Kraków by night / 13.06.2014



Nadchodzi kolejny weekend – tym razem wzorem ostatnich tygodni także czeka mnie lot krajowy. Jest to niejako powtórka z rozrywki, ponieważ dokładnie 4 miesiące temu leciałem na tej samej trasie Warszawa – Kraków. Tym razem ze „względów operacyjnych” zdecydowałem się na jeszcze późniejsze połączenie, a przy zakupie biletów po raz kolejny pomocny był serwis AFT.
Odlot z Warszawy zaplanowany jest na godzinę 22:45, kilka minut po godzinie 21 pojawiam się w hali odlotów Lotniska Chopina i na dzień dobry zaskakuje mnie dość spora kolejka do stanowisk „baggage fast drop” w PLL LOT. Wprawdzie jestem już odprawiony on-line (ach, ten wybór miejsca przy ulubionym oknie!), ale standardowo nie odmawiam sobie podejścia do stanowiska po oryginalnie wydrukowaną kartę pokładową – w kolejce do „klasycznej” odprawy dla osób bez wydruków z Internetu prawie nikogo nie ma i pan z obsługi błyskawicznie wydaje dla mnie kartę. Podczas kontroli bezpieczeństwa bramka zapiszczała, więc po raz kolejny była macanka – nie ma reguły, a system działa naprawdę losowo – na szczęście nie stanowi to dla mnie żadnego problemu. Chwilę później z kuwety odbieram swoje drobiazgi i rozpoczynam wędrówkę po lotnisku. Trwa wieczorny szczyt, o tej samej porze odlatuje bardzo dużo maszyn. Widać, że zaczyna się weekend, bo pasażerów jest więcej niż zwykle – kilka razy byłem na lotnisku o tej godzinie w innych dniach tygodnia i świeciło ono pustkami, a tym razem tak nie jest. Na wyświetlaczu pojawiają się interesujące mnie kierunki jak Keflavik (WOWair) czy Erewań oraz Tbilisi – ach chętnie skoczyłbym po raz kolejny na Zakaukazie lub na Islandię, w tym roku kalendarz mam już mocno zapełniony, ale w przyszłym roku oprócz Chorwacji (najprawdopodobniej easyJet z Berlina do Dubrovnika) są to zdecydowanie destynacje, które chciałbym odhaczyć.  Nie spieszy mi się, chłonę całym sobą atmosferę warszawskiego lotniska, powoli przechodzę w stronę wyjścia 42, które znajduje się na samym końcu terminala. Obok mojej bramki przy gate 43 będzie nieco wcześniej boarding do Wilna. I pomyśleć, że gdyby nie Security Checz na AFT.de, to niebawem także mógłbym odwiedzić na krótko stolicę Litwy. Ale póki co nie było mi to pisane, a ja zabieram się za prasówkę z całego tygodnia, mam nieco zaległości do nadrobienia, więc odpływam nad swoimi myślami w fotelu i czas szybko mija. Zanim się obejrzałem wybija godzina 22, przy wyjściach 42 i 43 pojawiają się panie z obsługi naziemnej, najpierw na pokład wpuszczani są pasażerowie lotu do Wilna, ok. 22:25 rozpoczyna się Boarding mojego lotu. Tym razem podaję pani wydrukowaną wcześniej kartę pokładową i tym samym zachowuję całą kartę pokładową a nie tylko jej część, bowiem pani odrywa kawałki kart i pasażerom zostawia tylko ten mniejszy kwitek z podstawowymi danymi. Jeżeli komuś zależy na poszerzaniu swojej kolekcji kart, to warto nieco pokombinować ;)
Po schodkach schodzimy do autobusu, większość pasażerów to tranzyt, przylecieli z innych zagranicznych lotów i czekali na skomunikowanie z Krakowem. Dominują panowie w garniturach, którzy odbywali podróże służbowe. W autobusie moją uwagę przykuwa nieco starszy dość nonszalancko ubrany pan z walizką, czerwoną plakietką CREW oraz identyfikatorem PLL LOT.  Jak się chwilę później okazało, siedzieliśmy obok siebie, ale nie wiem, czy był to jakiś pilot czy też steward albo jeszcze ktoś inny. Na zewnątrz jest już ciemno, na dodatek pada deszcz, jest mokro i wieje wiatr, nienajlepsza pogoda na wieczorny start. Już w Bombardierze Q 400 Eurolotu dowiadujemy się od szefa pokładu (jeżeli dobrze zapamiętałem, to nazywał się Tomasz Skowron), że musimy jeszcze poczekać na kilku pasażerów przesiadkowych oraz na odpowiednie dokumenty od służb lotniskowych. O dziwo nie trwa to tak długo, zanim zaczniemy kołowanie następuje tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa, zauważam, że w tym typie samolotów nie ma wzmianki o maskach tlenowych, podejrzewam, że skoro maszyna leci na niższym pułapie, to nie grozi jej dehermetyzacja i takich udoskonaleń po prostu nie ma na wyposażeniu maszyny. Kapitan Ireneusz Piasecki rozpoczyna kołowanie, małym „kuruźnikiem” trwa to całkiem sporo. Dzięki dobrej miejscówce mogę podziwiać start i wzbijanie się w chmury innego większego samolotu z floty PLL LOT, który wystartował tuż przed nami. Wreszcie nadchodzi i czas na nas, w kabinie robi się nieprzyzwoicie głośno, zwłaszcza że siedzę nieopodal śmigła, maszyna wzbija się w górę i moim oczom ukazuje się piękny krajobraz rozświetlonej Warszawy, PKiN, biurowiec Złota 44 i inne wieżowce na horyzoncie wyglądają fenomenalnie. Niestety, trzeba skręcić i moje oczy nie mogą długo napawać się takim widokiem. Skoro stolica Polski wygląda tak zjawiskowo, to aż nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak prezentuje się Las Vegas – ale na takie widoki muszę jeszcze poczekać do października.
Wkrótce po starcie kapitan wyłącza sygnalizację „zapiąć pasy”, steward rozdaje małe Prince Polo (kto wie, czy nie zmienią ich na Grześki, bo ostatnio LOT ma promocję z tą marką wafelków), sporo pasażerów jednak odmawia sobie tej słodkiej przekąski. Jeszcze tylko rozlewanie wody mineralnej (wybór między gazowaną a niegazowaną), chwila lotu i rozpoczynamy zniżanie do lotniska w Balicach. Niebo nad stolicą Małopolski jest bezchmurne, zatem wszystko widać z lotu ptaka jak na dłoni. Lotnisko jest znacznie dalej od centrum niż warszawskie Okęcie, więc niestety nie widać feerie barw za oknem. 35 minut lotu, delikatne przyziemienie i już jestem na miejscu. Za moment wybije północ, dobranoc!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz