Ciao Napoli, Salut Bucuresti! / 18.10.2012 - 22.10.2012




Wreszcie nadszedł dzień rozpoczęcia kolejnej wyczekiwanej wycieczki. We wrześniu nie miałem okazji przecierać nowych szlaków, więc z tym większym utęsknieniem odliczałem dni do kolejnej wyprawy. Tym razem trasa przedstawia się następująco:

Warszawa – Berlin Schönefeld (przejazd autokarem Polski Bus)
Berlin Schönefeld – Neapol (przelot linią easyJet)
Neapol – Bukareszt Otopeni (przelot linią Blue Air)
Bukareszt Otopeni – Berlin Tegel (przelot linią Lufthansa)
Berlin Hauptbahnhof – Warszawa (przejazd pociągiem EC BWE)


Cała wycieczka rozpoczęła się w czwartkowy wieczór o godzinie 23:00 na pętli autobusowej Metro Wilanowska, skąd odjeżdża obecnie znaczna część autokarów Polskiego Busa. (Ważne info dla pasażerów: Od 3. października autokary w kierunku Gdańska odjeżdżają z peronu na stacji metra Młociny, by ominąć korki tworzące się w centrum Warszawy.) Planowanie wycieczki na tej trasie zacząłem jednak znacznie wcześniej, bo jeszcze w styczniu tego roku. Trasa nieco nietypowa, Włochy i Rumunia są bowiem kulturowo zupełnie innymi krajami, ale te właśnie destynacje od dawna chodziły mi po głowie, a skoro udało mi się wypracować odpowiedni i atrakcyjny cenowo plan przemieszczania się między poszczególnymi miastami, to pomyślałem, że warto zrealizować ten pomysł. 

Neapol pamiętam jeszcze z planszy gry Eurobusiness, na której oprócz Rzymu i Mediolanu widniała też nazwa tego południowowłoskiego miasta. O Bukareszcie słyszałem zaś co nieco od rodziców, którzy w zamierzchłych czasach PRL wybrali się pociągiem na wczasy do Bułgarii i mieli okazję przejeżdżać przez miasto. Pociąg zatrzymywał się na dworcu w środku nocy a na peronie tłoczyły się istne hordy Rumunów i Cyganów handlujący „mydłem i powidłem”. Z domu rodzinnego pamiętam drewnianą skrzynkę na zdjęcia z napisem Bucureşti. Oczywiście z biegiem czasu dowiedziałem się, że Neapol to ojczyste miasto pizzy rządzona przez mafię zwaną „camorra”, zaś na Bukareszcie ciąży piętno komunistycznego reżimu Nicolae Ceausescu i związanej z tym monumentalnej architektury. Postanowiłem zatem zweryfikować posiadaną wiedzę i ruszyłem w drogę.

Mocno zaskoczyła mnie frekwencja w autokarze Polskiego Busa przy stacji metra Wilanowska. Już na pierwszym odcinku w autobusie był niemal komplet pasażerów, w Łodzi o wolnym miejscu obok można było tylko pomarzyć. Sporą część podróżnych stanowili cudzoziemcy z Erasmusa, którzy wybierali się na wypad do niemieckiej stolicy. Za szybami noc, szybko udało mi się zasnąć i przebudzałem się praktycznie jedynie na postojach w Łodzi, Poznaniu i przed polsko-niemiecką granicą. Na szczęście wbrew temu, co przeczytałem dzień wcześniej na forum internetowym, kierowca nie zatrzymywał się w osławionej gminie Torzym i ominęło mnie spotkanie z kelnerką Shazzą oraz przymusowy godzinny postój. Co za ulga! ;) Na lotnisko Berlin-Schönefeld docieram około 8 rano, kilka minut na poranną toaletę i idę ustawić się w kolejce do odprawy na mój lot do Neapolu. W pomarańczowym terminalu lotniska ruch jak w ulu, do kontroli bezpieczeństwa wije się kilkudziesięciometrowa kolejka, z głośników płyną komunikaty, by podróżni korzystali także ze stanowisk w głównej części terminala. Na szczęście kolejka do nadania bagażu jest wręcz minimalna i błyskawicznie zostawiam tam moją walizkę. Tak, kolejny raz nie spakowałem się w bagaż podręczny i przepłacam, tak to już ze mną jest. Inna sprawa jest taka, że wciąż nie dorobiłem się walizki kabinówki – może z okazji urodzin sprezentuję sobie coś takiego? Byłoby to z pewnością bardzo przydatne.
Teraz kolej na kontrolę bezpieczeństwa, kolejka już nieco się rozładowała, pasażerowie bardzo sprawnie są sprawdzani przez pracowników lotniskowej ochrony. Skrupulatne Niemki nakazują wielu osobom włożyć bagaż do sizera i przypominają, że na pokład samolotów easyJet można wziąć tylko jedną sztukę bagażu podręcznego. Jak ja nie lubię oglądać tego pakowania damskich torebek do walizek, zawsze ten sam scenariusz, niezależnie od lotniska. Ja rozumiem, że miejsce w luku nad siedzeniami jest ograniczone, ale to naprawdę wiele nie zmieni, jeśli dziewczyna na moment kontroli schowa tę torebkę do kabinówki, a zaoszczędzimy stresu wielu pasażerkom ;)

Na zewnątrz jest piękna pogoda, berlińskie lotnisko jest mocno pobudzone, widać, że konieczna była budowa nowego portu lotniczego BER. Szkoda, że jego oficjalne otwarcie wciąż jest opóźniane i nikt nie wie, kiedy będzie można cieszyć się z oddania do użytku nowego terminala. Teraz pora na smaczne śniadanko w Cafe Marché, dookoła słyszę dużo Polaków, o dziwo na moim locie nie dostrzegłem nikogo, jest za to pod dostatkiem Włochów i mała garstka Niemców. Boarding odbywa się bardzo sprawnie, w okolicy nie ma małych dzieci, wszystko przebiega bez zakłóceń i po dość długim kołowaniu mogę podziwiać po raz kolejny niebo nad Berlinem. Sam lot trwał około 2 godzin, zatopiłem się w lekturze francuskich słówek, do rzeczywistości przywołał mnie dopiero komunikat kapitana, że właśnie przelatujemy nad chorwackim wybrzeżem. Wyjrzałem za okno i moim oczom ukazał się bajkowy wręcz krajobraz. Planuję, że w roku 2013 to będzie mój kolejny cel, na Bałkanach dotąd nie byłem. Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy już na terenie Włoch, pilot rozpoczyna zniżanie do lądowania na lotnisku Napoli Capodichino, z okien Airbusa 319 podziwiam Wezuwiusza i w samo południe mogę wreszcie powiedzieć „Ciao, Napoli!”. Na zewnątrz piękna pogoda, jest około 25 stopni Celsjusza, podczas gdy tego dnia w Warszawie jest zaledwie kilka stopni powyżej zera i deszczowa aura. Pożegnalny uśmiech i „arrivederci” dla sympatycznej cabin crew, kilka stopni po schodkach i wsiadam do autobusu, który zawozi pasażerów do terminalu. Jesteśmy we Włoszech i na bagaże trzeba będzie sporo poczekać, za to zachwycam się bardzo interesującą taśmą, na której podawane są bagaże dla podróżnych. Otóż jest ona kolorowa i przypomina ruletkę w kasynie – czyżby subtelne nawiązanie do neapolitańskie camorry? 


Wreszcie odbieram walizkę, moja wypada jako druga w kolejności, nie muszę zatem wstrzymywać oddechu, bo po przygodach na Ibizie to dla mnie najbardziej ekscytujący i stresujący punkt programu. Po wyjściu z hali przylotów szybkim krokiem docieram na przystanek autobusowy zlokalizowany praktycznie tuż przed wejściem na lotnisko. Pasażerów jest sporo, więc do odjeżdżającego właśnie AliBusa nie zdążę się już zabrać i czekam na kolejny kurs do Stazione Centrale – tak nazywają się chyba wszystkie większe stacje we Włoszech. Bilet w cenie 4 euro można kupić u specjalnego lotniskowego biletera, który wpuszcza podróżnych do autobusu. W środku jest ciasno, ale udaje mi się zająć miejsce siedzące i wkrótce ruszamy do centrum Neapolu. Autobus powoli przemierza ulice, urzeka mnie włoska architektura, kolorowe, w przeważającej większości pomarańczowe domki, charakterystyczne okna z żaluzjami, balkony oraz zwisające z nich pranie. Niewątpliwie ma to swój urok. Mógłbym godzinami wpatrywać się w tego typu obrazki. Praktycznie na każdym rogu znajduje się małe bistro, można zjeść pizzę i inne smakołyki, napić się prawdziwej kawy i delektować croissantem. Uwaga – jeśli chcemy usiąść przy stoliku na zewnątrz, to trzeba przygotować się na większy wydatek, bo cena zmienia się w zależności od miejsca konsumpcji. Najtaniej jest przy barowej ladzie, tak też espresso co rano piją Włosi, jest dość głośno, w powietrzu czuć aromat świeżo zmielonej kawy i słychać stukanie filiżanek – polecam gorąco, to naprawdę niepowtarzalny klimat!
Mój hotel znajduje się ok.10 minut drogi od Piazza Garibaldi, centralnego placu w Neapolu. W mieście jest niesamowicie głośno, Włosi są znani z tego, że to „krzykacze”, mają specyficzny akcent i wydaje się, że cały czas są bardzo przejęci i czymś podekscytowani. Oprócz przechodniów na ulicach można spotkać mnóstwo Murzynów, którzy handlują wszelkiego rodzaju podróbkami – zaczynam się domyślać, dlaczego tak dużo Włochów może pochwalić się torebkami od Louis Vuitton, koszulkami Lacoste czy paskami D&G. Towar na pierwszy rzut oka wygląda całkiem nieźle, więcej na ten temat nie powiem, bo nie przyglądałem się bardziej dokładnie towarom w obawie przed natrętnymi namowami do zakupu, a tych nie miałem w planach. Pozytywnie zaskoczył mnie fakt, że owi sprzedawcy z Afryki nie są nachalni, nie narzucają się przechodniom, a jedynie stoją na chodnikach ze swoimi kramami od rana do nocy. Przechadzając się po Neapolu wypatrzyłem, że dla zaprzyjaźnionych ulicznych sprzedawców, ale już raczej tych rodem z Włoch – np. gazeciarzy czy pań z kwiatami, którzy mają swoje stragany nieopodal kawiarni, kelnerzy na tackach przynoszą kawę czy przekąski – coś a la dostawa na zamówienie. Odrębną kwestią jest ruch uliczny – myślę, że to niezły trening przed wypadem do Indii. Wprawdzie obecna jest sygnalizacja świetlna, jednak nie znaczy to, że kierowcy, a zwłaszcza użytkownicy tak lubianych w Italii skuterów, dostosowują się do przepisów ruchu drogowego. Na ulicach panuje chyba o każdej porze oprócz poranka ruch jak w ulu, korki są dość spore i przeprawa przez miasto przyprawia o ból głowy, zwłaszcza jeśli towarzyszy jej trąbienie klaksonów i wyzwiska kierowców. Pieszy w starciu z właścicielem pojazdu nie ma żadnych szans, trzeba uważać nawet na wyznaczonych przejściach, bo nagle tuż przed nogami może minąć nas skuter. Zapamiętałem szczególnie jedno bardzo nietypowo usytuowane skrzyżowanie z ulicami biegnącymi pod skos. Nawet jeśli pieszy miał zielone światło, to w tym samym czasie skręcać mogli także kierowcy z dwóch stron pod kątem ostrym – przejście przez tą ulicę było nie lada wyzwaniem, w drodze powrotnej zmieniłem nieco trasę, by je ominąć, bo nie chciałem zostać rozjechanym przez impulsywnych kierowców z południa Włoch. Samo miasto przypadło mi do gustu, jak już wspomniałem urzeka zabudowa i nawet wypadające z koszty ulicznych śmieci można jakoś mieszkańcom tego urokliwego miejsca wybaczyć. W poprzednich latach Neapol miał spore problemy z wywozem śmieci, teraz sytuacja się już znacznie poprawiła. Wieczorem skierowałem moje kroki do neapolitańskiego portu, okazało się, że czeka mnie całkiem długi spacer, ponieważ nie korzystałem z komunikacji. Port jest duży, z parkingu można podziwiać luksusowe promy i statki wycieczkowe, które zawinęły do Neapolu. Dużo statków płynie na Sycylię i inne wyspy w basenie Morze Śródziemnego, są także kursy do Tunezji. Nie należy się zatem dziwić, że w tej okolicy jest tak dużo imigrantów z Afryki, to jedno z najbliższych im geograficznie miast. Niestety, ze spaceru wzdłuż Zatoki Neapolitańskiej tego wieczora nic nie wychodzi, gdyż cały port i jego otoczenie są otoczone wysokim płotem i siatką, nie sposób przedostać się dalej. W drodze powrotnej nabywam tradycyjnie pocztówki, znaczki i robię większe zakupy w supermarkecie – takie tradycyjne włoskie specjały jak makarony, pomidory w sosie itp. 

Kolejny dzień wita mnie pięknym słońcem, które pojawiło się na hotelowym dziedzińcu. Aż chce się wyjść na miasto i poczuć ten niepodrabialny klimat. Przechadzam się główną arterią Neapolu i widzę, jak miasto budzi się do życia. W Cafe Vogue zamawiam uno cappuccio i brioche, na białej piance na powierzchni kawy barista czekoladą w płynie rysuje uśmiechniętą buźkę – i jak tu nie lubić Włochów? Ruszam spokojnym spacerkiem ku nabrzeżu, po drodze mijam wiele Włoszek niosących duże torby z zakupami. Tym razem moja trasa wiedzie przez najstarszą część miasta, podziwiam z zewnątrz liczne kościółki i placyki. W końcu docieram do zamku królewskiego, wygląda bardziej jak warowna twierdza, przed główną bramą sesję fotograficzną robią sobie nowożeńcy, tuż obok na parkingu zbierają się goście. Idąc kilka metrów dalej przechodzę przez piękny zielony park z bujną roślinnością i podziwiam błękit morza oraz nieba i Wezuwiusza na horyzoncie. Góra złowieszczo góruje nad miastem i przypomina o spustoszeniu w Pompejach setki lat temu. Na wizytę w tamtejszym parku archeologicznym nie mam czasu, kieruję się dalej do małego portu, gdzie cumują motorówki, mniejsze jachty i kutry rybackie wypływające na wody Zatoki Neapolitańskiej. Tak, Goethe miał rację w swoim cytacie „Zobaczyć Neapol i umrzeć”, piękno okolicy urzeka – jednak nie czas na umieranie, pora iść dalej. Przechadzam się nadmorską promenadą, po przejściu dłuższego odcinak roztacza się przede mną niesamowity krajobraz na miasto i jego okolice. Słońce góruje na niebie, jest upalne lato, mogę się ogrzać i na moment zapomnieć o tym, że już wkrótce powrót do zimnej Europy. Po spacerze jeszcze tylko posiłek, tym razem wizyta w restauracji McDonald’s. Niestety, akurat skończyły się shaki o smaku cappuccino, delektuję się za to podwójnym cheeseburgerem i powoli wracam w stronę hotelu. Po drodze zahaczam jeszcze o gmach galerii i opery, ta pierwsza przypomina mi do złudzenia Mediolan. Odbieram z hotelu moją walizkę i idę na przystanek AliBusa w pobliżu dworca kolejowego. Wcześniej w kiosku tabacchi kupiłem bilet na przejazd, nie muszę stać w kolejce, by kupić go u kierowcy.

Około 30 minut później jestem już w terminalu lotniska Capodichino, do otwarcia odprawy jeszcze trochę czasu, największa kolejka jest przy stanowisku linii Austrian do Wiednia, sporo turystów wraca ze zorganizowanej wycieczki, kolejka zakręca kilka razy. W hali spostrzegam młodą dziewczyną z bardzo ciekawym t-shirtem. Jest biały, a na nim widniej czarny nadrukowany telewizorek z logo Chanel i napis u góry „We’re watching Cocco Channel” – świetna zabawa modą. Dokładnie tak on wygląda. Na monitorach pojawia się informacja, przy którym stanowisku będzie odbywać się odprawa biletowo-bagażowa tanich rumuńskich linii BlueAir. Zasada jest taka – im wcześniej, tym lepiej. Za mój bilet ze wszystkim opłatami zapłaciłem około 100 zł, a kupowałem go w styczniu. Okazuje się, że będzie sporo pasażerów, wśród nich typowe Cyganichy z bazaru, ale też i włoscy fashioniści oraz rumuńska klasa średnia. Mój polski paszport zdaje się wyróżniać na tle rumuńskich i włoskich dowodów osobistych, budzi też niemałą konsternację na celniczce już w Bukareszcie. Rumunia jest już w Unii Europejskiej, jednak nie znajduje się jeszcze w strefie Schengen, dlatego też przed wylotem i po nim konieczne są kontrole dokumentów. Lotnisko w Neapolu robi na mnie bardzo dobre wrażenie, chociaż właściwie każdy nieco większy port lotniczy na świecie wygląda podobnie. Boarding rozpoczyna się o czasie, wsiadamy do autobusu przy gate 13 i kilka chwil później jesteśmy już na schodkach prowadzących na pokład B-737. Załoga wita większość pasażerów po rumuńska, ale do mnie po obejrzeniu paszportu stewardessa mówi „Hello” ;) Przy odprawie dostałem miejsce 13D – no nieźle, myślę sobie – zazwyczaj linie lotnicze rezygnują z tego pechowego rzędu, ale nie tutaj. Akurat trafia mi się miejsce przy przejściu ewakuacyjnym, to mój drugi raz, kiedy mam okazję zajmować taką pozycję. Nie jest to zbyt komfortowe, ale mam więcej miejsca na nogi a dodatkowo siedzę przy przejściu, więc podziwiam pracę załogi z bliska. Dla pasażerów w rzędach ewakuacyjnych jest przewidziany specjalny briefing, poza mną wszyscy znają rumuński, więc pozostaje mi zadowolić się tą wersją językową. Na szczęście wszelkie informacje znajdują się także w języku angielskim na specjalnych instrukcjach w kieszeniach foteli. Samolot szybko się zapełnia, ale są pojedyncze wolne miejsca, startujemy, kiedy słońce zaczyna zachodzić, kierujemy się nad Morze Śródziemne, by potem zawrócić. Lot jest bardzo łagodny, zero jakichkolwiek turbulencji, ale też brak jakichkolwiek informacji z kokpitu. Szkoda, bo zawsze miło usłyszeć jest głos kapitana czy pierwszego oficera. Samolot mocno zdezelowany, wcześniej używała go tania włoska linia AirOne. Lądujemy o godzinie 21 czasu lokalnego na lotnisku im Henri Coanda w Bukareszcie, po wylądowaniu trzeba przestawić wskazówki zegarka, bo to inna strefa czasowa. 

Kontrola paszportowa jest błyskawiczna, szybko odbieram także mój bagaż rejestrowany. Do odjazdu autobusu do centrum mam jeszcze pół godziny, w terminalu dostrzegam supermarket Billa i tam postanawiam zrobić małe zakupy spożywcze na kolację. Ceny niemal takie same w jak w Polsce, ale asortyment się trochę różni od naszego. Mają o dziwo świeżo wypiekane pieczywo, jest chyba prosto z pieca mimo wieczornej pory. Wychodzę przed terminal, akurat odjeżdża autobus do Gare du Nord, w kasie nabywam specjalną kartę z chipem, która gwarantuje mi przejazd na 2 kursy. Aby ją aktywować, trzeba po wejściu do pojazdu odpowiednio przyłożyć ją do czytnika, ponieważ moja karta złowrogo zapiszczała i zaświeciła się czerwona lampka, z pomocą od razu rzucili się pani w średnim wieku i młody chłopak, byłem pozytywnie zaskoczony taką reakcją. Podziękowałem za pomoc, ponowne przyłożenie karty bliżej aparatu pomogło i bezpiecznie mogłem dojechać do centrum. Po drodze mijaliśmy nieczynne lotniska BBU Baneasa, na którym to kiedyś lądowały samoloty WizzAir i BlueAir, ale od dłuższego czasu port jest zamknięty ze względów operacyjnych. Jest późno, kiedy wysiadam na centralnym placu miasta Piata Unirii. Nawet nie zdążyłem wyjąć mapy, a już w autobusie oferuje mi pomoc współpasażerka i objaśnia, jak mam trafić pod podany adres. Dzięki niej nie muszę błądzić i od razu jestem na dobrej drodze do hotelu. W centrum bardzo dużo młodych ludzi – kolejny szok – wszyscy są bardzo odpicowani, tak jak lubię! ;) Po Rumunii tego bym się nie spodziewał, a tu taki numer. Przy placu znajduje się duża galeria handlowa, logo sklepu Bershka rozświetla całą okolicę. 15 minut później jestem już w hotelu, okolica może nie jest zbyt piękna, ale samo hotel na pewno jest wart swojej ceny. Pokój świetnie wyposażony i nowocześnie urządzony, po wieczornej toalecie zapadam w sen, by rano wstać skoro świt na śniadanie i zobaczyć, ile się da przed odlotem Lufthansą do Berlina. 

Rano za oknem dość szaro, ale najważniejsze jest to, że nie pada. Po pożywnym śniadanku przy rumuńskiej telewizji śniadaniowej (ten język to dla mnie miks francuskiego z rosyjskim) wybywam na miasto – cel numer jeden to słynny na całą Europę parlament, którego budowę zlecił rumuński dyktator Nicolae Ceausescu. Gmach widać już z daleka, przed nim znajdują się olbrzymie fontanny, a do „domu ludu” prowadzi aleja wysadzana drzewami. Akurat w tym dniu odbywa się tam bieg dla mieszkańców miasta, coś w stylu „Run Warsaw”, na placu przed parlamentem zbierają się pierwsi uczestnicy. Wracam do Piata Unirii, w McDonald’s zamawiam tosta z salami (u nas niedostępny w menu śniadaniowym) i cappuccino. Ceny wręcz identyczne jak w Polsce. Pod placem znajduje się stacja metra, na której krzyżuję się dwie linie podziemnej kolejki. Nabywam całodzienny bilet za 6 RON i wchodzę do podziemia. Stacje głębokie, jest dość szeroko, sporo miejsca a schody ruchome pędzą w dół ze sporą prędkością. Nic chyba jednak nie pobije tych w Pradze i Moskwie! Wysiadam na stacji o miłej dla ucha nazwie Aviatoril i pieszo udaję się trotuarem ku Łukowi Triumfalnemu. Jest nieco uboższy od paryskiego oryginału, ale może się podobać. Żałuję, że jest nieco poza miastem, bo taka perełka architektury przydałby się w centrum, które delikatnie mówiąc jest szare i bez wyrazu. Nie mogę powiedzieć, że jest brudne, ale po prostu brzydkie. To, co miałem w planach zobaczyć, zaliczyłem, z czystym sumieniem wracam do hotelu po bagaż i odjeżdżam na lotnisko autobusem 838. Akurat rozpoczyna się odprawa na mój lot, kolejka jest mała i dostaję wydrukowaną kartę pokładową. Przy okazji pani z obsługi naziemnej komplementuje moje niebieskie soczewki. 

To mój pierwszy w życiu lot Lufthansą, jako germanofil już od dłuższego czasu nie mogłem się doczekać tej chwili. Lotnisko w porównaniu z miastem jest śliczne, udało mi się też znaleźć wreszcie kiosk z pamiątkami i znaczkami oraz skrzynkę pocztową, ponieważ na mieście tego rodzaju usług nie miałem okazji uświadczyć. Skrobnąłem jeszcze kilka słów do mojej germanistki, w automacie nabyłem kawkę i pyszny rumowy batonik o nazwie RON i udałem się do mojej bramki. Boarding o czasie, wejście przez rękaw, pasażerów mało, więc nie było problemu z zajmowaniem miejsc. Przed startem pilot informuje o pięknej pogodzie w Berlinie, szybko odrywamy się od ziemi i wkrótce rozpoczyna się serwis pokładowy – do wyboru kanapka z szynką lub serem oraz napoje. W specjalnym pudełeczku, na którym narysowano berlińskie zabytki, znajdują się też winogrona, serek, batoniki i miętowe cukierki do ssania. Mam to szczęście, że siedziałem w 4. rzędzie tuż za firanką, więc posiłek dostaję praktycznie jako pierwszy, w business class było pusto. W trakcie lotu kapitan informuje, że przelatujemy właśnie nad Krakowem – byłem nieco zdziwiony, że lecimy nad polskim terytorium. Punktualnie przed 17 lądujemy na lotnisku Berlin – Tegel. Kolejny raz kontrola paszportowa i trzeba trochę poczekać, aż na taśmociągu pojawią się bagaże z tego lotu. Tym razem celnicy nie trzepali mojej walizki, co z ulga! ;) Szybko autobusem TXL docieram do Beusselstrasse, tam przesiadka na S-Bahn do Landsbergerallee i już jestem w hostelu Generator. Lokalizacja w tej części Berlina jest nieprzypadkowa – noc to bowiem dla mnie gorąca impreza GMF w klubie Weekend na Alexanderplatz, a to całkiem niedaleko. 
Jeżeli tylko spędzam w Berlinie noc z niedzieli na poniedziałek, to wizyta w tym lokalu jest obowiązkowa - dwa piętra w wieżowcu ze znakomitą panoramą na miasto, świetna muzyka (na jednym poziomie pop, na drugim electro), dobrze ubrani ludzie - czego chcieć więcej? Zawsze wychodzę stamtąd, kiedy świta ;) Tym razem wieczór mijał pod hasłem After Party w związku z występem słynnej australijskiej aktorki Pam Ann, która podróżując po świecie wciela się w rolę stewardessy i opowiada o swoich przygodach na pokładzie. 25 i 26 listopada Pam Ann zawita także do Warszawy. I tym oto imprezowym akcentem zamykam niniejszą relację z podróży. Gute Nacht!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz