Belgijskie frytki / 11.07.201 - 13.07.2014

Niecały tydzień po locie na trasie RZE-WAW po raz kolejny mam okazję wejść na pokład samolotu jako pasażer - tym razem wreszcie trasa zagraniczna Warszawa-Bruksela-Warszawa. Będzie to już moja czwarta wizyta w belgijskiej stolicy. Motywacją do kolejnego odwiedzenia tego miasta była promocja z cyklu Szalona Środa w PLL LOT. Dzięki połączeniu niskiej taryfy oraz specjalnej zniżki I’m Feeling Lucky na Air Fast Tickets cena biletu była wyjątkowo atrakcyjna i nie mogłem się jej oprzeć. Pozostało tylko odliczać czas do wylotu i oto nadchodzi ten dzień. Specjalnie wcześniej wychodzę z biura, by zdążyć na czas na odprawę - w piątkowe popołudnie na Lotnisku Chopina w kolejce jest dość dużo osób podróżujących, tradycyjnie niektórzy mają problemy podczas check-inu, ale u mnie wszystko przebiega sprawnie. Jestem już wcześniej odprawiony on-line, pracownik obsługi naziemnej drukuje dla mnie kartę pokładową i nadaje bagaż. Następnie przechodzę do kontroli bezpieczeństwa. Wydaje mi się, że kolejka jest dość długa, ale szybko się rozładowuje i mam jeszcze dużo czasu, więc mogę się swobodnie poszwendać po znajomym mi terminalu - z niecierpliwością czekam wiosny przyszłego roku, kiedy nastąpi otwarcie odnowionego terminala 1. Chyba tak samo długo czekam na otwarcie lotniska BER oraz dokończenie budowy linii U55 w Berlinie. Nieco później dołącza do mnie kolega, z którym będę tym razem podróżował. To jedyny wypad w tym roku, na który udało mi się znaleźć osobę towarzyszącą. Niestety nie jest to łatwe zadanie, bo większość osób z racji swoich zobowiązań prywatnych nie jest zainteresowana takimi wycieczkami. Inni zaś zdecydowanie preferują wycieczki na wczasy lotami czarterowymi, a ja nie wyobrażam sobie siebie 7 czy 14 dni w jednym miejscu, pewnie mocno bym się wynudził i stracił cenne dni urlopowe. Dlatego tak bardzo lubię loty weekendowe. Boarding zaczyna się kilka minut po czasie i szybko zajmujemy nasze miejsca 22A i 22B w tylnej części kabiny Boeinga 737. Byłem dość zdziwiony, kiedy przy rezerwacji lotu okazało się, że jest on wykonywany taką maszyną, ale load factor był naprawdę spory, o wolne miejsca było niesamowicie trudno. Co interesujące, zdecydowana większość pasażerów to cudzoziemcy, wiele osób było w Warszawie tranzytem, bo czekaliśmy na pasażerów przesiadkowych. Personel pokładowy wykonuje starannie swoje obowiązki, następuje tradycyjna instrukcja bezpieczeństwa i wreszcie ruszamy. Tym razem maszyna startuje w stronę przeciwną niż zazwyczaj i w kierunku zachodnim skręci nieco później. Nie jestem fanem przechyłów w samolocie, ale jak widać, czasem jest to konieczne i odbyło się bezboleśnie. Kilka minut po starcie niebo się przeciera i przez okno przez mniej więcej połowę lotu mogę podziwiać krajobrazy. Po wyłączeniu sygnalizacji zapięcia pasów personel pokładowy rozpoczyna serwowanie bezpłatnej wody w klasie ekonomicznej - do wyboru jest tradycyjnie gazowana i niegazowana. Następnie ma miejsce płatny serwis pokładowy -€“ po raz pierwsze mam okazje przetestować tą usługę, akurat kiedy dostaję do ręki kubek aromatycznej kawy Starbucks, samolot nieco kołysze. Do tego w zestawie kanapka z mozzarellą, jest według mnie nieco gąbczasta, ale ujdzie w tłoku, cena jest bardzo przystępna, bo to jedyne 15 zł Po konsumpcji zabieram się za lekturę magazynu pokładowego Kalejdoskop, tym razem dokańczam artykuł na temat przewozu zwierząt na pokładzie. Niebo nad zachodnią Europą jest całe zasnute chmurami, około pół godziny przed ładowaniem kapitan włącza sygnalizację zapięcia pasów, za szybą grube białe chmury, ziemia wylania się dopiero tuz przed przyziemieniem, więc niewiele mogę tym razem pooglądać. Samolot jest podstawiany do rękawa i można opuścić maszynę. Na lotnisku widać samoloty takich egzotycznych przewoźników jak Ethiopian Airlines czy Etihad, ale zdecydowanie dominują linie Brussels Airlines. W Brukseli część odlotów miesza się z przylotami, mijamy kolorowy tłum pasażerów i oczekujemy na bagaż przy karuzeli, trzeba nieco odczekać, ale nasze walizki wyjeżdżają jako jedne z pierwszych. Mijamy lotniskowe korytarze i wreszcie wychodzimy do hali przylotów, gdzie przed bramką wita nas kolorowy tłum. Wymijamy ludzi wyczekującymi swoich bliskich i za znakami kierujemy się na poziom -1, gdzie znajduje się automat biletowy i przystanek autobusu. Bilet do centrum kosztuje 4 euro, jest ważny godzinę od skasowania w pojeździe, można się na nim dowolnie przesiadać na inne połączenia komunikacji miejskiej w Brukseli. Autobus akurat podjeżdża na przystanek, wchodzi się przednimi drzwiami i kasuje bilet na oczach kierowcy. Autobus jest przegubowy i posiada specjalne stelaże na bagaż. Dopiero po wejściu zorientowałem się, że trasa tego kursu linii 12 jest skrócona, ale kierowca objaśnia nam, jak dojechać do centrum i chwilę później kontynuujemy podroż tramwajem linii 55 do przystanku Rogier. To już jak najbardziej znana mi okolica, bo podczas mojego pierwszego i drugiego pobytu w Brukseli nocowałem w hotelu zlokalizowanym bardzo blisko tej stacji. Tutaj przesiadka na podziemny tramwaj do Lemonnier i wreszcie jesteśmy nieopodal naszego hotelu Floris. Okolica jest bardzo egzotyczna, bo to wokół mieszkają imigranci z krajów arabskich jak Maroko czy Tunezja na ulicach dominują ciemnoskórzy mieszkańcy tej okolicy, kobiety tradycyjnie występują tutaj w obowiązkowych nakryciach głowy czy czadorach. Po drodze w metrze spotkać można było tarze wiele czarnoskórych przybyszów z Afryki.Hotel Floris zlokalizowany jest nieopodal stacji metra Lemmonier, do dworca kolejowego Gare de Bruxelles Midi oddalony jest niecałe 3 minuty drogi. Hotel nowoczesny, nie ma się do czego przyczepić - no, może do klaustrofobicznej windy, która wjeżdża na 6. piętro budynku. Pokój mamy na poddaszu a z okien rozciąga się widok na miasto. Szkoda, że pogoda nie dopisuje i niebo jest mocno zachmurzone - na szczęście jest ciepło i nie pada, a to już spory sukces, bo planujemy nocną eskapadę na imprezę. Zabawa bardzo udana, następnego ranka ciężko jest wstać, ale w końcu Bruksela czeka.

Po śniadaniu w hotelowym lobby (serwowano m.in. pyszne pain au chocolait oraz croissanty) wybieramy się na spacer do ścisłego centrum Brukseli. Przemieszczamy się pieszo wzdłuż Stalingrad Avenue, na której to dominuje społeczność arabska - na ulicy mnóstwo biur podróży, restauracji, punktów fryzjerskich (w krajach arabskich bardzo popularne są salony, w których mężczyźni ścinają włosy oraz golą czy strzygą brody), ale zdecydowana większość punktów gastronomicznych jest zamknięta, bo trwa ramadan, kiedy w ciągu dnia muzułmanie poszczą. Ulica powoli budzi się do życia, dominują kobiety taszczące zakupy do swoich domostw, ale ruch samochodowy jest dość spory. Mijamy kolejne stacje metra, przecinamy ulice i kierujemy się za drogowskazem do figurki Manneken Pis. Przed sikającym chłopcem jak zwykle barwny tłum turystów z aparatami, szybka fotka na pamiątkę i zatapiamy się w wąskich uliczkach pachnących goframi i czekoladą. Bogactwo słodyczy sprawia, że można zapomnieć o całym świecie, milo jest tak zatrzymać się na moment i degustować czekoladki. Jako fan kawy w każdym wydaniu testuję sieciówka EXKIR ze zdrowa bio-żywnością -  serwują tam pyszna kawę i zupkę marchwiową.
Po nieco dłuższej chwili dekadencji, mimo padającej mżawki, ruszamy w dalszą wędrówkę po mieście - czas na Grote Markt, czyli główny rynek - tak się składa, że tym razem nie jest pięknie ukwiecony, ale za to na dziedzińcu ratusza możemy podziwiać pannę młodą i jej rodzinę, trwają ostatnie przygotowania do ceremonii ślubnej, na bruku leżą płatki róż oraz kolorowe serduszka, które najwyraźniej ktoś rozrzucał je jeszcze przed wejściem nowożeńców do urzędu stanu cywilnego. Ach, jak romantycznie ;)
Następnie obieramy kurs na zamek królewski, który jest położony na wzgórzu, od starówki musimy przejść spory kawałek, ale w końcu przylecieliśmy tutaj po to, by spacerować, więc nie stanowi to dla nas problemu. Okolica dość betonowa, w dole znajdują się siedziby ministerstw oraz banku narodowego Belgii, szare betonowe płyty, kraty, przy pochmurnym niebie wygląda to bardzo przygnębiająco. Zamek królewski także nie prezentuje się lepiej - przypomina bardziej zapuszczoną twierdzę lub opuszczone zamczysko, jest dość ciemny, dostępu do niego broni wysokie ogrodzenie, wszystkie okna są przesłonięte przybrudzonymi storami - o znaczeniu budynku zdaje się świadczyć jedynie belgijska flaga dumnie powiewająca na szczycie gmachu. Wąskimi uliczkami, na których przy kawiarnianych stolikach przesiadują „lokalsi” przemierzamy dalej Brukselę i dochodzimy do Pałacu Sprawiedliwości. Okazały gmach znajduje się akurat w remoncie i jego kopuła jest przesłoniona rusztowaniami. Za to ze „skarpy” obok rozciąga się wspaniały widok na dachy Brukseli w dolnej części miasta. Ze wzgórza można zejść lub zjechać drogą lub poczekać na nowoczesną windę, która łączy dolny i górny poziom. Kolejka do dźwigu jest spora, więc wybieramy metodę tradycyjną - jezdnia wcale nie okazała się taka stroma, jak to mogłoby się wydawać patrząc z góry. Czas na posiłek, oczywiście ukoronowaniem każdego zagranicznego pobytu jest dla mnie wizyta w McDonald’s i degustacja lokalnego menu - tym razem miałem okazję spróbować kanapki McBelgo i wypić ulubionego shake’a bananowego. Na deser wybrałem cztery kolorowe ciastka macarons - niebo w gębie! Po całym dniu wędrówki nadchodzi czas na siestę, czyli drzemkę, by wieczorem ponownie wyjść na miasto - tym razem trafiamy na część bardziej barową/pubową, przypomina mi to bardzo Amsterdam. Na ulicach jest głośno, stłoczeni w bramach i przejściach ludzie piją piwo i inne drinki, w środku zazwyczaj gra muzyka -€“ w Polsce na zewnątrz co najwyżej można spotkać palaczy. ;)
Następnego ranka budzimy się późno i ledwo zdążamy na śniadanie. Trzeba było odespać nocne hulanki, a pogoda za oknem nie nastraja do pobudki, słońca jak nie było, tak nie ma, a ja zaliczam się do tych osób, które mocno odczuwają brak promieni słonecznych. Tym razem mamy w planach wizytę w Atomium - wprawdzie byłem tam już dawno temu podczas mojej pierwszej wizyty w Brukseli, ale skoro nieoficjalnie pełnię rolę przewodnika, to potowarzyszę mojemu koledze. Z dworca Midi dojeżdżamy linią 6 metra do stacji Haizel a stamtąd od budynku w kształcie atomu dzielą nas już tylko metry. Jest niedziela w południe, zatem trzeba się liczyć z dużą kolejką odwiedzających. Nie jest to dla mnie jednak takie trudne, bowiem w kolejce stoją ludzie z bardzo różnych stron świata i mam możliwość pooglądać sobie różne, bardzo egzotyczne nacje. Czas szybko mi upływa na obserwacji tego wielokulturowego środowiska, rozpoznaję nawet dwie twarze z piątkowej imprezy. Po zakupie biletów w kasie czeka nas jeszcze jedna kolejka już do właściwego kompleksu - na szczęście ta przesuwa się znacznie szybciej i możemy wreszcie zwiedzać ekspozycję. W środku nieco się zmieniło, największe wrażenie robią na mnie „łączniki” między poszczególnymi cząsteczkami atomów - kiedyś wjeżdżało się ruchomymi schodami w dół lub w górę bez żadnych fajerwerków, w suficie czy częściowo po bokach były widoczne małe szybki, przez które można było podejrzeć nieco jak wygląda świat na zewnątrz. Teraz cały „łącznik” jest przyciemniony a wzdłuż niego płyną kolorowe wiązki światła niczym w Matrixie. W jednej z sal na środku można podziwiać kolejny słup sztucznego pulsującego światła, czuję się niczym podczas projekcji filmu „Pan Kleks w kosmosie”. Po spacerze zjeżdżamy na sam dół i oczekujemy na wjazd na do kopuły widokowej - to chyba najwolniej poruszająca się kolejka, ale wjazd szybką windą i panorama Brukseli wynagradzają te niedogodności. Po wyjściu z atomium Rafał udaje się do Parku MiniEuropa a ja ruszam do centrum, by się nieco posilić i jeszcze raz poczuć atmosferę tego miasta - nie wiem, kiedy pojawię się w Brukseli po raz kolejny, zatem pragnę utrwalić swoje wrażenia. W lekkim deszczu przechadzam się po centrum miasta uważanego za stolicę Europy, ostatnia kawa na wynos i wracam wolnym krokiem do hotelu, gdzie spotykam się z moim kompanem, odbieramy bagaże i ruszamy na lotnisko. Wprawdzie nasz hotel mieścił się w centrum Brukseli, ale dojazd na lotnisko jest skomplikowany - po drodze zaliczamy dwie przesiadki - wszystkie na jednym „lotniskowym” bilecie za 4 euro.

Na Placu Schumana na przystanku autobusowym spotkać można było już kilka osób z Polski, widać, że wszyscy wybierają ostatnie wieczorne połączenie na tej trasie. Mamy jeszcze dwie godziny do odlotu, odprawa już trwa w najlepsze i co ciekawe kolejka do stanowiska PLL LOT jest chyba najdłuższa w całym terminalu -  jest sporo ludzi, ale też bardzo dużo bagaży - w większości nie są to Polacy ani Belgowie, ale pasażerowie transferowi lecący na wschód czy południe Europy - widzę takie destynacje jak ATH, TBS czy VNO. Samolot tym razem jest mniejszy, według rozkładu miał to być Boeing 737, ale nastąpiła podmianka i już podczas odprawy on-line zorientowaliśmy się, że wracamy mniejszym Embraerem, wobec czego load factor był znacznie wyższy a maszyna mocno obłożona. Czynne były tylko dwa stanowiska odpraw, więc pracownicy uwijali się jak w ukropie, nic dziwnego, że agent handlingowy omyłkowo wydał mi kartę pokładową innej pasażerki o tym samym nazwisku :D W porę się zorientowałem, oddałem felerną kartę i dostałem nową z właściwymi danymi. Później jeszcze sprawna kontrola bezpieczeństwa, spacer po terminalu i oczekiwanie na odlot - nad lotniskiem zebrały się czarne chmury, błyska się i grzmi, wszystkie operacje zostały wstrzymane na około godzinę, także zanim wsiedliśmy do samolotu, byliśmy już mocno znużeni oczekiwaniem. Nam aż tak bardzo nie zależało na punktualnym dotarciu do Warszawy, ale pasażerowie oczekujący na skomunikowanie byli wyraźnie podenerwowani i upewniali się u pracowników obsługi handlingowej, czy zdążą na swoje przesiadki. Wreszcie zajmujemy nasze miejsca i rozpoczyna się kołowanie - na pasie startowym jest sporo wody, każda maszyna niesamowicie chlapie podczas rozpędzania się. Start bardzo łagodny, ale chwilę później wlatujemy między chmury, dokoła szaleją komórki burzowe, przez prawie 30 minut lecimy przez chmury, nieco trzęsie i zupełnie nie mam pojęcia, gdzie i na jakiej wysokości znajduje się samolot - nie lubię takiego uczucia niepewności, więc ucieszyłem się, kiedy kapitan wyprowadził Embraera z chmur na wysokość przelotową. Wtedy też zgasła sygnalizacja zapięcia pasów i stewardessy rozpoczęły serwis pokładowy - najpierw woda mineralna oraz wafelek Prince Polo, a nieco później płatne menu Sky Bar - ponieważ siedzimy w 26. rzędzie, to do nas personel pokładowy dociera już pod koniec lotu, kiedy zaczynamy zniżanie do lądowania. Tym razem także zamawiam kanapkę z mozzarellą a do picia wybieram marokańską herbatę Dilmah. Konsumpcja na szybko, bo już za moment trzeba składać stoliki do pozycji pionowej. Jeszcze tylko sprawdzenie kabiny i łagodnie lądujemy na Lotnisku Chopina w Warszawie. Dobranoc Państwu!

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz