London calling: Keep calm and party hard! / 27.10.2012-28.10.2012

Czas na kolejny lot! Tym razem wypad do stolicy Anglii jest ekstremalnie krótki, bo wylot z lotniska w Modlinie jest w sobotę o 10:30, powrót zaś następnego dnia o 10:00. Liczy się jednak intensywność wypadu i sam fakt, że na moment będzie można oddalić się od szarej polskiej rzeczywistości. To też mój pierwszy w tym roku wyjazd, na który nie lecę sam. Będę niejako pełnił rolę przewodnika dla mojego przyjaciela Wojtka. Główny cel wyjazdu to ogólnie pojęty melanż w Londynie...

Przyznam szczerze, że zwiedzanie muzeów to nie moja specjalność, zabytki zwiedzam raczej powierzchownie, zdecydowanie od wizyt w osławionych galeriach wolę iść przed siebie i chłonąć atmosferę odwiedzanych miejsc, dać się ponieść emocjom i zgubić w wąskich uliczkach. Tym razem także nie miałem w planie British Museum, zdecydowanie bardziej kusiła mnie ultrakolorowa Oxford Street z szerokimi oknami wystawowymi i międzynarodowym tłumem, który napiera na siebie nawzajem z każdej strony. O powolnym spacerze po tej handlowej alei Londynu nie ma mowy, przynajmniej nie w weekendy. 

Od uruchomienia lotniska w Modlinie minęło już kilka miesięcy, ale nie miałem jeszcze okazji go odwiedzić. Korzystając z niskich cen oferowanych przez irlandzką linię lotniczą Ryanair zarezerwowaliśmy dość tanio nasze bilety i czekaliśmy na termin odlotu. Do terminalu w sobotni poranek odwiozła nas siostra Wojtka, szybkie pożegnanie na parkingu funkcjonującym na zasadzie "kiss & fly" (pierwsze 10 minut parkowania jest darmowe) i pierwsze kroki kierujemy do szarego, w sporej części oszklonego budynku, tak dobrze mi znanego z wielu ilustracji prasowych. Bryła zaprojektowana przez Stefana Kuryłowicza jest nowoczesna i funkcjonalna, na lotnisku nie było zbyt wielkiego tłoku (przynajmniej w części ogólnodostępnej), więc momentami wydawało mi się, że sporo miejsca stoi niewykorzystane, ale być może z czasem sytuacja ulegnie zmianie. Na pewno jest to obiekt mały, ale pamiętajmy, że lotnisko budowano specjalnie dla linii low cost, zatem nie jest potrzebna duża infrastruktura lotniskowa. Nie znajdziemy tutaj rękawów ani autobusów dowożących pasażerów pod schodki do samolotu. 

Kontrola bezpieczeństwa przebiega sprawnie, działają jedynie dwie bramki, ale jesteśmy na dwie godziny przed odlotem, więc nie ma pośpiechu, część osób odlatuje do Brukseli Charleroi. Po przejściu security control przechodzimy do przestronnej hali z ekranami, na których widnieją informacje o odlatujących i przylatujących samolotach. Jest całkiem sporo miejsca do siedzenia, kilka mniejszych sklepów duty free, bistro oraz stanowisko dla pracowników CitiBanku Handlowego, który z węgierskim tanim przewoźnikiem WizzAir rozprowadza tam swoje karty kredytowe. Posiadając taką kartę z logo WizzAir podczas rezerwacji nie jest naliczana słynna "opłata za płatność kartą". Agitatorzy banku na szczęście nas nie zaczepiają, ale niektórzy podróżni są dla nich dość łakomym kąskiem. Kilka razy leciałem już tą linią, miło wspominam loty, ale na chwilę obecną nie oferują interesujących mnie kierunków. Kilka metrów dalej korytarz rozdziela się na dwie części - po prawej stronie jest poczekalnia dla pasażerów ze strefy Schengen, po lewej ustawione są stanowiska kontroli pasażerskiej, gdzie odlatujący poza strefę Schengen muszą się wylegitymować przed celnikami. W chwili obecnej dotyczy to praktycznie podróżujących do UK i Irlandii. Obie strefy oddzielone są od siebie szybami, a za oknami widać jak na dłoni płytę lotniska. Przy wyjściach z gate'ów ustawione są sizery Ryana i Wizza, do których "wybrańcy" są zmuszeni wkładać i upychać swoje zazwyczaj ponadwymiarowe bagaże podręczne. W sobotę byliśmy świadkami kilku akcji "przepakowanie się", na szczęście były one na tyle skuteczne, że obyło się bez płacenia za umieszczenie walizki/torby/plecaka w luku bagażowym. My lecieliśmy na krótko, więc nasze torby nie wzbudziły podejrzeń personelu naziemnego. Tłum powoli gęstniał, około godziny 09:50 podano informację, że samolot z Londynu przybędzie z opóźnieniem, wobec czego i nasz odlot się opóźni na godzinę 11:05. Tymczasem za oknem zaczął sypać pierwszy w tym roku śnieg, chmurzyło się, nad płytą lotniska pojawiła się mgła. Kilka dni wcześniej niekorzystna pogoda sparaliżowała całkowicie ruch lotniczy nad Warszawą, tego ranka jednak udało się nam szczęśliwie odlecieć. Przed boardingiem nastąpiło dość chaotyczne sprawdzanie kart pokładowych przez panie z obsługi portu WMI, które z pieczątkami krzątały się wśród utworzonej błyskawicznie kolejki - tak, Polacy są w tym mistrzami, kolejka do wyjścia ustawiła się już około godziny 09:30. Wiadomo, w końcu kto pierwszy, ten lepszy. Wreszcie na płycie obok samolotu do Bruxelles Charelroi (CRL) pojawia się i nasz Boeing 737-800, na płytę wysiadają pasażerowie z Londynu, a po chwili i my jesteśmy proszeni o wyjście na zewnątrz. Wiatr nieźle daje, pada śnieg, przypomina mi się przebój Piaska "Prawie do nieba". Obsługa samolotu daje znać, że można wsiadać, zajmujemy miejsca w tylnej części kabiny, Wojtek siada przy oknie, ja w środku, ale po lewej stronie ode mnie miejsce pozostaje wolne, nie mogę więc narzekać na brak miejsca na nogi. W Ryanairze brakuje mi bardzo kieszeni na fotelu przez pasażerem, nie ma bowiem wystarczająco dużo miejsca, by schować np. gazetę czy książkę. Start opóźnia się od dobre kilkanaście minut, bo samolot jest odladzany; pierwszy raz mam okazję na żywo zobaczyć, jak wygląda taki zabieg. W końcu maszyna kołuje i nabiera rozpędu, by wznieść się w górę. Gęste chmury niestety skutecznie uniemożliwiają obserwację Mazowsza z lotu ptaka. Jeszcze nie zgasła lampka sygnalizująca zapięcie pasów, a obsługa już rozpoczyna swoją litanię - pasażerom w tempie karabinu maszynowego po angielsku i po polsku przedstawiane są różnorakie produkty, karty - zdrapki, kalendarze z seksownymi cabin crew tej linii oraz elektroniczne papierosy. Przez te 2,5 godziny dość wyboistego lotu z głośników raz za razem słychać reklamy - jest to bardzo męczące. Na przykładzie tej linii widać doskonale, że głównym zadaniem stewarda jest agitacja i podniebna sprzedaż a nie troska o bezpieczeństwo i komfort gości. Cóż, załoga musi robić dobrą minę do złej gry. Lądujemy na krótko przed godziną 13 czasu lokalnego, na lotnisku London Stansted wita nas typowa angielska pogoda, czyli deszcz.


Szybkim krokiem kierujemy się przez białe korytarze terminala w kierunku kontroli paszportowej. Wielka Brytania nie jest w strefie Schengen, więc przy wjeździe do UK należy się wylegitymować. Ludzi dużo, bo oprócz naszego samolotu w podobnym czasie wylądowało także kilka innych maszyn. Oprócz tradycyjnych stanowisk z brytyjskim strażnikiem granicznym po prawej stronie znajdują się także specjalne bramki dla posiadaczy biometrycznym paszportów z chipem, do skorzystania z których nawołuje pracownica lotniska. Mam ze sobą paszport, więc by ominąć kolejkę udaję się do automatów. Skanuję stronę paszportu ze zdjęciem, jeszcze tylko uśmiech do kamery i na wyświetlaczu pojawia się polecenie „Zabierz paszport” – wtem rozsuwają się szklane drzwi i jestem już „po drugiej stronie lustra”. Kilka dobrych minut czekam jeszcze na Wojtka, bo kontrola dla pasażerów podróżujących z dowodami osobistymi ze względu na dużą kolejkę zajmuje więcej czasu. Jest kwadrans po godzinie 13, na godzinę 13:00 mieliśmy zarezerwowany on-line przejazd do centrum Londynu (Baker Street) w easyBus – to taka spółka-córka taniej brytyjskiej linii lotniczej easyJet, która zajmuje się transportem podróżnych z lotnisk. Chcieliśmy zaoszczędzić czas i funty, więc odpowiednio wcześniej kupiliśmy bilety w Internecie. Bilet ten jest ważny na dany przejazd (pomarańczowe busy odjeżdżają na ogół co 15-20 minut), a w przypadku wcześniejszego przylotu lub opóźnienia także na 60 minut przed planowaną godziną odjazdu lub 60 minut po planowanej godzinie odjazdu busa z lotniska Stansted – jednakże tylko w przypadku wolnych miejsc w pojeździe, co jak się okazało się dla nas zgubne. Wprawdzie byliśmy już po kontroli dokumentów, jednak ochrona lotniska zablokowała główne wyjście i wszyscy przylatujący pasażerowie stłoczyli się przed ostatnią „bramką” (punkt kontroli celnej „goods to declare” / „nothing to declare”); przez grubo ponad 15 minut nad wyjściem paliła się czerwona lampka i wył głośno alarm, a agenci ochrony pilnowali, by nikt nie przedostał się na zewnątrz. Nie wiem, czym mogło być to spowodowane – czy koniecznością dodatkowych kontroli lub poszukiwaniem jakiegoś „niebezpiecznego” pasażera? Wreszcie blokada drzwi zostaje zdjęta i opuszczamy gmach terminala. Wychodzimy na dwór, świeci piękne słońce, a o deszczu przypominają już jedynie kałuże. Stanowiska easyBus zlokalizowane jest na samym końcu postoju, mijamy po drodze duże autokary firmy Terravision oraz innych lokalnych przewoźników, którzy rozwożą pasażerów nie tylko do Londynu, ale także do innych miejscowości. Okazuje się, że na nasz pojazd to zwykły samochód typu van, a nie klasyczny autobus. Dociera do nas, że może być problem z miejscami, bo w pierwszej kolejności do auta zapraszani są przez kierowcę osoby, które zgłosiły się na przejazd na zarezerwowany kurs. Jesteśmy spóźnieni, więc czekamy na swoją kolej – pan ma już tylko jedno miejsce i decyduje się, że ja będę tym wybrańcem. Z takiego rozwiązania nie jesteśmy zadowoleni, bo zostawienie Wojtka samego na lotnisku STN nie wchodzi w grę! Decydujemy poczekać na kolejny autobus, który będzie odjeżdżał o 14:00. Obok postoju autobusów znajduje się ogrzewana poczekalnia z dużą ilością miejsc do siedzenia, są automaty z napojami i przekąskami, nieopodal jest mały bar serwujący sandwicze i hot-dogi. Dla zabicia czasu spacerujemy wracamy jeszcze na chwilę do terminalu, sprawdzamy, gdzie rano będziemy musieli się odprawić na lot powrotny do Warszawy-Modlin. Jeszcze wizyta Wojtka w bankomacie i wracamy na parking. 

Jesteśmy niemile zaskoczeni, bo kolejka do stanowiska easyBus jest całkiem spora, a kiedy 15 minut wcześniej odchodziliśmy stamtąd, nie było na miejscu żywej duszy. Okazuje się, że kierowca znów ma komplet i nie weźmie nas – wprawdzie były jeszcze miejsca, ale zdecydował się zabrać czteroosobową rodzinę. Rozczarowani nie zamierzamy dłużej czekać, bo robi się późno, tracimy czas, a przecież chcemy dotrzeć do Londynu i spędzić w stolicy brytyjskiego imperium jak najwięcej czasu. Przy autokarach obok kłębi się tłumek oczekujących, decydujemy się zatem na pociąg Stansted Express. Schodzimy do ulokowanej w podziemiach stacji kolejowej i ostro przepłacamy – bilet normalny na przejazd do stacji London Liverpool Street to koszt 22.50 GBP – ok. 120 PLN. Zawsze trzeba liczyć się z takimi niespodziewanymi wydatkami. Mamy szczęście, bo chwilę po tym, jak zajęliśmy miejsca w wagonie, skład rusza w drogę. Pociąg jedzie bardzo szybko, ale jest przy tym niesłychanie cicho, pasażerów dość mało, większość stacji mijamy, w końcu to z założenia „szybkie połączenie”, przed godziną 15 docieramy do City i wreszcie czuć powiew światowej metropolii. 

Wszędzie wokół tłumy podróżnych, mnóstwo pieszych różnych ras i narodowości, widać dużo patrolów policji „bobbies” w charakterystycznych czapkach, z głośników płyną komunikaty o odjeździe poszczególnych pociągów, słychać zapowiedzi spikerów z metra na temat prac i zamknięcia niektórych odcinków londyńskiego „tube”. Są też automaty z biletami na komunikację miejską, dzienny bilet travel card na strefy 1-2 w weekend kosztuje 7 funtów, można płacić kartą oraz gotówką, transakcje przebiegają bez komplikacji i można wsiąść do metra. Oczywiście przed tym trzeba przebić się przez ludzką masę okupującą bramki – taka uwaga – w Londynie bramek nie da się przeskoczyć / obejść jak w Warszawie, a nawet jeśli w jakiś sposób ktoś tego dokona, to wpadnie prosto w ręce kontrolerów / strażników,. Którzy pilnują czujnie każdego wejścia i wyjścia zarazem. Gapowicze nie mają tam lekko ;)

Maszerujemy w kierunku wejścia do Central Line (kolor czerwony linii metra), czekamy moment na peronie i wsiadamy do klaustrofobicznego wagonu. Część składów w Londynie przypomina nieco nasze pociągi piętrowe, u góry są zakrzywione, przez co sufit nie jest płaski, lecz po bokach obniża się i musimy schylać nasze głowy – tak to jest, jak się urosło wysokim. W metrze ścisk, sporo podróżnych z walizkami, dużo cudzoziemców, słychać różne języki, widać różne style ubioru i wpływy wielu kultur – takie Multi-Kulti-Gesellschaft (określenie z niemieckiego) lub melting pot (z angielskiego) jak kto woli. Nam bardzo się to podoba, zachłystujemy się wręcz takim Zachodem jak Polacy wyjeżdżający z ojczyzny w latach głębokiego PRL. Wysiadamy przy Oxford Circus Stadion, razem z tłumem kluczymy podziemnym labiryntem i kiedy wreszcie wychodzimy na powierzchnię stykamy się z prawdziwym wielkomiejskim gwarem. Na Oxford Street jak zawsze widać nieprzebrane potoki ludzkie, na ulicy duży ruch, raz po raz na przystanku zatrzymują się czerwone autobusy double decker, są też obecne tradycyjne czarne taksówki i oczywiście czerwone budki telefoniczne. Wszystko to, co turystom kojarzy się z Anglią mamy na wyciągnięcie ręki. 

Przed rozpoczęciem shoppingu trzeba się posilić, bo od rana nic nie jedliśmy. Wybór nie jest trudny, bo już po kilku metrach zauważamy charakterystyczne logo restauracji McDonald’s. Kolejka oczywiście długa, ale obsługa uwija się bardzo sprawnie. Zrezygnowano z plastikowych tac, a posiłki podaje się gościom w papierowych torebkach (na wynos). Na poziomie 0 miejsc siedzących nie ma, ale na -1 już można znaleźć stolik i oddać się konsumpcji. Wybieram coś, co odkryłem podczas ostatniego pobytu w Londynie – kanapka Deli Spicy Veggie – nie jestem zbytnim entuzjastą mięsa, więc tutaj mogę zastąpić wołowinę kotletem sojowym z warzywami. Do tego frytki (niestety, w tej akurat restauracji nie było specjalnych „kraników”, z których do małych pojemniczków można było nabierać keczup lub sos barbecue) oraz mój ulubion shake bananowy, dostępny jedynie w UK, Holandii oraz Austrii. Jest przepyszny, polecam go gorąco każdemu! W Macu także kolorowo, sporo ludzi z siatkami i torbami z zakupami, ale nie ma potrącania się czy przepychania, ludzie są uprzejmi, uśmiechają się do siebie, niczym w USA. Tego brakuje mi w Polsce. 

Najedzeni fast foodem ruszamy na Oxford Street, na jednym z licznych stoisk z pamiątkami wybieram widokówki dla mojej siostry i jej męża oraz dla germanistki z LO – to już klasyka. Na szczęście mają też znaczki, więc nie będę musiał się o nie później martwić. Idąc korowodem pieszych podziwiamy angielską architekturę, znacznie inną od tej z naszych stron. Pierwsze kroki kierujemy do sklepu Primark – nie na wyrost powiem, że to Mekka wszystkich uwielbiających tanie zakupy. Jakość ubrań jest różna, ale kiedy kupuje się tak tanio, to nawet jeśli będziemy wkrótce wyrzucać dany ciuch, nie powinniśmy zbytnio żałować. Dział męski jest na pierwszym piętrze, trzeba przebić się do schodów ruchomych schowanych nieco w głębi sklepu. Czego tam nie ma? Asortyment mają bardzo szeroki, jednakże ze względu na nieustannie przebijające się tłumy możemy poczuć się przytłoczeni. Część garderoby leży na podłodze, część porozrzucana jest gdzie popadnie, a liczna obsługa w pocie czoła stara się ogarnąć ten bałagan. Kolejka do kasy gigantyczna, ale szybko się przesuwa, klienci wywoływani się do poszczególnych stanowisk przez system komputerowy. Zwraca uwagę fakt, że wszyscy sprzedawcy są kolorowi, jest sporo osób czarnej karnacji, spotkać można także młode kobiety w czarnych abayach, którym religia muzułmańska i względy kulturowe zabraniają odkrywania włosów i części twarzy. W Wielkiej Brytanii mają szansę na podjęcie pracy, w swoich ojczyznach zapewne byłoby to niemożliwe. Po primarkowym szaleństwie czas ochłodzić się nieco na zewnątrz, szybko się ściemnia, po drodze robimy krótką serię fotek z czerwonym autobusem w tle – z pojazdów patrzy na nas agent 007 James Bond – w końcu zaledwie dzień wcześniej światową premierę miał najnowszy film „Skyfall”. Czas odwiedzić brytyjskie sieciówki – River Island oraz TopMan. Wybór ubrań oczywiście szerszy niż w Polsce, w butikach kolorowo, ciekawe aranżacje wystawowe, dudni głośna muzyka, humor z minuty na minutę się poprawia, nie przeszkadza nam nawet padający deszcze, w końcu to Londyn. Praktycznie na każdym rogu spotkamy także hiszpańską Zarę i inne sklepy Inditexu. Mocno rozczarowuje za to szwedzki H&M, ich sklep na Oxford Street jest dość mały, wybór ubrań też pozostawia wiele do życzenia. 

Teraz trzeba nadrobić stracone kalorie, wchodzimy do dużego supermarketu sieci Marks & Spencer, sklep na ul. Marszałkowskiej to maleństwo w porównaniu z tym, co można zobaczyć w Londynie. W podziemiach jest olbrzymia część z jedzeniem, zaopatrujemy się w świeżo wypiekane słodkie pieczywo oraz napoje i grzecznie ustawiamy się w ogonku do kasy. Obsługa bardzo miła, pada standardowe „How are you?”, sprzedawcy życzą miłego wieczoru i są niezwykle uśmiechnięci i pomocni. Nawet, jeśli to tylko chwyt marketingowy, to swoją rolę odgrywają nadzwyczaj dobrze. Czas na kolejny posiłek, teraz obowiązkowa wizyta w Starbucks Coffee. Mam okazję po raz kolejny degustować dyniową kawę Pumpkin Spice Latte, jest wyśmienita, czuć intensywny zapach przypraw korzennych; Wojtek wybiera zaś Strawberry Cream Frappuccino. Siadamy przy oknie i z góry obserwujemy ulicę, która powoli szykuje się do snu. Widać, że na chodnikach jest już znacznie mniej przechodniów, wkrótce zamkną się sklepy. Wypisuję kartki z pozdrowieniami i znów ruszamy w miasto.

Przyszedł czas na „zwiedzanie” – jak wspomniałem, to moja piąta wizyta w Londynie, poza tym nie jestem fanem muzeów i przyjechaliśmy na Wyspy w nieco innym celu – zatem czystego zwiedzania tutaj nie będzie. Ale symbol UK jakim jest Big Ben trzeba zobaczyć. Podjeżdżamy autobusem do Piccaddilly Circus, kolorowe neony zdają się nas atakować, są na fasadzie niemal każdego budynku na placu. Na jego środku dumnie pręży się posąg Erosa, pamiątkowe fotki i na moment odwiedzamy jeszcze salon z souvenirami Cool Brittannia – w środku znajdziemy kabriolet pomalowany na wzór brytyjskiej flagi Union Jack, a na półpiętrze czeka na nas tradycyjna czerwona budka telefoniczna. Wyśmienite warunki do zrobienia zdjęcia. Przeglądamy pamiątki, wybór jest niesamowity, można się zatracić i wydać fortunę – decyduję się skromnie tylko na znaczek „Keep Calm And Carry On”, który robił furorę podczas lipcowej olimpiady w Londynie. Ponownie wsiadamy w czerwony autobus i mkniemy ku nabrzeżu Tamizy. Wysiadamy przy London Eye, ta nowoczesna konstrukcja na kształt „diabelskiego młyna” jeszcze się kręci i oferuje żądnym wrażeń turystom wspaniałe widoki na panoramę nocnego Londynu. W górze widać startujące z lotniska London City samoloty, a my przechodzimy przez most i podziwiamy zegar Big Ben oraz brytyjski parlament. Budynek jest monumentalny, swoim rozmiarem robi spore wrażenie, chociaż i tak nic nie pobije gmachu rumuńskiego parlamentu, który widziałem w Bukareszcie tydzień wcześniej.

Ale, ale, na nas już czas, wybiła godzina 21, pora zbierać się na Soho i poimprezować. Po drodze jeszcze krótka wizyta w McDonald’s, zmieniamy nieco garderobę, przepakowujemy nasze rzeczy i ruszamy śmiało przed siebie. Przed klubami stoją „naganiacze”, którzy zapraszają gości do środka. Zbliża się Halloween, więc na ulicach można spotkać dużo oryginalnie przebranych ludzi. Jeśli będziecie chodzić pieszo po Londynie, to radzę uważać na ruch lewostronny – do tego naprawdę niesamowicie trudno jest się przyzwyczaić. Dobrze, że na jezdni są często wypisane instrukcje typu „Look left”, „Look right” czy też „Look both ways”. To bardzo pomaga niezorientowanym. I jeszcze jedno – dla osób pozostających w UK na dłużej niezbędna jest „przejściówka” do kontaktu – w UK i Irlandii inaczej zbudowane są gniazdka elektryczne i w przeciwnym wypadku nie skorzystamy z nich. 

Po kilku minutach spaceru w rozkrzyczanym tłumie wśród indyjskich rikszarzy oferujących transport zmęczonym klubowiczom docieramy na miejsce – G-A-Y Bar już jest wypełniony po brzegi, ale by wejść do środka trzeba jeszcze przejść kontrolę bezpieczeństwa – pracownik ochrony „obmacuje” gości i sprawdza zawartość ich torebek. Wchodzimy do środka, z głośników i telebimów śpiewa do nas Rihanna. Lokal ten jak nazwa sugeruje bardziej działa jako bar/pub niż jako klub, więc radzę nie spodziewać się tam tańczących na parkiecie, raczej to miejsce na before party, gdzie można przy drinku porozmawiać ze znajomymi i pokołysać się do dźwięków muzyki pop. Parę minut po północy przenosimy się kilka ulic dalej do Late, w kolejce do wejścia staliśmy ponad 30 minut! Z G-A-Y Bar zabrałem różowe flyery, które upoważniają nas do darmowego wejścia do klubu. Kolejna kontrola bezpieczeństwa, szatnia i wreszcie można pohasać na parkiecie. Tutaj także nie uświadczymy profesjonalnego DJ’a, a muzyka jest prezentowana w formie teledysków , które wyświetlane są na licznych ekranach plazmowych. Ludzi jest naprawdę sporo, ale ich aparycja nieco odbiega od tego, co widzieliśmy w ciągu dnia na Oxford Street, nie spotkamy tutaj wymuskanych i wystylizowanych ludzi, atmosfera raczej luźna, co w porównaniu z berlińskim Felixem czy starą warszawską Utopią jest aż dziwne i nienaturalne. Tak, najwidoczniej lubię bawić się w zblazowanym towarzystwie, stanie na parkiecie i sączenie cedrowego piwa to nie w moim stylu. Ciii, ale nie będę już więcej narzekać, w końcu to spore urozmaicenie i oderwanie się od szarej polskiej rzeczywistości. Miło było pobawić się do „Call My Name” Cheryl Cole, „Wannabe” Spice Girls czy „Everybody” Backstreet Boys. Przypomniał mi się także ulubieniec nastolatek z pierwszej edycji brytyjskiego talent show „Pop Idol” Gareth Gates i jego utwór „Spirit In The Sky” – ach, kiedy to było, chyba jeszcze czasy LO. Ta noc jest o godzinę dłuższa ze względu na zmianę czasu, możemy więc pobawić się nieco dłużej. Z zegarkiem w ręku na około 1,5 h przed odjazdem naszego easyBusa z okolic Baker Street opuszczamy lokal i kierujemy się do Oxford Street. Ulica jest niesłychanie długa, korzystamy po raz kolejny z czerwonego autobusu, nasze bilety są ważne do 04:30, a o tej porze będziemy już na lotnisku Stansted. Po kilku minutach jazdy wysiadamy w okolicach Marble Arch i spacerkiem przez nocny Londyn docieramy na przystanek busa. Pomarańczowy van już stoi, kierowca sprawdza bilety i wpuszcza nas do pojazdu, tym razem nie ma wielu chętnych, oprócz nas busem jadą jeszcze 4 osoby. W autobusie jest bardzo zimno i to nie zmieniło się przez całą drogę, podróż trwała około 70 minut. Kiedy wysiadamy przed terminalem czujemy przeraźliwe zimno i szybko wbiegamy na górę do terminala w poszukiwaniu automatów z gorącymi napojami. Większość kawiarni jest jeszcze zamknięta, bo i pora jest drakońska – 04:20. Z opresji ratuje nas market SPAR, w którym za 1,49 funta można skorzystać z samoobsługowego ekspresu i przygotować sobie kawę, herbatę czy czekoladę. Szukamy wolnego miejsca, co graniczy z cudem, bo mimo bardzo wczesnej pory dużo ludzi jest już w hali lotniska, sporo z nich nocowało i jeszcze śpi, przed odprawą bagażową Ryanair ogromne kolejki. Nic dziwnego, skoro to ich główna baza w UK i większość lotów wyrusza w okolicach 6 rano w swój pierwszy rejs. Znajdujemy wolne miejsca przy stanowiskach z komputerami, gdzie za opłatą chętni mogą skorzystać z Internetu czy wydrukować karty pokładowe i spożywamy smaczne angielskie śniadanko. Wprawdzie w warunkach lotniskowych o jajecznicy na bekonie, fasolce, tostach i herbacie z mlekiem możemy jedynie pomarzyć, ale planując nasz ekspresowy wyjazd w trybie „low cost” oczywiście liczyliśmy się z tego typu niedogodnościami.

Nadchodzi czas kontroli bezpieczeństwa, otwartych jest sporo stanowisk, kolejka szybko przesuwa się naprzód, nie mamy ze sobą żadnych podejrzanych substancji i sprawnie przechodzimy do hali odlotów. Mijamy kilka sklepów wolnocłowych i zajmujemy miejsce w oczekiwaniu na wyświetlenie numer gate’u, z którego odbędzie się nasz odlot na lotnisko w Modlinie o godz. 06:40. Przez halę przewijają się kolejni podróżni, wkrótce podążamy ich śladem do wyjścia numer 32. Okazuje się, że jest ono dalej niż nam się wydawało i aby tam dotrzeć trzeba skorzystać ze specjalnego pociągu. Tutaj spotykamy także wielu Polaków odlatujących do ojczyzny. Mimo wczesnej pory samolot ma rewelacyjne obłożenie, ku naszemu przerażeniu jest także sporo rodzin z małymi dziećmi, a to chyba najgorsze, co może Cię spotkać na pokładzie. Przyznam szczerze, że płaczące, krzyczące i biegające po pokładzie dzieci to istna katorga, gorszy może być chyba jedynie otyły pasażer siedzący na sąsiednim siedzeniu. Oczywiście przed bramką do wyjścia już uformowała się stosowna kolejka, ale boarding zaczyna się kilka minut później i o dziwo idziemy praktycznie bezpośrednio do samolotu, który stoi zaparkowany na płycie tuż za wyjściem z terminala. Przy wejściu załoga prosi o okazanie karty pokładowej i można zająć miejsca, tym razem siadamy w tylnej części samolotu po lewej stronie. Kabina powoli się wypełnia, kilka słów od personelu pokładowego, tradycyjny instruktaż bezpieczeństwa i błyskawicznie wzbijamy się w niebo. Słońce właśnie wstaje, niebo jest różowe, pięknie widać zieloną Anglię z góry. Pogoda dopisuje, nie ma żadnych turbulencji, a cabin crew chwilę po starcie rozpoczyna swój serwis sprzedażowy. Na szczęście panowie z CC nie są zbyt nachalni i nie krzyczą do mikrofonu tak jak ich koleżanki na locie do Londynu, widać jeszcze się nie rozbudzili. Po około 2 godzinach lotu przyziemiamy lekko w Modlinie, a dokoła nas zima w pełni. Warsaw welcome to!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz