Szwedzki stół, czyli poranek w Göteborgu / 06.09.2014

God morgon! Na początek poranne pozdrowienie po szwedzku, bo kolejny kraj, który odwiedzę, to właśnie nasz zamorski sąsiad Szwecja. Sztokholm miałem okazję zwiedzić z księżniczką Julitą jesienią 2010 roku i bardzo miło wspominam to miasto, a zwłaszcza jego bogate życie nocne. Wybór Göteborga jako celu kolejnej weekendowej wycieczki lotniczej był właściwie przypadkowy. Dzięki promocyjnym kodom zniżkowym hiszpańskiego marzyciela ceny na przeloty liniami niskokosztowymi były niezwykle atrakcyjne, wobec czego poszukałem dla siebie jakiegoś nowego kierunku z Warszawy na mapie linii WizzAir, który umożliwiałby wykonanie krótkiego wypadu. Okazało się, że w soboty można zrealizować kilkugodzinną wycieczkę właśnie do Göteborga; wylot z Lotniska Chopina o 06:15 z samego rana, lądowanie na Okęciu według rozkładu przewidziano na godzinę 16:00. Jak dla mnie propozycja idealna, nie trzeba brać dni wolnych, by w weekend w kilka godzin odwiedzić drugie co do wielkości miasto Szwecji. Do tej pory kojarzyło mi się niemal wyłącznie z polem na planszy w grze Monopoly Eurobusiness. Teraz nadeszła pora, by zmierzyć się z tym miastem oko w oko.
Na warszawskim lotnisku pojawiam się kilka minut po 5 rano. To nie w moim stylu, by być na miejscu jedynie nieco ponad godzinę przed wylotem, ale ponieważ kartę pokładową mam wydrukowaną on-line, a bagażu nie nadaję, to odpada mi stanie w kolejce odprawy biletowo-bagażowej. Tym razem na Okęciu przy stanowiskach dzikie tłumy i to nie tylko przy czarterach, ale także przy PLL LOT. To aż dziwne, bo kiedy miesiąc temu leciałem o podobnej porze do Heringsdorfu czy później do Frankfurtu, to hala odlotów była niemal pusta, a tym razem taka niespodzianka. Najwidoczniej nie ma reguły na to, jak będzie kształtował się ruch pasażerski. Całe szczęście, że ruch pasażerów w obrębie kontroli bezpieczeństwa odbywa się sprawnie a wszystkie przejścia są drożne. Chyba jeszcze nigdy nie widziałem, żeby jednocześnie otwarte były prawie wszystkie bramki. Po przejściu kontroli zerkam na tablicę informacyjną z numerami wyjść do samolotów – lot do GSE ma przypisany gate numer 45, zatem ostatni w terminalu i czeka mnie długi spacer na koniec budynku, status przy moim rejsie brzmi GO TO GATE. Na miejscu stoi już kolejka podróżujących, jest ich całkiem sporo, ale później okaże się, że jeszcze drugie tyle dotrze za mną. Wśród pasażerów dominują osoby starsze lecące w odwiedziny do swoich dzieci osiadłych na stałe w Szwecji. Boarding rozpoczyna się punktualnie, do samolotu jesteśmy przewiezieni lotniskowym autobusem. Na płycie lotniska po otwarciu drzwi busa rozpoczyna się owczy pęd do samolotu, każdy chce wejść na pokład jako pierwszy. Wchodzę jako jedna z ostatnich osób z pierwszego autobusu, miejsca przy oknach w przednich rzędach są już pozajmowane, więc wybieram wolne miejsce z brzegu, nie chcę przechodzić w tył maszyny, bo tam trudniej znosi się ewentualne turbulencje, a ja jestem bardzo podatny na takie atrakcje. Przy wejściu podróżnych wita sympatyczna załoga pokładowa w składzie Kuba, Julia, Sandra i jeszcze raz Kuba. Uważam, że WizzAir ma jedne z najładniejszych barw umundurowania załogi, fiolet rewelacyjnie komponuje się z różem i ciemnogranatowymi marynarkami stewardów. Ech, znów przed oczami stają mi castingi do cabin crew. Wiele bym dał, by móc teraz zamienić się rolami, przybrać mundur stewarda, powitać podróżnych oraz wykonać instruktaż bezpieczeństwa. Podróżni szybko zajmują miejsca, przy oknie siedzi chłopak przypominający nieco Kamila Bednarka a obok w środkowym fotelu siedzi jego mama, jak wynika z ich reakcji to chyba jedna z ich pierwszych podróży samolotem. Po safety demo samolot rozpoczyna kołowanie do progu pasa i startujemy, tym razem w odwrotną stronę niż zazwyczaj, więc po starcie kapitan Michał Janik musi skierować Airbusa A320 na odpowiedni kurs. Niestety, współpasażerowie skutecznie blokują dostęp do szyb, więc nie widzę samego startu i wznoszenia, nieco później jest mi dane co nieco zobaczyć przy podchodzeniu do lądowania. Rejs jest względnie krótki i trwa jedynie 1 h 20 min, wykorzystuję ten czas na lekturę wrześniowego numeru magazynu pokładowego. Szału nie ma, ale zawsze można zabić czas i dowiedzieć się kilku ciekawostek dotyczących miejsc z siatki lotów węgierskiego przewoźnika. Dowiaduję się kilku wskazówek dla turystów wybierających się go gruzińskiego Kutaisi a także znajduję informację na temat lokalu z popcornem o różnych smakach, który niedawno otworzył swoje podwoje w Paryżu. Nie omieszkam sprawdzić podczas najbliższej wizyty we francuskiej stolicy w już nadchodzący weekend. Zaznajamiam się jeszcze z ostatnich numerem Vivy i już głos z kokpitu informuje o rozpoczęciu zniżania a niebawem zapala się lampka sygnalizująca obowiązek zapięcia pasów. Zapomniałem dodać, że kilkanaście minut po starcie prowadzony był tradycyjnie słono płatny serwis pokładowy, podczas którego pasażerowie mogli skorzystać z niewątpliwie atrakcyjnej oferty jaką jest zestaw kanapka z napojem (ciepłym lub zimnym) a do tego batonik lub orzeszki gratis :-P Zdecydowany plus dla załogi, że ze swoimi zapowiedziami nie są tak agresywni i nachalni jak ich konkurencja u irlandzkiego przewoźnika Ryanair. Na pokładzie nie są też organizowane loterie czy zabawa w zdrapki, a wszystkie komunikaty wygłaszane są w języku polskim i angielskim w wyraźny zrozumiały sposób. Za oknami widać już ląd, nawet nie zaobserwowałem, kiedy przelatywaliśmy nad Bałtykiem. Lubię ten moment, kiedy samolot podchodzi do lądowania i coraz wyraźniej widać ziemię. Szwecja wita nas lekką mżawką, wyjście z samolotu następuje tradycyjnie po dostawieniu schodków, bo na małych regionalnych lotniskach nie ma odpowiedniej infrastruktury, zresztą tani z założenia przewoźnik na pewno nie byłby skory dokładać do interesu. Po mokrej płycie lotniska Göteborg City Airport (GSE) przechodzimy do namiotu i praktycznie zaraz wchodzimy do terminalu. Wewnątrz znajduje się jedna taśma, na którą wyjeżdżają bagaże, sam budynek prezentuje się niesamowicie skromnie i dość szkaradnie jak na skandynawską sterylność przystało. Jeszcze tylko jedne drzwi i już jestem w hali przylotów, gdzie na przybyszów czekają stęsknione rodziny i znajomi. Mijam mały tłumek oczekujących i pozwalam sobie zwiedzić ten przybytek, w małym sklepiku od razu kupuję pocztówki oraz znaczki. Są bodajże 3 mikroskopijne stanowiska odprawy biletowo-bagażowej a samo lotnisko obsługuje prawie wyłącznie kilka lotów linii WizzAir i Ryanair. Więksi przewoźnicy korzystają z lotnisko GOT. Co ciekawe, główne lotnisko miasta jest położone dalej niż port dla tanich przewoźników, ale radzę także nie sugerować się zbytnio nazwą City Airport, bo zdecydowanie ma się ona nijak do rzeczywistości. Do miasta jest daleko a możliwości dojazdu są następujące: shuttle bus Flygbussarna odlatujący bezpośrednio po wylądowaniu samolotu sprzed lotniska lub autobus komunikacji miejskiej o numerze 36, którego przystanek Säve Flygplats zlokalizowany jest przy głównej drodze przechodzącej nieopodal lotniska. Wybieram drugą opcję, ponieważ różnica w cenie biletów jest dość znaczna, komfort podróży podobny a i czas przejazdu autobusów bardzo się od siebie nie różni i oscyluje w granicach 25 minut. Żeby nie było zbyt łatwo to poinformuję, że biletów na komunikację miejską nie da się kupić na lotnisku ani u kierowcy pojazdu. Można to zrobić jedynie przez telefon komórkowy, ale tylko wtedy, jeśli mamy szwedzki numer telefonu z prefixem +46. Dzięki uprzejmości mojego kolegi mieszkającego w Sztokholmie udaje mi się nabyć taki bilet i mogę wsiąść do autobusu nieco spokojniejszy, bo mam nadzieję wybronić się przed ewentualnymi kontrolerami. Oprócz mnie z lotniska do miasta jedzie też parka z samolotu z Warszawy, ci już biletów nie posiadają, ale mają szczęście, bo kanary się nie pojawiają. Autobus jedzie po podmiejskiej trasie i mija kolejne pola i eleganckie zabudowania, najpierw gospodarcze, a później coraz częściej pojawiają się bardziej okazałe kolorowe mniej lub bardziej domki. W końcu docieramy na pętlę Hjalmar Brantingsplatsen na przedmieściach Göteborga. Niebo chmurzy się coraz bardziej i wygląda złowrogo, a przecież w prognozie pogody wyraźnie pokazywano, że będzie słonecznie. Humor poprawia mi logo ulubionego McDonald’s, nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z takiej okazji, zwłaszcza że jest 9:30 rano i mogę spróbować nowości z oferty śniadaniowej. Decyduję się na menu z ciemnym pieczywem, kanapka z sałatą, żółtym serem i plasterkiem chudej wędliny oraz dużą kawą z mlekiem. Za taki zestaw płacę jedyne 36 koron, co jak na Szwecję jest naprawdę przystępną ceną (niecałe 17 PLN). Sam lokal jest bardzo obszerny i dwupoziomowy, zajmuję miejsce przy stoliku na dole, widzę, że na większości z nich wyłożona jest miejscowa prasa, mogę sobie ją tylko przewertować, bo języki skandynawskie to nie moja bajka lingwistyczna. Bezpłatne wi-fi działa, ale toaleta bezpłatna już nie jest i aby się do niej dostać należy wrzucić do automatu monetę o nominale 5 koron szwedzkich.
Po nadzwyczaj smacznym posiłku ruszam w drogę do centrum. Można podjechać dwa przystanki tramwajem, ale ja decyduję się przejść potężny most zwodzony spinający dwie części portowej metropolii. Na jego przełomie znajduje się specjalny punkt wartowniczy, z którego zapewne przeprowadzana jest cała operacja zamknięcia mostu dla ruchu pieszego i kołowego. Wszędzie wytyczone są ścieżki dla pieszych oraz dla rowerów, wszystko jest dokładnie oznakowane, zatem raczej trudno się zgubić, zwłaszcza jeśli zaraz po przylocie zaopatrzymy się w darmową mapkę miasta dostępną w wielu prospektach reklamowych na lotnisku. Ku mojemu niezadowoleniu zaczyna kropić deszcz, więc przyspieszam kroku i niemalże truchtem przemierzam most. Po jego prawej stronie przy rzece znajduje się nowoczesny wieżowiec w czerwono-białych barwach, który z daleko przypomina budowlę z klocków Lego. Przez miejscowych został zaś nazwany szminką, bowiem jest specyficznie ucięty i rzeczywiście przypomina ten przedmiot. No, ale ja już jestem po drugiej stronie mostu, przede mną po lewej stronie znajduje się nowoczesny dworzec Nils Ericsson Terminal. Mam wrażenie, że pod względem wystroju przypomina mocno berlińskie Hauptbahnhof, ale z braku czasu nie mam możliwości zbyt długo mu się przyjrzeć. Z dworca przechodzę podziemiem do centrum handlowego Nordstan. Akurat wybiła godzina 10:00, więc wszystkie sklepy, stoiska, kawiarnie i restauracje otworzyły swoje podwoje. Znajduję chwilę, by pobuszować po H&M, w końcu to szwedzka marka znana na całym świecie i chyba tylko IKEA może konkurować z nią pod względem rozpoznawalności. Salon H&M jest naprawdę pokaźnych rozmiarów, ale nie mogę powiedzieć, że asortyment rzuca mnie na kolana, już to gdzieś widziałem. Wypatruję m.in. podkoszulkę, którą kupiłem za grosze w ich sklepie w Sofii, tutaj taki sam produkt kosztuje majątek. Najbardziej podobają mi się czapki zimowe, proste z chwytliwymi napisami, ich cena to bodajże 79,50 SEK, ale stwierdzam, że do mojego wypadu do Norwegii i na Islandię jeszcze zdążę się zaopatrzyć w odpowiednio ciepłą garderobę ;)
Po wyjściu z centrum handlowego ruszam przed siebie ulicą o intrygującej nazwie Östra Hamngatan.
Na samym początku trasy prawie wszystkie mijane po drodze kamienice są szare, ale niebawem się to zmienia, a ulica nabiera znacznie bardziej wielkomiejskiego charakteru. Chodniki są pięknie wykonane, wszystkie budynki bogato zdobione i bardzo zadbane, środkiem ulicy wolno suną tramwaje, zaczyna się ciąg witryn sklepowych oraz restauracji. Między chodnikiem a jezdnią pojawiają się wyprofilowane drzewka. Po lewej stronie można podziwiać piękne fontanny przed wejściem do rozległego parku, po drugiej zaś gmach teatru. Kawałek dalej w podziemiach ulokowany jest supermarket coop konsum. Jako fan wszelkich nowinek kulinarnych niedostępnych w Polsce nie mogę wobec niego przejść obojętnie i z koszykiem w dłoni wędruję między półkami, niestety do zakupów skutecznie zniechęcają surowe skandynawskie ceny. Z ciekawostek udało mi się dostrzec, że w Szwecji sprzedawane są dżemy w formie galaretowatych roladek w folii, dość komicznie to wygląda, ale co kraj, to obyczaj. Są także oczywiście dżemy pakowane tradycyjnie w szklane słoiki. Asortyment lodówek z jogurtami jest mało urozmaicony. Udaje mi się za to upolować moją ulubioną Vanilla Cola w puszce, krakersy TUC o smaku czosnku i ziół oraz słodką bułeczkę kannebullen. Ambitnie podchodzę na automatycznej kasy, która nie ma wyboru funkcji języka, ale transakcja przebiega bezproblemowo. Po wyjściu ze sklepu docieram jeszcze tylko kawałeczek do centralnego punktu Göteborga, jakim jest muzeum miejskie. Przed jego rozłożystym gmachem umiejscowiony jest pomnik Posejdona. Patrzę za zegarek i czas wracać, 3 godziny w mieście minęły błyskawicznie i już muszę żegnać się ze Szwecją. A naprawdę szkoda, bo jestem pewien, że miasto ma jeszcze wiele do zaoferowania, ponadto pogoda znacznie się poprawiła, wiatr przegnał chmury i wyszło piękne słońce. Na stanowisku H wspomnianej wcześniej pętli Hjalmar Brantingspaltsen oczekuję na kurs autobusu 36. Kierowca podjeżdża nieco wcześniej, można zająć dogodne miejsca. Do pojazdu wsiada grupa młodych rozkrzyczanych Szwedek z plastikowymi przezroczystymi kubeczkami z kolorowymi drinkami w dłoni. Jedna z dziewcząt ma na głowie welon a w dłoni dzierży różdżkę, to zapewne przyszła panna młoda. Uczestniczki wieczoru panieńskiego robią w autobusie bardzo duży hałas, kokietują starszego kierowcę, który udostępnia im mikrofon i panna młoda wygłasza przygotowany wcześniej tekst, koleżanki wiwatują na jej część, robione są pamiątkowe fotki i śmiechom nie ma końca. Aż dziwne, że dziewczyny wybrały sobie środek dnia, by świętować. Chyba, że to była tylko rozgrzewka przed wieczorną imprezą. Tego się już nie dowiem, a tymczasem wysiadam na przystanku przy lotnisku i zmierzam do terminala. Obok mnie żwawo maszerują polscy robotnicy, jak wynika z ich rozmowy są to pracownicy fizyczni, którzy jadę na krótko do Polski. Okazuje się, że tym razem to taki właśnie typ pasażerów będzie dominował w samolocie. Maszyna przylatuje z bośniackiej Tuzli o czasie, jeszcze tylko ponowne sprawdzenie kart pokładowych i można wchodzić na pokład. Witam się ponownie z tą samą załogą, nie mam pojęcia, czy zorientowali się, że leciałem z nimi rano, ale nie sądzę. Utwierdzam się tylko w przekonaniu, że nie chciałbym pracować dla linii WizzAir jako załoga pokładowa, ponieważ nie mają oni stopoverów, co jest równoznaczne z tym, że nie mogą nic zwiedzić czy zobaczyć. Samolot tylko zmienia trasy i pasażerów a załoga na koniec dnia wraca do swojej bazy, i tak w kółko.

Jak się okazuje na pokładzie jest prawie komplet pasażerów, kilka osób podchodzi do stewardesy z pytaniem, gdzie mają usiąść a załoga usiłuje znaleźć im ostatnie wolne miejsca tak, by przypadkiem nie usadzić ich w pierwszych trzech rzędach, które są zarezerwowane jako miejsca w większą przestrzenią na nogi. Dwaj wąsaci panowie (pseudonim operacyjny Janusz Cebulak) w znoszonych spodniach i takich samych dziadowskich kurtkach muszą jednak zostać gdzieś usadzeni i zostają zaproszeni na przód maszyny. Panowie są bardzo aktywni podczas całego lotu, a zwłaszcza przy zakupie alkoholu. Co ciekawe, jeszcze zamawiają sobie kolejne puszki złotego trunku. Dużą grupę pasażerów stanowią też Polki pracujące w Szwecji lecące na urlopy do bliskich. Jeszcze przed wejściem na pokład w kolejce zagaduje mnie starsza Polka ze szwedzkim paszportem i pyta, czy miejsca w samolocie są numerowane, bo nie może znaleźć takiej informacji na karcie pokładowej, a ostatni raz do Polski leciała 4 lata temu. Szmat czasu! Sam lot bardzo gładki, na całej trasie panuje piękna pogoda, o czasie przyziemiamy na Okęciu i udaje mi się przez szybę po raz kolejny podziwiać panoramę Warszawy z lotu ptaka. Wieżowce wokół PKiN prezentują się niezwykle okazale. Aż chciałoby się zacytować „Mam tak samo, jak Ty, miasto moje a w nim”. Do zobaczenia za tydzień w przestworzach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz