu usiadło razem z matką, przynosi jej specjalne pasy bezpieczeństwa, ale kobieta oponuje. Wtedy zaczyna się dość interesujący dialog, pierwsze zdanie jest powiedzmy po rosyjsku „Malczikowi nie nada siedzieć sam”, potem następuje gwałtowna reakcja matki w tymże języku i bezradny steward ratuje się polskim „ale proszę pani, to jest NIE-BEZ-PIE-CZNE”, nie ma to jak mówić wolniej i głośniej do cudzoziemca w obcym języku. Pasażerka jest jeszcze bardziej oporna, nie działa także wersja anglojęzyczna „It can be dangerous and harmful for your child”. Wreszcie pomaga tłumaczenie innej pasażerki i młoda matka zgadza się na przypięcie dodatkowych pasów i usadzenie dziecka na kolanach. Uff, kołujemy i startujemy, Kijów pod osłoną nocy wygląda rewelacyjnie, miliony świateł pod nami. Pilotowi udało się przyspieszyć i lądujemy w Katowicach równo o północy, zatem bez problemu łapię ostatnio autobus na dworzec PKP a tam tradycyjnie kawka w McDonald’s i można wsiadać do nocnego pociągu  kierunku Wrocławia. Dobranoc!


2 komentarze:

  1. Mam prośbę - możesz napisać co oznacza tryb samolotowy Anji Rubik?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej! Odsyłam do posta z relacją z Tel Avivu:

      "Nie ulega wątpliwości, że czułem się samotnie, niczym moja ulubienica Anja Rubik, która nie znosi lotnisk i stara się za wszelką cenę unikać rodzin z dziećmi."

      Usuń