Smaki Azji - Kuala Lumpur & Singapur / 17.01.2014 - 22.01.2014

Nowy Rok, kolejne podróże! Tym razem czas wybrać się do Azji Południowo-Wschodniej – od zawsze fascynują mnie duże miasta, a jeszcze lepiej, jeśli są one położone w egzotycznej scenerii – wybór był zatem jeden: Kuala Lumpur i Singapur. Po raz kolejny korzystam z benefitów jakimi są bilety typu stand by, tym razem liczę na gościnność przewoźnika Qatar Airways, który reklamuje się wszem wobec jako pięciogwiazdkowa linia lotnicza.

W zimowe wczesne popołudnie docieram na warszawskie Lotnisko Chopina, jest kilka minut po godzinie 12, odprawa powinna zacząć się 3 godziny przed odlotem. Na ekranie widnieje jedynie informacja, że odlot będzie rozkładowo o 15:30, nie ma natomiast jeszcze informacji na temat, które stanowiska będą obsługiwać odprawę linii QR. Zajmuję miejsce przypadkowo na środku hali i okazuje się, że wybrałem najdogodniejsze miejsce, ponieważ kilka minut później obserwuję przygotowania pracowników Warsaw Airport Services. Do tej pory byłem przekonany, że na stołecznym lotnisku pracuje specjalny personel Qatar Airways, ale okazuje się, że cały check-in przeprowadza firma handlingowa WAS. Kilka osób już rozpoznaję, w końcu ostatnio to lotnisko, z którego rozpoczynam moje wojaże. Personel rozkłada czerwony dywan, pojawiają się specjalne oznakowania z logo przewoźnika a pan pilnujący kolejki zmienia mundurek z granatowego (wcześniej była tutaj odprawa rejsu Air France – ach, mam do nich sentyment, to był mój pierwszy lot za ocean w 2010 roku…) na burgundowy.

Do kolejki zgłaszają się pierwsi pasażerowie, podążam w ślad za nimi, by dowiedzieć się, czy znajdzie się dla mnie wolne miejsce na pokładzie. Z systemu rezerwacyjnego wynikało, że jest sporo osób zalistowanych jako stand by, ale sympatyczna pani z obsługi od razu mnie informuje, że polecę, musi tylko zalogować się na swoim stanowisku, więc czekam nieco z boku na wydanie karty pokładowej na pierwszy odcinek lotu WAW-DOH i nadanie bagażu tradycyjnie do miejsca docelowego jakim będzie KUL. O ile w Lufthansie rozwiązanie było takie, że na miejscu dostawało się dwie karty pokładowe (jedna z numerem miejsca na najbliższy lot, a druga bez przypisanego siedzenia), to w Qatar Airways pasażer lecący w ramach listy rezerwowej dostaje tylko kartę na pierwszy odcinek lotu, a kartę na dalszą podróż otrzymuje się na lotnisku w katarskiej stolicy. Ma to swoje dobre i złe strony – lecąc z Lufthansą tak naprawdę do czasu boardingu nie wiadomo, czy dana osoba poleci a wszystko wyświetlane jest na monitorach. W Qatar Airways wprawdzie można dowiedzieć się tego nieco wcześniej, ale po przylocie trzeba udać się do specjalnego „transfer desku” na piętrze, gdzie trzeba odstać swoje w dość długiej kolejce pasażerów z problemami wagi wszelakiej.


Kiedy czekam na wydanie karty pokładowej lustruję pasażerów przy sąsiednich stanowiskach – moje przypuszczenie się potwierdzają – polski pasażer ma na sobie spodnie inżynierki z niezliczoną ilością kieszeni lub dresy, panowie obowiązkowo obcisła koszulka ukazująca muskuły, panie zaś prezentują nienaganny fryz i opaleniznę. Na oko większość pasażerów ma 35-40 lat, jest też grupa podchmielonych panów-byków bełkoczących i wybuchających końskim śmiechem lecących się zabawić do Bangkoku. To właśnie stolica Tajlandii BKK figuruje jako trasa numer 1 polskich podróżnych – bardzo niskie ceny na miejscu, uciechy dla ciała, ping pong show i te sprawy – wiadomka… Żeby nie było jest to także jedna z najbardziej popularnych destynacji Niemców i Szwajcarów, po prostu widać, że gonimy Europę…
Do momentu wejścia na pokład mam jeszcze mnóstwo czasu, wykorzystuję go na zrobienie rezerwacji hotelowych w Malezji i Singapurze oraz na zakup biletu na nocny pociąg z Kuala Lumpur do „miasta lwa”. Zawsze planuję wszystko z dużym wyprzedzeniem, ale ponieważ tym razem wyjątkowo nie byłem pewien, czy polecę, to robię to na ostatnią chwilę – na szczęście są wciąż dostępne miejsca w wypatrzonych przeze mnie lokalizacjach. Kątem oka widzę, że do samolotu zmierza już katarska załoga, niestety, na pokładzie nie będzie mojego znajomego z dawnych lat, która został stewardem w QR. Szkoda, bo byłaby to interesująca okazja do spotkania po latach. Ale jednak nie tym razem.
Przede mną jeszcze kontrola paszportowa i chwila oczekiwania. Na szczęście boarding zaczyna się o czasie i po przejściu przez rękaw zajmuję moje miejsce po prawej stronie przy oknie. Ostatnio byłem sadzany przy przejściu, więc to dla mnie miła odmiana. Przez szybkę obserwuję odladzanie Airbusa 320. Niestety, mimo dość dobrego wypełnienia maszyny do Warszawy na razie lata jedynie ten mały typ samolotu. Tymczasem konkurencja z Emirates obsługuje swoje połączenie samolotem szerokokadłubowym. Ale to już inna bajka.
Wewnątrz samolotu dominuje kolor burgundowy, przed startem z głośników delikatnie sączy się muzyka relaksacyjna, a stewardessy o egzotycznej urodzie wręczają cukierki oraz chusteczki odświeżające. Bardzo miłym akcentem jest fakt, że w poprzedzających fotelach znajduje się bogaty system rozrywki – ekran dotykowy reaguje naprawdę sprawnie, mogłem zatem oddać się wyszukiwaniu interesującej mnie muzyki czy filmów. To także na tych monitorach prezentowane są instrukcje bezpieczeństwa po angielsku i arabsku, na swoich lotach załoga nie prowadzi standardowego instruktażu, co mnie bardzo zasmuca, bo jestem fanem tego właśnie elementu. Od razu po starcie samolot wlatuje w chmury i niestety nie widać Warszawy z lotu ptaka. Dosłownie chwilę po wyłączeniu sygnalizacji zapięcia pasów rozpoczyna się serwis pokładowy, na locie nie ma żadnej polskiej stewardessy, za to jest jeden Arab, Azjatka i kobieta o hinduskim typie urody. Posiłek podczas lotu klasyczny, bez szaleństw kulinarnych, ale dość smaczny. Po lunchu postanowiłem spróbować ginu z tonikiem, ale tutaj nastąpiła mała trudność komunikacyjna z azjatycką stewardessą, która uparcie wmawiała mi, że chcę zamówić „sinetonik”. Do chwili aż umoczyłem usta w szklaneczce nie byłem pewien, czy jej zawartość odpowiada mojemu zamówieniu, ale okazało się, że pani stanęła na wysokości zadania i podała mi właściwy drink. Sam lot przebiegł nadzwyczaj spokojnie bez żadnych turbulencji. W okolicach Turcji widziałem, że przelatujemy nad większymi miastami. Bardzo spodobała mi się aktualizowana na bieżąco mapa trasy przelotu wraz ze standardowymi parametrami. Po prawie 5 h 35 minutach na pokładzie kapitan gładko ląduje na pustynnym pasie w Doha, dochodzi godzina 23 czasu lokalnego, witamy nad Zatoką Perską, gdzie termometry wskazują 20 stopni Celsjusza i już po wyjściu z maszyny czuć przyjemne ciepło.


Teraz czas na podwózkę pasażerów do odpowiednich terminali, których na lotnisku w Doha jest kilka. W zależności od celu i klasy podróży, pasażerowie otrzymują specjalne opakowanie na kartę pokładową w odpowiednim kolorze. Praktycznie wszyscy pasażerowie w Katarze przesiadają się na dalszy lot do Azji lub Afryki i mają żółte karty pokładowe. Autobus jedzie wytyczoną ulicą przez lotnisko, mija kolejne zaparkowane maszyny, magazyny, hangary i wreszcie po raz pierwszy zatrzymuje się, by wypuścić osoby, które lecą jedynie do Kataru. Przy drzwiach autobusu stoi grupa pracowników lotniska, którzy pilnie sprawdzają, by nikt nie wysiadł wcześniej niż trzeba – oczywiście w grupie znalazło się sporo chętnych do wyjścia z autobusu i ze zdziwieniem zostali z powrotem do niego „zaproszeni”. Cóż, trzeba słuchać ze zrozumieniem zapowiedzi, jeszcze na pokładzie lotu prezentowany jest specjalny film z objaśnieni transferu. Oczywiście całe to zamieszanie skończy się po oddaniu nowego lotniska Hamad International Airport, ale jak na razie czeka ono na oficjalnie otwarcie. Wreszcie po około 20 minutach jazdy (przypomnijmy, że według linii minimalny czas na przesiadkę to 40 minut, które powinno wystarczyć – ja sobie tego nie wyobrażam) kierowca zatrzymuje pojazd przed terminalem transferowym, gdzie w kolejkach kłębi się dziki tłum pędzący na swoje loty przesiadkowe. Z lewej strony jest kolejka dla pasażerów z „short transfer”, którzy mają żółtą kartę pokładową z pomarańczową obwódką, z prawej strony zaś standardowy transfer dla osób z żółtą kartą. Kolejka porusza się bardzo sprawnie, kontrola bezpieczeństwa to tutaj raczej formalność, widać, że także pracownikom zależy, by jak najszybciej przepuścić przez wykrywacz metalu kolejne partie podróżnych. W godzinach nocnych na lotniskach nad Zatoką Perską przypada szczyt – to wtedy rejestrowane są tutaj największe potoki pasażerów zmierzających na loty z Europy w kierunku wschodnim. Zważywszy na to, że w Europie większość lotnisk nie jest czynna w nocy, tutejsi przewoźnicy skwapliwie korzystają z braku regulacji dotyczących lotów nocnych. Szybkim krokiem kieruję się na górę i po przeciwnej stronie bramki numer 21 znajduję poszukiwany „transfer desk”. Kolejka jest dość spora, a przy poszczególnych stanowiskach mają miejsce wręcz dantejskie sceny – jest płacz, krzyk i zgrzytanie zębów, ale pracownicy zdecydowanie nie robią sobie nic z żalów i pretensji pasażerów, którzy w przeważającej mierze spóźnili się na swój kolejny lot. Jeśli dana osoba zbytnio się awanturuje, po prostu odchodzą z miejsca pracy aż rozżalony delikwent się oddali. Zdecydowana większość pracowników lotniska paraduje w burgundowych mundurkach, są to praktycznie sami Azjaci, można uświadczyć także nieco Arabów – za to jako personel sprzątający służą prawie wyłącznie mieszkańcy Pakistanu i krajów ościennych. Ot, taka sytuacja…
Okazuje się, że mój lot do KUL nagle się zapełnił dodatkowymi podróżującymi (maszyna leci dalej do Phuket w Tajlandii, a to popularna miejscówka) i nie zmieszczę się na pokład na najbliższy lot, więc muszę poczekać dodatkowe 5 godzin. Specjalnie mi to nie przeszkadza, bo mam pewność, że na kolejne połączenie się załapię – w klasie biznes jest 28 miejsc wolnych, w ekonomicznej zaś 80. Przynajmniej będę miał więcej miejsca dla siebie, a że dotrę do Malezji dopiero pod wieczór – jakoś to przeboleję. Ze względu na 7 godzin różnicy czasu między Polską a regionem, do którego się udaję, dla mnie i tak będzie to wciąż popołudnie.
Na uwagę specjalną zasługują toalety na lotnisku w Doha – ruch w nich jest jak w ulu, a spotkać tam można indywidua maści wszelakiej. Kolejki niczym za komuny, wrażenia zapachowe gwarantowane, a wizualne także – Arabowie z brodami do pasa w swoich strojach obowiązkowo z tobołami jak z jarmarku, murzyni obmywający stopy w umywalkach, Japończycy w maseczkach odksztuszający flegmę i na deser nadzorujący to wszystko Pakistańczycy – o Józefie, o Maryjo, to ponad moje wyczucie estetyki…
W poszukiwaniu wygodnego miejsca na skorzystanie z Internetu udaję się pod okna do początkowej części terminala nieopodal bramki numer 1. Tam jest akurat nieco ciszej, są też wolne gniazdka elektryczne i lotniskowe wi-fi działa bardzo sprawnie, aż dziwne, że nie jest wymagane logowanie i akceptacja regulaminu korzystania z tej usługi. Po krótkiej aktualizacji wieści on-line przechadzam się po lotnisku, na dole znajduje się strefa duty free, w sumie wygląda to tak samo jak na każdym lotnisku, ceny oczywiście kosmiczne. Zbieram się do snu na zielonych fotelach w górnej części transferowej, co jakiś czas korytarzem przechodzą pracownicy lotniska budząc pasażerów i informując ich o „final call” dla danego lotu. Czas nawet szybko mi mija i za oknami wstaje już słońce, jest różowo, widać pustynny krajobraz, od razu mam przed oczami scenerię z lądowaniu w Abu Dhabi przed dwoma laty – jak ten czas szybko leci!
Ustawiam się ponownie w kolejce do „transfer desku”, tym razem kolejka jest bardzo krótka i panienka z okienka bez mrugnięcia okiem wręcza mi nową kartę pokładową na odcinek DOH-KUL. Do bramki 37 jest kawałek do przejścia, po drodze mijam osławiony Oryx Lounge, o który zawsze pytają pasażerowie. Przy recepcji saloniku stoją 3 osoby, przez szyby widać, że wewnątrz nie ma tłoku. Pod moim gatem także nie ma wielu pasażerów, Boarding zaczyna się na godzinę przed odlotem, co wcale nie dziwi biorąc pod uwagę fakt, że trzeba pokonać długi dystans autobusem. Wszystko idzie sprawnie i około pół godziny później stoję już na schodkach Airbusa 330, moją część obsługuje tajski (?) steward z gatunku „cud, miód i orzeszek”. Humor dopisuje, za oknami piękne słońce, aż żal pomyśleć, że kiedy za 7 h 40 minut wyląduję w Malezji będzie już wieczór. Niebawem na pokład wchodzi druga grupa pasażerów, ale wszystkie miejsca w moim rzędzie pozostają wolne. Pilot oraz personel pokładowy wita wszystkich gości, dość długo kołujemy i wreszcie startujemy – maszyna jest zdecydowanie większa od Airbusa 320, potrzebuję więcej czasu, by wzbić się w powietrze i hałas dobiegający z silników jest przy tym znacznie większy.
Wkrótce po starcie i osiągnięciu wysokości przelotowej rozpoczyna się moja ulubiona czynność, czyli serwis pokładowy – serwowane jest apetyczne śniadanie. Tym razem oprócz słuchawek, kocyka i poduszki na wszystkich siedzeniach znajduje się mała saszetka z burgundowymi (a jakże!) skarpetkami, pastą i szczoteczką do żebów, opaską na oczy oraz zatyczkami do uszu. Lot przebiega spokojnie, już kilka minut po pierwszym posiłku załoga prosi o zasłonięcie okien, by pasażerowie poszli spać – wiadomo, że dla nich śpiący pasażer jest najwygodniejszy. Ze mną tak łatwo im nie pójdzie, bo nie jestem w stanie zasnąć w trakcie lotu, więc cały czas jestem na czuwaniu. Nad subkontynentem indyjskim nieco trzęsie, załoga także musi zająć swoje miejsca. Na szczęście to tylko chwilowe i dalej lot kontynuowany jest bez żadnych problemów. Przed lądowanie personel rozdaje jeszcze ciepłego sandwicha do wyboru w dwóch wersjach smakowych – ja wybieram opcję wegetariańską. Samo przyziemienie tym razem dość mocne, aż poskakuję na siedzeniu ;) Witamy w Malezji – jeszcze tylko na powitanie komunikat od załogi, że za przemyt narkotyków grozi tutaj kara śmierci. Nigdy nie wiadomo, co osoba trzecia może komuś podrzucić do bagażu…
Lotnisko w Kuala Lumpur jest  bardzo nowoczesne, wyciszone i zadbane. Wszystko jest idealnie oznakowane, po drodze wyciągam jeszcze lokalną walutę z bankomatu (uff, działa be zarzutów!) i bezzałogową kolejką podjeżdżam do drugiego terminala, w którym odbywa się kontrola paszportowa. Kolejka nie jest długa, formalności załatwiane są bardzo sprawnie, nikt nie zadaje żadnych pytań, od razu dostaję pieczątkę i wizę w formie naklejki do paszportu. Obok mnie stoi para muzułmańska, kobieta jest „okutana” od stóp do głów, widać jej jedynie oczy. Funkcjonariusz straży granicznej prosi ją, by zdjęła woalkę z twarzy, ale kobieta odmawia i jej mąż coś tłumaczy urzędnikowi. Nie wiem, jak to się skończyło, bo ja już przekraczam granicę i widzę na taśmie mój bagaż. Byłem pewien obaw, że w związku ze zmianą lotu moja walizka nie dotrze na czas, ale obsługa lotniska w Katarze już zadbała o to, by trafiła ona do odpowiedniego samolotu. Jeszcze tylko cło (nothing to declare) i wychodzę do hali przylotów – jak zwykle można spotkać sporo ludzi oczekujących na rodziny, znajomych czy partnerów biznesowych, ci ostatni zawsze z tabliczkami, na których widnieją imiona i nazwiska pasażerów. Odzywa się syndrom mojej ulubienicy Anji Rubik – czy kiedyś ktoś jeszcze po mnie wyjedzie na lotnisko? Bardzo bym sobie tego życzył…
Jak wspomniałem, lotnisko KUL jest świetnie oznakowane, ruchomymi schodami zjeżdżam na poziom stacji kolejki KLIA Express i w kasie nabywam bilet do interesującej mnie stacji. Kilka minut później siedzę już w pędzącym ku centrum malezyjskiej stolicy pociągu. Jak dziwnie znaleźć się nagle w innej rzeczywistości – jestem zazwyczaj jedyną białą osobą w tym kolorowym tłumie. Z ciekawością patrzą na mnie skośne oczka oraz hebanowe twarze obecnych tutaj Hindusów i Tamilów – co za nowe doświadczenie. Po wyjściu z kolejki czeka mnie przeprawa na kolejną stację miejskiej kolejki, ale nie ma problemu ze znalezieniem odpowiednich przejść. Aby kupić żeton trzeba skorzystać z automatu, jest to naprawdę intuicyjne, gdyż z mapki na dotykowym wyświetlaczu wybieramy stację/okolicę, do której chcemy dotrzeć i system nalicza odpowiednią opłatę. Później taki żeton przykładamy do bramki metra a po odbyciu podróży wrzucamy go do odpowiedniego otworu, by bramka do wyjścia została dla nas otwarta. W razie problemów obok jest zazwyczaj dostępny ktoś z pracowników i służy pomocą. Ceny bardzo przystępne, a i malezyjskie ringgity można z łatwością przeliczać na polskie złotówki, bo stosunek jest praktycznie 1 do 1 (na naszą korzyść). Wysiadam w ścisłym centrum miasta, dokoła wieżowce, światła i intensywny ruch uliczny, me like! :) Za kierunkowskazami kieruję się do chińskiej dzielnicy, gdzie mam zarezerwowany nocleg w hotelu Ocean 77. Po drodze mijam moje stałe miejscówki – McDonald’s oraz Starbucks Coffee – tuż obok siebie, sasasa, już wiem, dokąd się udam na śniadanko ;) Skręcam w ruchliwą Petaling Street, która jest główną ulicą China Town i z moją walizką i w stroju (spodnie z kantem, koszula, krawat, marynarka, uff, jak gorąco!) zupełnie nie w klimacie tej dzielnicy przeciskam się między ulicznymi handlarzami rozglądając się za szyldem mojego hotelu. Z pomocą przychodzi mi jeden ze straganiarzy, wpisuje do swojego smartfona adres i nazwę hotelu i kieruje mnie w dobrą stronę. Teraz tylko wystarczy przedostać się na drugą stronę ulicy, co jest nie lada wyzwaniem przy takiej licznie stoisk, jaka się tam znajduje. W końcu jednak slalomem nie-gigantem udaje mi się dotrzeć na miejsce. Klasyczne formalności wjazdowe i wreszcie chwila odpoczynku. Mimo tylu godzin w podróży nie czuję zmęczenia, ale satysfakcję, że oto udało mi się dotrzeć do dalekiego kraju.
W KL jest już grubo po 23, kiedy wciąż pełen energii wychodzę z hotelu i wybieram się na nocny spacer pod słynne wieże Petronas Twin Towers – dla amatora drapaczy chmur taki widok to niezła gratka. Okolica jest już spokojna, straganiarzy nie ma na ulicach, większość lokali jest już pozamykana, ale McDonald’s jest czynny całą dobę – zamawiam ciastko ananasowe – to kolejny produkt, którego w Polsce nie uświadczymy, a tam i owszem. Pychota :)  Droga do wieżowców jest prosta, wydrukowane wcześniej mapki nie są mi wcale potrzebne. Może przeszkadzać nieco ruch lewostronny i fakt, że dla pieszych część świateł po prostu nie funkcjonuje, trzeba patrzeć, jakie światło mają samochody i odpowiednio wmanewrować się w ruch uliczny. Dopiero w bliskiej okolicy Petronas Twin Towers pojawiają się ludzie, w większość są to oczywiście turyści, którzy pod osłoną nocy chcą się sfotografować na tle wież. Jest kilka czynnych lokali (puby) oraz kluby karaoke, przed nimi parkują taksówki a z lokali wylewa się nieco podchmielony tłumek. I wreszcie dwie wieże – robią niesamowite wrażenie. Ilość światła, jakie oddają sprawia, że wydaje się, iż jest tam cały czas dzień. Czas wracać, w drodze powrotnej przyglądam się jeszcze wieży telewizyjnej Menara Tower, przypomina nieco Fernsehturm na Alexanderplatz w Berlinie. Już w China Town wchodzę do sklepiku 7 Eleven, gdzie zaopatruję się w lokalne smakołyki, ceny rozpieszczają, polecam mrożone kawy Nescafe w puszkach za niecałe 2 złote, rewelacyjnie smakują! Jest też mój ulubiony RedBull w nieco zmodyfikowanym mniejszym opakowaniu, jest jeszcze bardziej słodki niż ten mi znany, a że pijam zazwyczaj wersję Sugar Free, to zawartość cukru w cukrze chyba przekroczyła wartość krytyczną. Czas spać…
Po raptem 4 godzinach snu czas rozpocząć nowy dzień – straganiarze jeszcze nie zdążyli się rozłożyć na Petaling Street, więc szybko przemykam przez kolorową obwieszoną czerwonymi chińskimi lampionami ulicę i docieram do Starbucks Coffee – pora spróbować kolejne nowości, a mianowicie Chestnut Latte (latte o smaku kasztanowym) – mogę zdecydowanie polecić, kawka smakuje wybornie. Zbieram się w drogę do centrum, by obejrzeć wieże w dziennym świetle – coś wspaniałego dla oka. Zaraz obok znaleźć można duże centrum handlowe, akurat otwiera swoje podboje, półki w delikatesach aż uginają się od ciekawych produktów, które chciałoby się wrzucić do koszyka, wypatruję moją ulubioną Vanilla Coke – duża butelka za niecałe 3 złote, to taniej niż w Niemczech, gdzie dotychczas ją kupowałem. Ze stacji KLCC kolejką docieram na centralny plac miasta, gdzie znajdziemy maszt z powiewającą na nim flagą Malezji oraz jeden z większych meczetów w mieście. W drodze powrotnej zahaczam jeszcze o halę targową i kupuję drobne souveniry.
Kiedy przed południem docieram do China Town widzę, że dzielnica już żyje własnym życiem – na stoiskach powystawiane są podróbki najrozmaitszych marek i towarów, za bezcen można kupić prawie wszystko. Ponieważ wybija południe na mnie już czas i muszę wymeldować się z hotelu. Bagaż zostawiam na recepcji na dalej spaceruję po mieście, docieram do indyjskiej dzielnicy, gdzie można podziwiać małe świątynie poświęcone lokalnym bóstwom. Woń kadzidełek zmieszana z zapachami ze znajdujących się tam garkuchni mocno uderza w nozdrza. Polecam odwiedzić dworzec kolejowy Kuala Lumpur – nie należy go mylić ze stacją Sentral Kuala Lumpur, są to bowiem dwa inne miejsca. Dworzec Kuala Lumpur jest cały wykonany w stylu nawiązującym do sztuki islamu i przypomina meczet. Obecnie funkcjonuje jako stacja dla lokalnych pociągów, ale w przeszłości był ważnym węzłem przesiadkowym w malezyjskiej stolicy. Jeśli chodzi o język, to bez żadnych problemów można porozumiewać się z tubylcami po angielsku. Mówią z dość charakterystycznym akcentem, ale to nie utrudnia zbytni komunikacji. Malezja była przez lata kolonią brytyjską, stąd też dominujący tutaj język angielski, ruch lewostronny i inne wtyczki w kontaktach. Pamiętajcie, aby zabrać ze sobą przejściówkę taką samą jak do UK.
Przed wieczorem zabieram bagaż z hotelu i docieram do stacji Sentral Kuala Lumpur, skąd o 22:30 odjeżdża mój nocny międzynarodowy pociąg do Singapuru. Z Malezji do miasta-państwa odjeżdżają dziennie 3 pociągi, rezerwacji można dokonywać online na stronie KTMB. Wtedy też wybiera się odpowiednią miejscówkę oraz klasę podróży. Ja zadowoliłem się najtańszą opcją klasy 2 za jedyne 34 ringgity. Pociąg składa się w całości z klimatyzowanych wagonów, warunki całkiem przyzwoite. Jest podstawiany wcześniej około 30 minut przed odjazdem i wtedy też pasażerowie wpuszczani są na peron i dokonywana jest pobieżna weryfikacja biletu. Sam dworzec główny jest najwidoczniej dość nowy, bo znaczna jego część nie została jeszcze do końca zagospodarowana. Co mnie najbardziej zdziwiło to fakt, że są tam tylko 2 perony! Na szczęście mieli także kantor, gdzie pozostałe ringgity wymieniłem na dolary singapurskie. Sama podróż nocnym pociągiem w wagonie bezprzedziałowym minęła bez większych zastrzeżeń, w nocy pociąg miał dłuższe postoje na różnych stacjach i pod koniec praktycznie wszystkie miejsca były zajęta. Podróżni w większości spali, klimatyzacja robiła swoje, polecam ubrać się naprawdę ciepło. Około godz. 06:20 skład zatrzymał się na stacji JB Sentral, która jest posterunkiem granicznym. Po wyjściu części pasażerów do wagonów wchodzi straż graniczna i sprawdza paszporty – cały ten proceder nie trwa dłużej niż 15 minut. Ruszamy ze stacji przez przesmyk prowadzący do Singapuru, obok torów biegnie droga dla samochodów.
Oślepiają mnie silne światła i oto wjeżdżamy na stację Woodlands. Na peronie robi są czarno, w innych wagonach najwidoczniej też był komplet pasażerów. Przed posterunkiem granicznym trzeba wypełnić prostą deklarację wjazdową i potem można udać się do kolejki. Tutaj także żadnych pytań, dostaję pieczątkę do paszportu. Jeszcze tylko skanowanie bagażu i można opuścić budynek. Pierwsze wrażenie pozytywne, w korytarzu stacji stoi sympatyczny strażnik i wita wszystkich podróżnych. Przed stacją spora kolejka do taksówek, ale to nie mój poziom cenowy, więc maszeruję na przystanek autobusowy. Jest poranny szczyt i kolejne autobusy odjeżdżają co kilka minut. Razem w większością pasażerów wysiadam na stacji MRT (monorail – miejska kolejka, raz kursuje nad ziemią, innym razem niczym metro w podziemnym tunelu). Wnętrze bardzo zadbane, oczywiście znajduję tam też mój ulubiony McDonald’s i o poranku delektuję się mrożoną kawą z liczi i kokosem. Mój rytuał zawsze obejmuje cichą obserwację przemieszczających się ludzi, ciekawie jest tak wtopić się w masę ludzką i patrzeć na przedstawicieli zupełnie innego kręgu kulturowego. W automacie kupuję kartonikowy bilet z chipem na kolejkę MRT (sposób analogiczny jak w KL) i wjeżdżam na peron – akurat udaje mi się znaleźć miejsce w wagoniku, część ludzi musi poczekać na następny pociąg. Jest już chyba standardem, że stosowane są tutaj podwójne drzwi – tak, by uniemożliwić rzucenie się na tory samobójców i zminimalizować ryzyko wypadku. W wagoniku widać, że wszyscy zainteresowani są swoimi gadżetami – nowinki technologiczne są tutaj na porządku dziennym. Pociąg ma spore opóźnienie, ponieważ poprzedni skład uległ awarii, dlatego też często stajemy w miejscu i moja cała wycieczka trwa dość długo – przesiadam się na stacji City Hall i już po kilku przystankach jestem w chińskiej dzielnicy na peryferiach Singapuru. Tutaj wszystko wygląda zupełnie tak jak w Malezji, z tym, że są znacznie większe przestrzenie, ulice zaś są zaprojektowane w stylu amerykańskim, wiele z nich jest jednokierunkowych. W hotelu zostawiam bagaże i ruszam na miasto – mam przed sobą prawie cały dzień i do centrum ruszam pieszo, spacer wolnym krokiem zajmuje mi ponad godzinę, ale z pewnością mogę dłużej rozkoszować się widokiem wieżowców i egzotycznej roślinności niż z poziomu kolejki. Na mieście widać wielokulturowość Singapuru – są świątynie wielu różnych wyznań, a większość informacji podawana jest w 4 językach. Najbardziej zagadkowo brzmią dla mnie oczywiście chińskie znaczki ;) W połowie drogi zatrzymuję się przy centrum handlowym Bugis, gdzie zjadam pyszny obiadek w McDonald’s – do tego na deser ciastko z owocami taro a do picia napój McFrizzy z liczi. Kiedy już docieram do portu w Singapurze nie odmawiam sobie oczywiście fotki z symbolem miasta, czyli Merlionem. Po drugiej stronie mariny widać słynny budynek składający się z trzech wież połączonych dachem w kształcie deski surfingowej. Świetna sprawa! Zmęczenie i ostre słońce (wprawdzie niebo jest zachmurzone, ale promienie i tak się przez nie przebijają) dają mi się we znaki, do hotelu docieram kolejką i prawie cały wieczór i całą noc słodko przesypiam.
Budzę się, kiedy na zewnątrz wciąż jest jeszcze ciemno, w szerokości geograficznej w pobliżu równika tak to jednak wygląda. Po porannej toalecie pora rozejrzeć się za czymś na śniadanie. Postanawiam wybrać się na pocztę wysłać pocztówki i po drodze spróbować czegoś z azjatyckich specjałów. Droga jest prosta, a poczta okazuje się być połączona ze stację metra oraz małym centrum handlowym. Szybko załatwiam sprawę przesyłki do Polski i zamawiam w jednej z knajpek bułeczkę na parze z nadzieniem Tao Dao – smakuje wybornie. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie wstąpił też na małe śniadanko do pobliskiego McD :D Popołudnie spędzam w ścisłym centrum Singapuru, gdzie między wieżowcami i dżunglą czuję się całkiem dobrze. Akurat jestem tam w porze obiadowej, kiedy „białe kołnierzyki” mają lunch. Zamawiam Asian Dolce Latte (nic specjalnego szczerze mówiąc) i patrzę na egzotyczny tłum przechadzający się między biurowcami. Jeszcze krótki spacer po okolicy portu i czas na mnie, pora wracać do hotelu i udać się na lotnisko Changi. Całe szczęście, że do portu lotniczego doprowadzona jest kolejka, nie muszę wielokrotnie się przesiadać z bagażem. Mój wieczorny lot QR odlatuje z terminala 3, który jest jednym z najbardziej ekologicznych na świecie. Można tam znaleźć ogród z egzotyczną roślinnością czy obejrzeć motyle. Toalety w porównaniu z tym, co widziałem na lotnisku w Doha, to prawdziwy  luksus. Są prawie puste, obszerne, pięknie w nich pachnie i są wręcz sterylnie czyste. Zauważam, że kilka minut po 17 rozpoczyna się early check-in, szybko się odprawiam, by pozbyć się balastu w postaci bagażu i zwiedzić dalszą część lotniska. Z miejscem na lot nie ma problemu, w sumie w całym samolocie leciało może 60 pasażerów, co przy rozmiarach Boeinga 777 jest mikrym obłożeniem. Tym lepiej dla mnie, bo miałem miejsce przy oknie a dwa miejsca obok mnie też były wolne. Na uwagę zasługuje fakt, że po raz pierwszy odniosłem realny benefis dla pracowników linii lotniczej – w kawiarni na lotnisku SIN pani  widząc mój identyfikator obsłużyła mnie poza kolejnością i dostałem zniżkę. Ku mojemu zdziwieniu na powrocie w Doha także dostałem 50 % zniżki na kawę, sok i croissanta :) Teraz kosmiczne ceny na lotniskach nie są już takie straszne.
Sam lot upłynął bardzo spokojnie, lekkie turbulencje pojawiły się tylko na początku nad Oceanem Indyjskim. Tym razem o dziwo moją plakietką zainteresował się jeden ze stewardów, pytał, gdzie jestem zbazowany i czym się zajmuję. Miły small talk, bo do tej pory nikt z załogi mnie o to nie spytał. Lądowanie w Doha o północy czasu lokalnego, za mną 8 godzin lotu, 9 godzin transferu i kolejne 6 godzin lotu do Warszawy. Ale dla chcącego nic trudnego. Na początku upewniłem się, że dostanę miejsce na lot do WAW a potem mogłem już zatopić się w „poczekalni”. Przez pierwsze dwie godziny ruch jak w ulu, później do rana następuje błoga cisza. Odbieram kartę na mój lot i ustawiam się w kolejce do boardingu. Na pokładzie po raz pierwszy spotykam polską stewardessę, miły akcent na zakończenie podróży. Lot także przebiega gładko, wczesnym przedpołudniem ląduję na Lotnisku Chopina w zimnej Warszawie. Do zobaczenia na pokładzie LOT Polish Airlines w Walentynki! 

                                                                                                                    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz