Lato Muminków / 09.08.2014 - 12.08.2014


Nadszedł kolejny weekend i czas na następna wycieczkę - tym razem nieco dłuższą, bo trwającą „aż” 4 dni. Idea wycieczki narodziła się dokładnie rok temu w sierpniu 2013, kiedy w piękny niedzielny poranek w Starbucks Coffee na wrocławskim Rynku przy aromatycznej kawie przeczytałem post na stronie Fly4Free o nowej porcji tanich biletów na złożonej trasie Warszawa-Helsinki i Tallinn-Warszawa. Cena była bardzo przystępna, oscylowała w granicach 130 zł w dwie strony, więc bez wahania zarezerwowałem bilety na stronie internetowej PLL LOT. Rok szybko minął, o niesławnych wrocławskich czasach udało mi się juz zapomnieć i mogłem rozpocząć moja podroż. Co ciekawe, LOT zdecydował się zrezygnować z operowania połączenia do stolicy Finlandii i zostałem a darmo przebukowany na połączenie z przesiadka we Frankfurcie, co jak najbardziej mi odpowiadało, gdyż po raz kolejny miałem okazje przesiąść się na tym jednym z największych w Europie portów lotniczych i polecieć niemiecką linią Lufthansa.Podróż zaczynam bladym świtem na Lotnisku Chopina w Warszawie, o godzinie 04:40 stanowiska odprawy biletowo-bagażowej PLL LOT obsługuje tylko trzech pracowników handlingowych. Tradycyjnie pracownicy lotniska nakazują skorzystanie z automatów do odprawy, które drukują cienkie czarno-białe karty pokładowe. Jako zagorzały fan oryginalnych kart pokładowych wydrukowanych w kolorze na specjalnym papierze ustawiam się do stanowiska, gdzie kolejka jest dłuższa, ale pan drukuje mi to, co trzeba – tym razem dostaję dwa boarding passy, ponieważ mam przed sobą dwa odcinki lotu – pierwszy WAW-FRA operowany PLL LOT, drugi FRA-HEL wykonywany przez niemiecką Lufthansę.
Czas na lotnisku szybko mija; pod bramką 41, z której wchodzimy do LOTowskiego Embraera (jak głosi kolorowy napis na maszynie jest to 600. egzemplarz), nie widać tłumów, samolot jest dość pusty, zajęte są właściwie tylko pierwsze rzędy maszyny w klasie ekonomicznej. Tradycyjnie zajmuję miejsce przy oknie po prawej stronie, w oczekiwaniu na start samolotu stewardessy wykonują instruktaż bezpieczeństwa. Kapitan Jerzy Grycner dostaje zgodę na start, kołujemy po pasie i chwilę później wzbijamy się w chmury. Tego sobotniego poranka o 06:30 podstawa chmur jest bardzo nisko, momentalnie wpadamy w białe kłęby, więc tym razem nie mam możliwości napatrzenia się na ulubioną Warszawę z lotu ptaka. Za to po przebiciu się przez pierwsze warstwy chmur widzę szczyty najwyższych stołecznych budynków, które wystają spod mlecznej waty, nigdy wcześniej nie udało mi się uchwycić takiego widoku, więc jestem wpatrzony w okno. Niebawem skręcamy, osiągamy wysokość przelotowa i rozpoczyna się serwis pokładowy, czyli szklaneczka wody mineralnej oraz wafelek Prince Polo. Jest wczesna pora, a ja nie zdążyłem zjeść porządnego śniadania, więc decyduję się na skorzystanie z usług Sky Bar. Zamawiam ciemną kanapkę z rzodkiewką i serkiem a do tego herbatę pomarańczową. Obsługa szybko realizuje zamówienia, podpisuję się na wydruku z terminala płatniczego i delektuję się posiłkiem. Czytam też magazyn pokładowy Kaleidoscope, ale oprócz ciekawego artykułu o polskiej siatkówce w numerze sierpniowym nie znajduję wiele interesujących tematów. Lot jest bardzo gładki, dopiero przed samym lądowaniem we Frankfurcie zaczyna nieco bujać Embraerem. O dziwo po wyjściu z samolotu zostajemy do terminala przewiezieni autobusem, nie korzystamy z wyjścia przez rękaw. Być może jest to spowodowane faktem, że jest to maszyna LOTu, a nie Lufthansy i nasz przewoźnik narodowy nie ma podpisanej umowy na korzystanie z rękawów. Po wyjściu po raz kolejny przechodzę przez znane mi korytarze tego lotniska. Byłem tam ostatni raz na początku grudnia wracając z Sao Paulo, ale jak widzę dobrze zapamiętałem port we FRA. Jak zawsze robi na mnie ogromne wrażenie tablica z monitorami pokazująca najbliższe odloty -
częstotliwość lotów jest niesamowita, aż przechodzą mnie dreszcze -pomyśleć, do ilu miast widocznych na ekranie chciałbym polecieć -czego tam nie ma: Bogota, Waszyngton, Algier i długo by tak wymieniać…
Wychodzę z terminala i przemykam przez część check-in. Tutaj dopiero widać spory tłum pasażerów, wszyscy najpierw muszą odstać swoje w kolejce do automatów a następnie przy stanowisku zważyć i nadać bagaż. Widzę, że są też automatyczne stanowiska do odprawy walizek, ale nie ma wielu chętnych, by z nich skorzystać. Kieruję się w dół do podziemi i tam trafiam do restauracji McDonald’s - nie mogę sobie odmówić porannego śniadania - zamawiam croissanta z czekolada oraz aromatyczną kawę, pierwszą tego dnia, co jak na mnie jest iść cudem. Jest godzina 9 rano, odlot do Helsinek zaplanowany jest dopiero na godzinę 13:40, więc mam mnóstwo czasu dla siebie. Obserwuję ruch na lotnisku, najbardziej z wiadomych względów interesują mnie oczywiście załogi pokładowe, ach, wiele bym dał za taki mundur stewarda, ale niestety na castingach nie dostałem swojej szansy i teraz mogę tylko pozazdrościć personelowi pokładowemu. Po wizycie w McDonald’s czas na małe zakupki w sklepie spożywczym, który jest ulokowany nieopodal. Jak zawsze poprawiają mi one humor, tym razem do koszyka wpadła m.in. czekolada Milka z chipsami. Po spacerze przed podziemne centrum handlowe decyduję się powrócić na lotnisko, przechodzę przez automatyczną bramkę po zeskanowaniu karty pokładowej. Tak się składa, że pracownicy ze stanowisk kontroli bezpieczeństwa przy klasie biznes nie mieli zbytnio wielu pasażerów do sprawdzenia, zatem poprosili część osób z klasy ekonomicznej do siebie i tym samym sprawniej udało mi się przebić przez wąskie gardło. Przede mną widziałem starszą parę emerytów lecących do Wiednia lotem linii Austrian Airlines na niepotwierdzonym bilecie stand by -przypomina mi się towarzysząca mi nerwówka przy przesiadkach z takimi biletami. Teraz mnie już to nie dotyczy, ale nie mogę tez liczyć na znaczne zniżki przy trasach międzykontynentalnych. Cóż, każda praca ma swoje dobre i złe strony, w poprzedniej było zdecydowanie więcej tych złych, dlatego po 13 miesiącach współpracy zdecydowałem się opuścić załogę QR.
Zajmuję wygodne miejsce w jednej z licznych stref wydzielonych dla pasażerów, gdzie można znaleźć  maszynę z gorącymi napojami, z której możemy skorzystać na koszt Lufthansy. Wybieram gorącą czekoladę, ze stojaka z prasa biorę dla siebie Frankfurter Allgemeine Zeitung i zasiadam do lektury. Pierwsze strony dziennika poświecone są amerykańskiej interwencji w Iraku oraz szerzącej się epidemii wirusa Ebola. Nagle dostaję SMS z informacją o zmianie numeru gate’u z A18 na A21; zmiana niby niewielka, ale miło, że system LH informuje pasażerów o takich wydarzeniach na bieżąco. Pod wyjściem A21 kończy się właśnie boarding lotu OS do VIE, wydaje mi się, że wspomniany wyżej starszy pan z małżonką wsiadł na pokład. Następuje mała rotacja personelu i nowa ekipa (panie obowiązkowo w żółtych chustkach z logo linii pod szyją) staje za pulpitem, by przygotować boarding mojego lotu LH 850 do HEL. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, od razu do pracowników ekipy handlingowej zaczyna się ustawiać tłumek interesantów z pytaniami natury wszelakiej, co z pewnością skutecznie utrudnia im wykonywanie obowiązków. Odlot będzie nieco opóźniony, ale za to na pokład Airbusa możemy wejść przez rękaw, a nie jak zdecydowana większość maszyn w tej części terminala zostać do samolotu podwiezieni busikiem. Na pokładzie przy wejściu witają nas uśmiechnięte stewardessy, tym razem także wyłącznie damski personel. Zajmuję moje miejsce (tradycyjnie już z przodu kabiny przy oknie po prawej stronie samolotu), obok mnie siedzi mama z małym dzieckiem, całe szczęście, że podczas podróży jest grzeczne i nie muszę wysłuchiwać krzyku czy płaczu. Kapitan wita pasażerów i na wstępie przeprasza za spóźniony start, który spowodowany był opóźnieniem rejsu z Barcelony do Frankfurtu - załoga dotarła do FraPortu później niż planowano i w związku z tym opóźnił się nasz wylot. Nie miało to jednak wpływu na godzinę lądowania w Helsinkach, bo do fińskiej stolicy dotarliśmy rozkładowo. Kilka minut po starcie panie rozdają smaczne kanapki w dwóch wersjach oraz napoje; tym razem zamawiam  lampkę białego wina. Zazwyczaj jest tak, że jak tylko rozpoczyna się serwis pokładowy, to samolotem zaczyna trząść - tak było też i tym razem, ale pilot nie włączał sygnalizacji zapięcia pasów. Wertuję magazyn pokładowy Lufthansy, najbardziej zaciekawiła mnie jak zwykle mapka z destynacjami oraz odległościami między poszczególnymi miastami. Wprawdzie Europę udało mi się zwiedzić już dość dobrze (w kolejce Chorwacja i Islandia), ale ile jeszcze jest miejsc do odkrycia na innych kontynentach! Ach, rozmarzyłem się, a tymczasem po nieco ponad 2 godzinach lotu przyziemiamy w Helsinkach.
Na pierwszy rzut oka lotnisko jest bardzo małe i  wcale nie wygląda na taki potężny port przesiadkowy linii Finnair, jak się zwykło uważać, ale może wynika to z faktu, że lądowałem na terminalu 1, a jest jeszcze większy terminal 2, którego nie zdążyłem już zobaczyć. Na lotnisku można za darmo dostać mapki Helsinek i foldery informacyjne, odpowiednie znaki jasno prowadzą do poszczególnych przystanków autobusowych, w hali przylotów umieszczona jest tablica z rozkładem jazdy przewoźników. Na przystanku kupuję bilet na autobus linii 5615 w automacie, płatność karta lub gotówką, należy wybrać bilet „
regionalny” za 5 euro. Chwilę później podjeżdża autobus, wejście tylko przed przednie drzwi, gdzie następuje okazanie biletu kierowcy. Większość pasażerów „odpikuje” tylko swoją „kartę miejską”, ja zaś pokazuję czarno-biały kwitek z automatu. Wkrótce prawie cały autobus się wypełnia, ale spora część podróżnych wysiada na peryferiach i do centrum docierają tylko prawdziwi turyści. Autobus zatrzymuje się na pętli w centralnym punkcie Helsinek przy głównym dworcu kolejowym – tuż obok stoi misterny dom towarowy Stockman z czerwonej cegły, jest już po godzinie 18, więc wszystkie stoiska są pozamykane. Pierwsze zetknięcie się oko w oko z Finlandia jest bardzo pozytywne, podoba mi się architektura, wspomniana czerwona cegła, niskie budownictwo, ale też dopasowanie nowoczesnych detali do starych fasad budynków. Wyjmuję mapkę i spacerkiem docieram do tej części miasta, gdzie zarezerwowałem sobie nocleg w Eurohostelu. Kontakt z językiem fińskim może przyprawić o zawrót głowy, napisy są bardzo długie i z pewnością trudne do wymówienia. Dla urozmaicenia nazwy ulic podawane są w dwóch językach urzędowych fińskim i szwedzkim. Pokój w hostelu bardzo skromnie urządzony, ale na moje kilka godzin pobytu w zupełności wystarczy, zwłaszcza że w planach mam jeszcze imprezę w jednym z nocnych klubów. Po rozpakowaniu bagażu i toalecie czas na szybki wypad do centrum, jest jeszcze jasno, więc mogę zobaczyć, jak w pełnej krasie i okazałości prezentuje się metropolia nad Zatoka Fińską. Mieszkam tuż obok portu pasażerskiego, z którego odpływają promy linii Tallink, dookoła znajduje się dużo magazynów z czerwonej cegły, widać też lofty i jeden ekskluzywny hotel z restauracją. Praktycznie na każdym kroku można się natknąć na ścieżki dla pieszych czy rowerzystów.
Część portowa znajduje się na małym półwyspie, przy mostku rozdzielającym część stałą lądu od portu znajduje się duże diabelskie koło, z pewnością z jego szczytu rozciąga się ładna panorama na okolicę.

Nieopodal można podziwiać przymocowane motorówki i małe jachty, na mostku gra uliczny skrzypek, wieje lekka morska bryza a zachodzące słońce pięknie oświetla miasto. Chyżo przemierzam przez ruchliwą arterię i melduję się na początku deptaka zlokalizowanego na środku jezdni. Po obu jego stronach znajdują się ławeczki do siedzenia, większość miejsc jest zajęta przez spacerowiczów. Tuż przy wejściu na deptak mieści się restauracja i kilka kawiarni, są bardzo gustowne i toną w kwiatach, jest pora kolacji, więc nic dziwnego, że miejsca są pozajmowane a znad stolików słychać kawiarniany gwar. Miło jest tak zlustrować sobie ludzi, zdecydowanie dominuje blond kolor włosów i jasna cera, zawsze zazdrościłem Skandynawom tego typu urody.
Bardzo podoba mi się takie życie ulicy, widać, że przy weekendzie Finowie lubują się w tego typu rozrywkach. Sporo młodzieży idzie do sklepu monopolowego i uzupełnia zapasy procentów na sobotnią noc, ja zadowalam się sokiem truskawkowo-rabarbarowym. Polecam zwrócić uwagę na skandynawskie ceny na półkach. Deptak kończy się przy ruchliwym skrzyżowaniu, mijam kolorowo iluminowane budynki, nocne kluby, teatry, restauracje, jest też i mój ulubiony McDonald’s, ale tam wybiorę się dopiero w niedzielny poranek na śniadanie. W wyśmienitym nastroju po kontakcie z ukształtowaną tkanką miejską wracam do hostelu i szykuję się na imprezę.


Niedzielny poranek wita mnie pięknym słońcem - w cenie noclegu mam możliwość skorzystania z sauny fińskiej, ale z braku czasu muszę odmówić sobie tej przyjemności. Zbieram się za to na spacer po mieście, na oknach informacji turystycznej przyklejone są postacie z Muminków - w końcu ich autorka jest fińska pisarka Tove Jansson. Służby porządkowe dzielnie pracują na deptaku i usuwają pozostałości po sobotniej nocy, na ulicach pojawiają się już pierwsi turyści, ja wchodzę do restauracji McDonald’s i zamawiam śniadaniowy zestaw w postaci kawy (jakżeby mogło być inaczej?) oraz ciemnej bułki. Menu bardzo smaczne, szybko wcinam swoją porcję, o tej porze w restauracji jest tylko jedna osoba, która przy kasie przyjmuje zamówienia. Pan ma urodę nieco azjatycko-eskimoską, kto wie, może pochodzi z Laponii? Po posiłku ruszam na miasto, mijam ponownie dom towarowy Stockmann, docieram do dworca kolejowego. Swego czasu byłem entuzjastą tego środka transportu, nie mogę sobie odmówić zobaczenia, jak ten budynek wygląda od środka. Mam niebywałe szczęście, bo na peronie gotowy do odjazdu stoi pociąg Allegro - jest to ekspres łączący Helsinki z Sankt Petersburgiem - opływowe kształty pociągu przypominającego francuskie TGV oblane są rosyjską flagą. Może już niebawem uda mi się zobaczyć ten sam pociąg na stacji końcowej? Będąc w St. Petersburgu w miarę wolnego czasu postaram się zajrzeć na Dworzec Finlandzki. Dalsza wędrówka przez urokliwe uliczki wiedzie mnie do terminala pasażerskiego portu morskiego. Chcę upewnić się, że mój prom Eckero Line do Tallina odpływa po południu właśnie z tego miejsca. W drodze powrotnej słońce góruje na niebie, jest niesamowicie ciepło, termometry wskazują 27 stopni Celsjusza, jak na północne rubieże Europy jest to temperatura nadzwyczaj wysoka. Szybkim krokiem wracam do hotelu po bagaż, w drodze powrotnej zatrzymuję się w innej restauracji McDonald’s na obiad – czas przetestować kanapkę McJunior z tacos, do tego na deser shake gruszkowy oraz ciastko truskawkowe. Czas wolny wykorzystuję na wypisanie widokówek, znaczki w Finlandii można także dostać w kioskach, koszt znaczka do Polski to 1 euro (poczta lotnicza, we wtorek pocztowa była już w Warszawie u adresatów). Poczta główna znajduje się tuż obok, tam wrzucam kartki do skrzynki i powoli ruszam do portu, nie muszę się spieszyć, bo mam jeszcze sporo czasu do rozpoczęcia rejsu statku Finlandia.
W porcie podchodzę do stanowiska Eckero Line, podaję potwierdzenie rezerwacji oraz paszport, a panienka z okienka wydaje mi kartę pokładową. Po drugiej stronie właśnie rozpoczyna się wpuszczanie pasażerów do strefy dla oczekujących, kontrolerzy sprawdzają bilety, natomiast bagaż nie jest prześwietlany. Zajmuję miejsce przy oknie i obserwuję okolice nabrzeża, niebawem cumuje tam prom, którym udam się w 3-godzinny rejs przez Zatokę Fińską do estońskiej stolicy. Wśród pasażerów dominują emeryci, którzy wracają z weekendowej wycieczki. Punktualnie o 15 otwierają się bramki i mogę wejść na pokład. Statek ma 8 poziomów, na dole znajdują się miejsca parkingowe dla samochodów, wyżej są prywatne kajuty, dalej supermarket, restauracja, kasyno, bary, kawiarnia i górny pokład widokowy. Na pokładzie bardzo mi się podoba, wracają wspomnienia z rejsu Mykonos-Pireus (Ateny) sprzed dwóch lat. Sam rejs jest bardzo spokojny, jestem zmęczony po dwóch zarwanych nocach i staram się trochę zdrzemnąć, ale nie bardzo mi to wychodzi, chyba nie jestem stworzony do spania w środkach transportu. By się orzeźwić wychodzę na spacer na pokład widokowy, niemiłosiernie tam wieje, a w oddali widać już port w Tallinie. Przy wyjściu tworzy się kolejka, ale w końcu i ja opuszczam prom i stąpam po estońskiej ziemi. W terminalu po raz pierwszy stykam się z komunikatami w języku estońskim, brzmią mniej skomplikowanie niż po fińsku, ale i tak nie jestem w stanie większości z nich rozszyfrować. W porcie zaopatruje się w darmowe mapki Tallina, mój hostel Marine Keskus jest zlokalizowany nieopodal, bezproblemowo docieram tam pieszo. Na recepcji wita mnie Rosjanka, jak się później okazuje język rosyjski będzie stale towarzyszył mi podczas spacerów po mieście, bo w Estonii żyje duża mniejszość rosyjska. Szybko lokuję się w moim mikropokoiku (stoją w nim dwa łóżka, z czego jedno jest piętrowe), jest naprawdę niewiele miejsca, żeby się rozłożyć i czym prędzej wychodzę do hipermarketu Rimi naprzeciwko – wszak muszę wyszukać, co dobrego mają na swoich półkach sklepowych Estończycy. Co ciekawe, spora część towarów (np. jogurty czy galaretki) są produkcji polskiej. Z nowinek kulinarnych zaopatruję się w twarożki o smaku wiśnia-tiramisu, tonik Schwepps Russian (różowy!) czy cydr śliwkowy. Ceny już nie straszą tak jak w Finlandii, jest porównywalnie do Polski, może tylko nieznacznie drożej. Zostawiam zakupy w hostelu i wybieram się do miasta – najpierw wizytuję bardziej nowoczesną część Tallina, trafiam do centrów handlowych, wszystkie już się zamykają, bo wybija godzina 20. Myślałem, że spotkam się z postsowiecką zabudową, natomiast nie byłem w stanie natknąć się na jej ślady podczas wędrówek po mieście. Kiedy już moje oczy nasyciły się szklanymi domami Tallina ruszam na starówkę zlokalizowaną po przeciwnej stronie. Stare miasto urzeka mnie już od pierwszej chwili, domki i kamienice są bardzo zadbane i mają niezwykle ciekawe formy i kształty. Na chodnikach królują kocie łby, trzeba uważać, aby się nie przewrócić. Na parterze kamienic ulokowane zostały restauracje, winiarnie i sklepy z pamiątkami, początek starówki wyznaczają historyczne bramy Virtu, zaraz za nimi ulokowany jest mój ulubiony McDonald’s, także z głodu na pewno tutaj nie umrę, ale wizytę w nim odkładam na poniedziałkowy poranek. Ściemnia się, nóżki Anji Rubik obolałe, więc czas je rozprostować na łóżeczku, kieruję się z powrotem do hostelu Marine Keskus.
Poniedziałkowy poranek rozpoczynam od zapowiadanego wcześniej śniadania w McDonald’s –
oferta nie rożni się zbytnio od polskiej, zamawiam tosta z serem, cappuccino oraz ciastko truskawkowe. Z głośników sączy się muzyka emitowana przez francuski kanał CMC, teledyski można podziwiać na podwieszanych monitorach. W tym miejscu chciałbym podkreślić, że praktycznie w każdym miejscu w Finlandii i Estonii można płacić karta – i to nawet zakupy za bardzo małe kwoty, około 1 euro – nikt nie robi z tego problemu jak w Polsce, nikt się nie obrusza, a podczas zakupów w hipermarkecie widziałem tylko jedną osobę, która płaciła gotówką. Nawet za wstęp do klubu w Helsinkach należność można uregulować za pomocą plastiku. Po porannym posiłku ruszam na pocztę, która mieści się przy ulicy Virtu - urząd jest bardzo mały, w kolejce do kasy stoją sami turyści zaopatrujący się tutaj w znaczki pocztowe – podobnie jak w Finlandii znaczek do Polski to koszt także 1 euro. Przechadzając się po majestatycznej starówce mijam ambasadę Rzeczypospolitej Polskiej – jest położona w centralnym punkcie miasta. Później trafiam także na przedstawicielstwa dyplomatyczne innych krajów jak Belgia, Niemczy czy … Księstwo Monako. Po starym mieście przechadza się bardzo dużo grup wycieczkowych z przewodnikami, słychać różne języki, jest niemiecki, ale tez włoski. Kto by się spodziewał, ze Włosi dotrą aż tam. Mimo że Estonia uchodzi za kraj, który jest bardzo mało wierzący, to na starówce znaleźć można bardzo dużo najrozmaitszych świątyń i kościołków. Mnie najbardziej do gustu przypada prawosławna cerkiew. Kolejnym przystankiem na mojej trasie jest dziedziniec, z którego rozpościera się piękny widok na miasto i jego nowoczesną część w oddali. Po kilku pamiątkowych fotkach ruszam w dalsza drogę i wąskimi uliczkami docieram do dworca kolejowego. Ten okazuje się jednak bardzo skromny, jak na główny dworzec w kraju jestem bardzo zawiedziony. Pomieszczenie jest malutkie, kilka kas biletowych, kantor a na ławeczkach obok budynku biesiadują menele; w pobliżu znajduje się sklep monopolowy, zatem mają gdzie tankować. Po wyjściu z klaustrofobicznego budynku mijam rozległy park ze zmurszałymi schodami, ale za to ze świeżo odlanym stołem do ping-ponga, kilka minut później jestem już w pobliżu portu i znajduje się w punkcie wyjścia. Czas na popołudniową siestę, nie ma to jak odpoczynek. Popołudniową porą udaję się na kolejną przechadzkę po mieście. Ponieważ niebo jest spowite chmurami, wybieram tym razem zwiedzanie centrum handlowego - w ulubionej Zarze wybieram dla siebie marynarkę, później w jednej z kawiarni delektuję się cappuccino a przez okno lustruję ludzi spieszących z pracy do domu. Deszcz w końcu nie spada, także zachodzę jeszcze do Hesburgera i zamawiam sandwicha Arizona Burger oraz czarną kawę. W dalszym ciągu wpatruję się w szybę i przyglądam się przechodniom, co mnie mocno niesmaczy to fakt, że naprawdę wiele osób do sandałów zakłada skarpety -€“ absolutne faux pas!

Powoli się ściemnia, na mnie już czas, by jutro rano być w pełni sił. W nocy pada deszcz, ale przed południem chmury znikają i robi się całkiem przyjemna pogoda. Przede mną jeszcze ostatni spacer po Tallinie, czas pożegnać się z estońską stolicą. Na lotnisko dostaję się autobusem numer 2, który zaczyna swój bieg przy porcie; pierwszy przystanek jest przy terminalu A, kolejny zaś przy terminalu D. Bilety kupuje się u kierowcy, jest już przygotowany i na moją prośbę o bilet kierowca pokazuje mi tabliczkę z napisem Ticket price: 1,60 euro. Po około 25 minutach wysiadam na lotnisku. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że lotnisko wygląda niespecjalnie, ale już po przejściu odprawy i strefy bezpieczeństwa moim oczom ukazuje się bardzo przytulny terminal. Poszczególne bramki są bardzo interesująco wkomponowane w całość (gate a la trawnik czy brama, z której wyjeżdżają tory kolejowe), sufit jest nisko podwieszany, barwy mają pastelowe odcienie, a do tego wszystkiego stoją tam miękkie materiałowe fotele. Wysłuchuję lotniskowych komunikatów, zmieniono numer bramki lotu Lufthansy do FRA i sporo pasażerów (mimo kilkukrotnych wyraźnych zapowiedzi) podchodzi do gate numer 8. Taka moja rada, szanowni pasażerowie, sprawdzajcie proszę monitory z aktualnymi informacjami o bramce i bądźcie przed nią wcześniej niż na ostatnią chwilę, bo to może doprowadzić do niepotrzebnych opóźnień.Boarding na mój lot do Warszawy rozpoczyna się punktualnie, pasażerów jest mało, tak jak ostatnio większość rzędów z tyłu pozostaje pusta. Co istotne dla PLL LOT, to informacja, że praktycznie wszyscy podróżni z Tallina przesiadają się dalej na kolejne loty z Warszawy. Wydaje mi się, że dobrze wróży to dla naszego narodowego przewoźnika. Przesympatyczna szefowa pokładu Pani Joanna Wójtowicz-Domańska wita nas na pokładzie Embraera, załoga wykonuje instruktaż, kapitan Jacek Sewat podaje podstawowe informacje o locie i wzbijamy się w powietrze. Niebawem rozpoczyna się serwis pokładowy, ale tym razem nie zamawiam nic do jedzenia. Lot trwa około 1,5 h, na niebie pod nami prawie przez cały czas lotu unoszą się chmury, także nie było możliwości do obserwacji ziemi i podziwiania krajobrazów Litwy czy północnej Polski. Może innym razem…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz