Sopockie impresje / 31.05.2014 - 01.06.2014

Zaczyna się weekend, pora na kolejny wypad. W swoich wakacyjnych planach zawsze uwzględniam Sopot, to według mnie letnia stolica Polski i w tym roku nie mogło być inaczej, zwłaszcza że w ubiegłym roku byłem tam jedynie zimą, bo z racji mojej niekorzystniej lokalizacji (Wrocław) miałem do Trójmiasta po prostu daleko. Bilet do Gdańska kupiłem już w styczniu korzystając z bardzo atrakcyjnych cen linii Ryanair - 39 zł za lot z Modlina do Trójmiasta to naprawdę atrakcyjna stawka. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że na wiosnę serwis AFT udostępni kody zniżkowe, dzięki którym będzie można odbyć loty krajowe w PLL LOT po bardzo atrakcyjnych stawkach. Ponieważ lot z Modlina jest w sobotni wieczór postanowiłem, że tym razem nigdzie mi się nie spieszy i spędzę w Sopocie całą niedzielę. Dlatego też zarezerwowałem lot powrotny wylatujący z GDN o 21:00, jak zdecydowana większość połączeń wykonywany jest on przez Eurolot na maszynach Dash Q 400 - to ta sama maszyna, którą leciałem w Walentynki do Krakowa i nie tak dawno do Katowic.
Aby dostać się do Modlina musiałem najpierw podjechać autobusem miejskim na Dworzec Zachodni, skąd z peronu 8. odjeżdżają pociągi Kolei Mazowieckich do Modlina. O ile na pierwszej stacji pociąg był niemal pusty, to na Dworcu Gdańskim wsiadło bardzo dużo pasażerów i zrobiło się naprawdę ciasno. Niedaleko mnie w przejściu ustawili się panowie z piwem, którzy tylko czekali, by skorzystać ze sposobności i się napić - to typ takich brzuchaczy po 40., którzy wyrwali się zonom z domu i jechali zaszaleć- wynikało z ich okraszanej dosadnymi przerywnikami rozmowy.
Z pociągu Kolei Mazowieckich na stacji w Modlinie wysiadła zaledwie garstka podróżnych, w tym kilka Greczynek odlatujących do Salonik. Sam wprawdzie tego języka nie rozpoznałem, ale uświadomił mnie w tym komentarz Polaka, który stał obok z polską parką także odlatującą do Grecji. Z rozmowy wynikało, że poznali się w pociągu i ten facet postawił sobie za cel opowiedzieć im o Helladzie, gdyż sam wielokrotnie tam podróżował, ma tam rodzinę i jest mocno związany zawodowo z tym krajem. Miło było posłuchać, ale nie wiem, czy gdybym leciał z moja druga połówką, to chciałbym, by zagadywał mnie obcy dość nachalny facet, nawet jeśli informacje, które przekazywał, były interesujące. Pewnie to wynika z mojego charakteru, jestem ciekawy, jak długo wytrzymali towarzystwo tego samozwańczego przewodnika po Grecji. Tymczasem pod stacje kolejowa podjeżdża autobus KM jadący do terminala, kilka minut i już jestem na lotnisku w Modlinie, jak dawno mnie tam nie było! Wcale nie żałuję, bo jakoś to lotnisko jest dla mnie takie bezduszne, zdecydowanie preferuję inne porty lotnicze w naszym kraju. Mam do odlotu do Gdańska nieco ponad 2 godziny, w to sobotnie popołudnie odlotów praktycznie nie ma, oprócz wspomnianych Salonik jest jeszcze tylko wieczorny lot do Londynu i Wrocławia. Na początek kontrola dokumentów, gdzie pracownik sprawdza moją wcześniej wydrukowaną kartę pokładową, następnie kontrola bezpieczeństwa. Akurat w czasie, kiedy ją przechodzę, przez Heimanna prześwietlane są €"podręczne” bagaże dwóch utytych Rosjanek, które nie mówią po polsku (po angielsku też nie) i nie są w stanie porozumieć się z firmą ochroniarską. W swoich sakwach panie miały bowiem bardzo dużo przedmiotów, które nie spełniały surowych norm bezpieczeństwa €- lakier do włosów w spray’u, flakoniki, nożyczki itd. Pracownicy starali się od nich dowiedzieć, czy te bagaże nie powinny być włożone do luku, ponieważ zarówno ich zawartość jak i wymiary mogły sugerować, że jest to bagaż rejestrowany. Rosjanki jednakże nadal nie rozumiały (a może nie chciały zrozumieć), co takiego chce od nich obsługa lotniska - nie wiem, jak sprawa się skończyła, bo odszedłem dalej i zatrzymałem się przy bistro oferującym hot dogi z kiełbaską sojową. Niby nic specjalnego, ale chciałem jakoś zagłuszyć głód, bo tego dnia nie zdążyłem przygotować sobie obiadu.
Zająłem jedno z miejsc na krzesłach po środku bramek i lustrowałem pasażerów tworzących kolejkę przed lotem do Salonik. Ku mojemu zaskoczeniu dużą część podróżnych stanowili Grecy - boarding trwał bardzo długo, miałem wrażenie, że ta kolejka nigdy się nie skończy, ale wreszcie wszyscy pasażerowie przeszli do gate’u. No, może prawie wszyscy, bo wspomniane wcześniej Rosjanki podchodzą do wyjścia dopiero wtedy, kiedy zostaje ogłoszony Final Call i wcale się nie spieszą, za to po drodze dokupiły jeszcze jakieś souveniry. Widząc ich bagaże obsługa oczywiście prosi je o włożenie walizek do sizera i zaczynają się schody, z bagaży wylatują karimaty i panie z całej siły próbują upchnąć wszystko gdzie popadnie. Po dłuższych przepychankach zostają puszczone, ale nie jestem pewien, czy nie musiały płacić magicznej opłaty za nadbagaż

Na lotnisku robi się cicho, powoli zbierają się pasażerowie lecący do Gdańska, przeważa kwiat polskiej młodzieży. Wkrótce na płycie lotniska widać już Boeinga 737, który przyleciał z bazy we Wrocławiu, następuje deboarding, zaczyna się wpuszczanie pasażerów na pokład. Najpierw oczywiście trzeba swoje odstać pod wiatą, ale na dworze jest piękna wiosenna pogoda, więc tym razem nie stanowi to przeszkody. Boarding jest niemalże expressowy, polska załoga wydaje komunikaty z prędkością karabinu maszynowego. Zajmuję moje miejsce przy oknie, dwa miejsca obok mnie są wolne, ale już za kilka chwil wprasza się na nie babcia z wnuczkiem, by siedzieć w pobliżu córki z wnuczką, które to zajmują miejsca po przeciwnej stronie przejścia. Jak to dobrze, że lot trwał tylko około 40 minut, więc nie zostałem cały skopany przez dziecko siedzące na foteliku obok mnie. Za oknami piękne czyste niebo, podziwiałem polski krajobraz, w kontemplacji cały czas przeszkadzały mi jednak nachalne zapowiedzi załogi, która nawoływała do zakupu różnego rodzaju przekąsek, kartek-zdrapek i perfum po pozornie atrakcyjnych cenach. Wreszcie na koniec lotu na horyzoncie pojawia się Bałtyk, a przy lądowaniu bardzo pięknie widać Gdańsk z lotu ptaka - aż szkoda, ze lotnisko jest zlokalizowane tak daleko od miasta i trzeba zarezerwować sobie sporo czasu na dojazd.
Z autobusu wysiadam pod Galerią Bałtycką, tam robię małe zakupki na pobyt w Sopocie, a później już kolejką SKM podjeżdżam do Sopotu – wreszcie wyremontowano peron dla pociągów dalekobieżnych, powstaje nowy budynek dworca. Powoli zapada zmrok, ale szybko odnajduję Race Line Hostel przy torze gokartowym, rozgaszczam się w pokoju i już czas pójść w tango w Sopocie. Uprzedzam ewentualne pytania - nie, film mi się nie urwał...
Noc trwała dość krótko, ale piękne słońce zaglądające przez okno obudziło mnie kilka minut po 7 rano i po porannej toalecie wybywam na tradycyjne weekendowe śniadanie w McDonald’s. Po obfitym posiłku z kubkiem dużego cappuccino w dłoni dzielnie zmierzam deptakiem Monte Cassino do sopockiego mola. Słońce pięknie operuje nad Zatoką Gdańską, woda Bałtyku błyszczy w jego promieniach a w powietrzu wyczuwa się tak charakterystyczny dla morza zapach. Praktycznie całą niedzielę spędzam na plaży, krótki wypoczynek nad morzem to niemal wymarzony prezent na Dzień Dziecka, który sam sobie zafundowałem.
Odlot do Warszawy mam o godzinie 21:00, tym razem udaje mi się złapać autobus na lotnisko bezpośrednio z Sopotu i mogę uniknąć przesiadki w Gdańsku. Tym razem korzystam z nowoczesnego terminalu, bo przyloty odbywają się w star(sz)ej części w sąsiednim budynku. Lotnisko jest niemalże wymarłe, większa część pasażerów odlatuje na Wyspy Brytyjskie, później nieco pasażerów leci do Krakowa Eurolotem - to rzeczywiście dobre połączenie, ponieważ nie trzeba przesiadać się w stolicy. Równo na dwie godziny przed odlotem rozpoczyna się odprawa, nadaję bagaż, odbieram piękną kartę pokładową (a nie wydruk online check-in) i przechodzę do kontroli bezpieczeństwa. Za mną do odprawy stała para z personelu pokładowego PLL LOT  lecieli „po cywilnemu”, ale mieli ze sobą plakietki z czerwonym znaczkiem „crew”, więc od razu wiedziałem, z kim mam do czynienia. Wydaje mi się, że tego chłopaka już kiedyś gdzieś widziałem na lotnisku lub w samolocie. Po kontroli bezpieczeństwa rozsiadam się na wygodnych fotelach i ze zdziwieniem stwierdzam, że odlot będzie z bramki zlokalizowanej w starej części lotniska. Grrr! Po przejściu szklanym korytarzem łączącym dwa budynki moim oczom ukazuje się stary mocno zużyty terminal, no cóż, trzeba uzbroić się w cierpliwość, ale wreszcie nadchodzi ten moment, kiedy rozpoczyna się boarding i można wejść do autobusu, który podwozi wszystkich pasażerów do stojącego na płycie lotniska Dasha Q 400.
Towarzystwo starsze i jakby bardziej dostojne niż w linii Ryanair, nie ma się co dziwić, skoro połączenie LOTem czy Eurolotem jest z założenia droższe niż u taniego irlandzkiego przewoźnika. Zajmuję swoje miejsce, ponownie przy ulubionym oknie i w oczekiwaniu na start oraz instrukcje bezpieczeństwa przeglądam magazyn pokładowy Kalejdoskop - mamy 1. czerwca, zatem jest i nowy numer gazetki. Wkrótce tradycyjny instruktaż i wznosimy się do góry - w samolotach turbośmigłowych jest znacznie głośniej niż w klasycznych odrzutowcach - radzę być przygotowanym na tego rodzaju dyskomfort. Po osiągnięciu wysokości przelotowej przez korytarz przechodzi stewardessa z koszykiem małych wafelków Prince Polo, chwilę później panie rozdają wodę. Mniej więcej w połowie lotu odzywa się kapitan, informuje o parametrach lotu i już kilka minut później zbliżamy się do lotniska w Warszawie. Za oknami jest już ciemno, Warszawa rewelacyjnie prezentuje się o tej porze z lotu ptaka. Lądujemy, dobranoc Państwu! 
              

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz